24 stycznia 2022

Ten wirus…, ten który ponoć nie istnieje…, to on przetoczył się przez moje ciało. Zdołał mnie porządnie zdekomponować fizycznie, emocjonalnie i jeszcze genetycznie. Od trzech tygodni nie potrafię biegać. Próbowałem właśnie wrócić do mej super formy. Pierwszy kilometr od czasu infekcji był bardzo dziwny. Jakbym obudził się nagle dziadersem i z Adonisa w starego pierdziela podczas snu przeistoczył. Przy drugim słupku czułem wyraźny farmaceutyczny zapach wydobywający się z samego jądra mnie. Nutka rzadkiej goryczki w moje nozdrza znikąd nadleciała. Jakby piżmo lub przetrawiony specyfik alkoholowy z dalekiego kraju przez dobrych ludzi w podarku przywieziony. Dość szybko zdałem sobie sprawę, że to nie żadne leciwe Bordeaux się wypaca. Tym razem moją wątrobę niszczył nędzny Ibuprofen français, którego pozostałości wraz z potem pokrywały me chłopięce ciało. Wszystko zmieszane w proporcjach niemal obrzydliwych na mnie podstępnie osiedziało. Ostatecznie niczym nieokrzesany cap, taki prosto z Polski subtelnie biegnący ulicami Madrytu cuchnąłem wprost niemiłosiernie. Robiłem się przy tym na zmianę – na udach siny, to na twarzy blady. Umierałem na dobre mniej więcej przy kilometrze trzecim. Opamiętanie przyszło do mnie w porę jak zawsze. Na szczęście moje i przechodniów mijanych nieszczęście. Wtedy przystałem w mym morderczym biegu na dobre. Byłem zadziwiony najbardziej o to, w co tu ze mną grają? Jakieś siły nieczyste? Kto im u czarta nowe karty szatańskie donosi…? Śmierć od biegania? Powaga? Cóż za porażka życiowa…

Niecodzienne, tym bardziej że w tej chwili powziąłem już decyzję o moim kresie w umieranie zabawy. Zabawy jakże niesmacznej. Zamieniamy czas umierania na czas odżywania, nuciłem sobie naiwnie nową intencję życiową pod nosem. Zamierzam odżywiać się już teraz, mym życiem na bieżąco. Na złego domiar decyduję – od już – by mnie ciepłe chwile życia jeszcze bardziej sobą otulały. W czułych ramionach jak najwięcej się chronić zamierzam, tych nienachalnych z urody i pięknem młodości podszytych. Zwłaszcza jednych ramionach – tylko sobie upatrzonych, które mam nadzieję mnie wkrótce zdołają swą zgrabną osóbką i wielkim sercem życiowo zrównoważyć. Jędrnych również i przede wszystkim jędrnych jeszcze długo. Obściskać na zabój mnie potrzebują one, z dala od mych złogów codziennej głupoty gdzieś przestawić, tuląc przy tym bezinteresownie, lecz łagodnie i wprawnie dotykając. Liczę, że się wreszcie w nich zakocham od tego. Oto mam dobry powód by się z mej pogoni za szczęściem pokrętnej wyzwolić. By zwolnić w mym życiu na dobre, od złego. By odrzucić miłość niewłaściwie dotąd lokowaną. Przyjdzie mi podjąć decyzję nareszcie poprawną. Przyjąć miłość inną, tą prawdziwą, wewnętrznie nie zjebaną. Tak w zgodzie ze sobą porządki wewnętrzne czas mam dany właśnie przeprowadzać. Śmieciowe akcje na śmietnik, razem z kroplówką starą potrzeba mi też odprowadzić. Wypieprzyć czym prędzej zamierzam to wszystko… czym prędzej…

Wtem oto miłość nową spotkać sobie postanawiam. Postanawiam na serio, bez ściemy i farsy. Bez dram niepotrzebnych chcę serce dla niej me otwierać. Do życia wprowadzić mi ją trzeba jak najszybciej, bez jakiejś zwłoki zbędnej i bez ociągania. Jak wrócę do Polski zacznę od pozbycia się resztek powietrza morowego z mej skromnej sypialni. Powietrza zepsutego, prosto z mej krypty niedawną chorobą zionącego. Przypomnę dla tych, którzy nie pamiętają, że chodzi o kraj na prawo od Niemiec. Ten, który swym nastrojem przypomina bardziej rodzinny grobowiec niż kwitnące uzdrowisko. Kraj, w którym listopad trwa dobre trzy miesiące. Surowy i siermiężny klimat w nim panujący swym wyrafinowaniem przypomina najbardziej coś na kształt zaschniętej jajecznicy. Spotkałem kiedyś taką jajecznicę. Mieszkała sobie za kuchennym zlewem i miała się dobrze przeszło rok po usmażeniu.

Tak bardzo żałuję, że nie potrafię doceniać bardziej pewnych narodowych dóbr. Podobnie mało doceniłem moje chorobowe lokum pobudowane na tle urokliwego parku rozrywek wszelakich – Polski. Tego pod narodową klepsydrą, z dumnym hasłem „nic się nie stało” na wierzchu. Dlatego chciałbym od dziś ulegać i to bez ustanku moim żądzom w zgoła innych miejscach. Chcę zanurzać się w delikatnych wdziękach już tylko, oślepiać się wraz z nimi hiszpańskim słońcem, szczepiać ich niepozorne dłonie z moimi, zaciskać na moich udach to co mało dotąd zaciskane było. Nie masz porno w domu to go szukasz po świecie. To przecież takie proste…

Porno ze sztuką popełnić zachciewa mi się dziś najbardziej. Choćby na parę dni, na jakiś weekend jak ten teraz uciec. Chcę z nią sobie głowę mą na chwilę stracić. Kiedy człowiek wraca do zdrowia potrzeba mu zawsze tej namiastki pierdolca w życiu. Mnie nic tak nie pomaga w ozdrowieniu jak właśnie cudze bohomazy poczynione pod wpływem zboczonej seksualnej ekstazy. Zwłaszcza naówczas zakazanej. Takiej przemyconej na płótno trochę przy okazji. Zasłonionej niby to Bogiem, jakimś tam nudnym Edenem nakreślonym od czapy, niby Biblią świętą. Potem niezdarne średniowiecze topless w pełnej krasie i z gołą dupą na wierzchu spotykasz w muzeum i nie możesz się napatrzeć na jego głębię, kolory, dostojeństwo i piękno. Całe szczęście, że kiedyś świętym dziewuchom z obrazów z bladym cyckiem paradować po ulicach w ogóle wypadało. Wspaniałych dziewic była wśród nich cała masa. Niepokalanie zapładniane waliły w twarze mnichów strumienie świeżego mleka prosto z ich pełnych piersi. Dziś już takich zabaw nie ma. Ja takich dziewic nigdy nie spotkałem. Gdzie się podziały tamte prywatki!? Mam wrażenie, że dawne dobre czasy minęły nam gdzieś bezpowrotnie. Dawniej kelner w barze wiedział co pijesz, a na stałych klientów zawsze czekał najlepszy stolik. Teraz sterczysz w kolejce do restauracji na mrozie, jakaś cizia opierdala cię na dzień dobry, że nie masz maski, a gdy zamawiasz piwo czekasz do czwartku. 

Obcowanie z tymi wszystkimi zboczuchami ze średniowiecza i baroku jest czasem tak dobre jak dobry może być seks sam w sobie. Nierzadko wszak już gapienie się niezgorszym uzupełnieniem wyuzdanego seksu bywa. Madryt to iście świetne miejsce na orgie tego typu sam na sam ze sztuką. Czasem nie tylko ze sztuką i obok sztuki, bo i „po sztuce” prawdziwy seks może ci się tutaj przytrafić – jeśli tylko to dobrze rozegrasz. Typ męski, mej postury, nie stary, w stylu hemingwayowskim doceni to królewskie miasto nawet takie suche, nawet bez dostępu do morza je ukocha. Miejsce to jest absolutnie dostojne, czyste i piękne zarazem. Zapamiętam je na długo. Jest proste w swej konstrukcji i wyrafinowane w swym bogatym wnętrzu. W końcu prostota jest niemal zawsze szczytem wyrafinowania.

Też tak chcę!

Wrócę do niego na pewno… Ostatecznie tylko tu istnieje jeszcze życie jak w Madrycie… Nawet jeśli ono dziś splunięcia nie warte – Eviva l’arte!

6 myśli na temat “24 stycznia 2022

  1. Ciężko było widzę, ale przetrwałeś. Czytam ten odcinek bloga i miejscami piszesz językiem podobnym do Koterskiego „Niecodzienne, tym bardziej że w tej chwili powziąłem już decyzję o moim kresie w umieranie zabawy(…) Na złego domiar decyduję – od już – by mnie ciepłe chwile życia jeszcze bardziej sobą otulały”. Czy tylko podobieństwo egzystencjalnych rozważań mnie zmyliło?

    1. Twórczość pisarska Marka Koterskiego podobnie jak Piotra C., do którego bywam w mej grafomanii porównywany, są mi zupełnie nieznane. Najwyższy czas nadrobić pisarstwo obydwu autorów…

  2. No jak, nie znasz; a filmy: „Dzień świra”, „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”, Baby są jakieś inne”, 7 uczuć ??? Piotr C. ? Rozwiń C.

    1. Filmy znam, twórczości literackiej nie znam. Nie asymiluję cytatów z tych filmów jako moje jestestwo aż tak bardzo by je naśladować. Jeśli tak wyszło to przypadkowo. Zresztą Koterski scenariusze pisze trzynastozgłoskowcem. Tego kierunku jeszcze nie obrałem w moim opus magnum. Bardziej inspiruje mnie nasz narodowy wieszcz i zawodowy podrywacz – łamacz kobiecych serc Adaś Mickiewicz…

Dodaj komentarz