Grupa nieustraszonych podróżników w stylu à la Tony Halik prezentowała wszystkim swoje wyszczerzone od śmiechu zęby. Brakowało nam może jeszcze fajki pokoju i zioła, tylko nie było za bardzo gdzie cokolwiek takiego zakupić. Przyjaznych plemion z dorzecza Amazonki zresztą też w pobliżu nie było. Pomimo tego byliśmy wręcz w doskonałych nastrojach. Patrzyłem na naszą grupę i nie ulegało wątpliwości, że bardzo wyróżnialiśmy się na tle tubylców i całego jordańskiego otoczenia. Byliśmy idealnym celem dla lokalnych naciągaczy. Nie przeszkadzało nam to. Zresztą jak to zgrabnie ujął Friedrich Nietzsche: „A ci, którzy tańczyli, zostali uznani za szalonych przez tych, którzy nie słyszeli muzyki”.










Jako sympatyk myśli buddyjskiej bardzo podzielam pogląd, iż to co człowieka napędza to jest zawsze spanie, jedzenie i ruchanie. Nas dodatkowo z całą pewnością napędzało jeszcze piwo lub jego zamiennik – bimber z colą. Zresztą w kraju muzułmańskim nie ma za bardzo co wybrzydzać. Szlak do Petry przywitał nas od rana ciepłym słońcem, które coraz mocniej zaznaczało swą obecność w naszym życiu i sprawiało, że zaczynaliśmy zrzucać kolejne warstwy ubrań. Była to pozytywna odmiana po szoku arktycznym, którego doświadczyliśmy w nocy w lodowatych namiotach. Doborowe towarzystwo i już samo miejsce cuchnące z daleka na kilka mil antykiem dopingowały nas wszystkich do wspólnego marszu.










Ruszyliśmy w niemal pełnym słońcu utartym szlakiem prowadzącym w stronę Skarbca Faraona i zaraz za nim, w stronę oficjalnego wejścia do Petry, przy którym miał na nas kiedyś tam czekać kierowca. Problem ze Skarbcem w dużej mierze polega na tym, że odkąd Indiana Jones wraz ze swoim ojcem zrobili w jego środku kompletną rozpierduchę, podczas kręcenia dokumentu o Świętym Graalu, do wnętrza świątyni ciągle nie da się wejść. W zasadzie nie mieliśmy im o to wielkiego żalu. Idąc rześkim krokiem, trzymając w rękach piwo marki „Petra”, wznosiliśmy co i rusz toasty „l’chaim!”. Szliśmy niczym w Polsce stylem luzackiego spaceru „na PwR” (piwo w rękę), a to że cieszyliśmy się tak bardzo życiem odbijało się tylko co i rusz w naszych kwiecistych toastach wiadomo „za życie!”.

Odkąd zaczęła nas w tym kraju dopadać realna wizja absty wpadłem na zupełnie nowy, innowacyjny pomysł na międzynarodowy szwindel. Zawsze kiedy coś jest nieuregulowaną przez nikogo niszą, w głowie otwierają się możliwości by wejść po cichu do tego mafijnego biznesu. Wszystko przez to, że w Jordanii alkoholizm przy obecnych cenach to sport będący w zasięgu nielicznych elit. Na pijaństwo stać tu garstkę wybrańców. Jedno piwo w okolicach Petry ceni się za 6 dinarów jordańskich, czyli 36 PLN za puszkę – i to w promocji. To był rozbój w biały dzień. Przy następnej wizycie w tym miejscu przysiągłem sobie, że wykupię zawczasu bagaż nadawany, w którym nadam sobie bagatela 40 puszek browarków z polskiego Żabixa po maksymalnie 3 PLN za sztukę. To czego nie wypiję bez najmniejszego problemu opchnę towarzyszom podróży lub na czarnym rynku. Będę na tym do przodu nawet jeśli część tego piwerka miałoby mi się zmarnować.
Przemieszczaliśmy się wyraźnym szlakiem. Nie sposób było ani pomylić trasy, ani się tam zgubić. Po drodze mijaliśmy opustoszałe skały z wyrzeźbionymi przez Barbarzyńców otworami. Wszędzie otaczał nas skalny ubity piasek służący tu za drogę naprzemiennie z asfaltem i kamieniami. Było tak sucho, że miałem wrażenie iż ostatnio musiało tu padać jakieś 500 lat temu. Towarzyszyły nam dzikie kozy, wielbłądy, ślady cywilizacji arabskiego rozpierdolu oraz tubylcy przypominający swym zachowaniem hordy małp, które rzucają się na turystów w dżungli na Borneo. Bezustannie ktoś chciał nam coś wcisnąć. A to podwózkę na jakimś umęczonym zwierzaku, a to rykszę, a to pocztówki. Handlowały tam z nami nawet 6 latki.





Kiedy tak szliśmy uświadomiłem sobie, że pomimo tej atmosfery zabawy tak naprawdę myślałem o bardzo wielu rzeczach. Czułem się przez chwilę zupełnie jak bohater mojego ulubionego filmu – Forrest Gump, który pewnego dnia, bez szczególnego powodu postanowił wybrać się na mały bieg po Ameryce. Jak sam mówił: „Myślałem wiele o Mamie i Bubbie, i Poruczniku Danie, lecz najwięcej ze wszystkich, myślałem o Jenny. Myślałem o niej bardzo dużo”. Mój Przyjaciel – ten najlepszy, również niedawno odszedł, podobnie jak chwilę przed nim moja Mama, już nawet nie wspominając o mojej Jenny…
Chodziło mi tam po głowie multum podobnych spraw, które przylatując tutaj zostawiłem w dalekim kraju. Przypomniało mi się nawet ile to razy opowiadałem nieświadomie o Jordanii LinkedInowym szajbusom, którzy setki razy pisali do mnie próbując mi wcisnąć kolejną optymalizację kosztów lub zaproszenie na jakieś „ekskluzywne” szkolenie uszyte dla mnie „na miarę”. Wszystko tylko po to by móc się dopisać do korporacyjnego koryta z czekami w mojej firmie. Zawsze lubiłem podjąć dialog z taką korpo-dupeczką i jej cukierkowym światem małowdowcipnej nowomowy. Niezwykłe jak te „poważne”, wypindrzone na profesjonalnych sesjach zdjęciowych cizie sukcesu zupełnie nie potrafią odnaleźć się w rozmowie z takim skromnym człowiekiem jak ja. Aby uciąć natarczywy korpo-marketing wystarczy przeważnie mniej więcej taka odpowiedź, na ich bardzo rozbudowany liścik do mnie: „Dzień dobry. Bardzo się cieszę, że mnie Pani odnalazła. Muszę przyznać, że nigdy nie planowałem u siebie niczego optymalizować, ani z niczego się szkolić. Wyjątkowo lubię się w wersji niezoptymalizowanej i niewyszkolonej. Niemniej chciałbym się Pani zrewanżować pewną ekskluzywną propozycją, która być może okaże się dla Pani równie interesująca. Wraz z moimi doskonałymi przyjaciółmi planuję wkrótce kolejną wyprawę na Bliski Wschód. Od czasu do czasu wprowadzamy do naszej grupy świeżą krew. Proszę się nie obawiać. Nikt w naszej grupie nie jest wampirem. Pomyślałem, że być może byłaby Pani zainteresowana się do nas przyłączyć? Po Pani zdjęciu domniemam, a zapewniam wiem co mówię, gdyż znam się na ludziach jak mało kto, iż idealnie by Pani do nas pasowała. Oczywiście wszelkie szczegóły moglibyśmy omówić w cztery oczy na „szybkiej” zapoznawczej kawce na mieście lub drineczku, tak abyśmy zdążyli się trochę poznać przed zakupem biletów. Pozostaję w szacunku… ”. Zwykle po takim tekście mam paniusię z głowy na wieki. Rzadko która podejmuje kiedykolwiek temat powtórnego napisania do mnie w sprawie jakichś odchudzeń kosztów lub podobnych idiotyzmów na które zdecydowanej większości ludzi na planecie szkoda by było życia.
Dojście do Skarbca Farona jest zawsze wydarzeniem mistycznym. Zazwyczaj zanim tam trafisz masz za sobą przebyte dobre 10 tysięcy kroków. Przy okazji cieszysz się bo na swoich plecach dźwigasz skupione pół tuzina kamiennych kielichów imitujących kielich Świętego Graala, garść niezbędnych do życia błyskotek kupionych po okazyjnej cenie, trochę kamiennych znalezisk z różnych części świata wyprodukowanych w Chinach, co najmniej jedną lampę Aladyna domowej produkcji, dwa jurajskie amonity oraz kilka nieokreślonych swą użytecznością duperszwanców potrzebnych ci do dalszego życia mniej więcej tak bardzo jak kurwie grabki.


Z przygód w tej okolicy pozostało nam jeszcze tylko wspiąć się na pobliską skałę aby z góry móc zrobić sobie setną fotkę z tym świętym miejscem. W zasadzie robisz to już tylko po to by odpowiednio wkurwić tymi fotkami wszystkich swoich znajomych na Instagramie.






Kiedy masz za sobą tak bogaty w doznania dzień jak dziś, będzie ci trudno odczuwać jakikolwiek niedosyt. Jak to mówią we Francji nagle stwierdzasz, że jest ci „tout suite ulala”. I mnie właśnie dokładnie było w pewnym momencie ulala. Mało pamiętam z wieczornego obiadu w Petrze. Wiem, że wpadłem jeszcze tylko na dołek, przez ścianę z restauracją, aby uzupełnić sobie zapas alkoholu na drogę na spółkę z Ziomeczkiem. Podobnie niewiele kojarzę z dalszej nieznośniej drogi na pustynię Wadi Rum naszym rozklekotanym busikiem, gdzie czekał już na nas nocleg tej nocy.




Jedyne co jeszcze utkwiło mi w pamięci, kiedy weszliśmy do busika, to głos mojego zaprzyjaźnionego Ziomeczka:
– Trochę jebie tu fuzlem Misza…
– Żebyś wiedział, że jebie… komu wylało się tu piwo i tak to na słońcu zostawił?
– O rany to chyba było moje… – odezwał się jakiś speszony damski głos.
– Nie umiesz się bawić.
– Chyba ty!
P.S.:
Pomyliłam kilka chwil
Z całym życiem,
Czekałam twoich ust,
W krzyku ciszy szeptu słów
Już nie słyszę
… Czemu pamięć dalej ma twój smak?
Zapach wciąż ten sam,
Czemu na rozstaju naszych warg
Ocean pragnień?
… Gdy wszystko co chce niebo dać
Zamieniam w ogień,
Wszystko co chce niebo dać-
Umyka z objęć
… Kiedy bliskość nas rani aż tak,
Dawno minął już czas na żal.
… Za nami wiele kłamstw
Czas mi świadkiem,
Bóg go dał jestem silny,
Czekałem twoich ust,
Umierałem już nie raz,
Dziś spokojniej.
… Czemu pamięć dalej ma twój smak?
Zapach wciąż ten sam,
Czemu na rozstaju naszych warg
Ocean pragnień?
… Gdy wszystko co chce niebo dać
Zamieniam w ogień,
Wszystko co chce niebo dać
Umyka z objęć
… Kiedy bliskość nas rani aż tak,
Dawno minął już czas na żal.
Dawno minął już czas na żal.
35-ty był najlepszy