Starzenie się w więzieniu jakoś mnie nie kręci. Pewnie dlatego lubię sobie powtarzać, że jestem tak wolny, że jedyne co mnie w życiu jeszcze ogranicza to kodeks karny. Łudzę się, że jest to sposób by być dla siebie i świata atrakcyjnym, bo przecież ludzie tak rzadko bywają wolni. Oczami wyobraźni widzę gdzieś po cichu oczarowane twarze bezimiennych mas, oniemiałych z zachwytu, histerycznie nagich wobec podziwu mej wolności, która im nigdy raczej nie będzie za życia dana. Demonstracje koncertowo spieprzonego ego to moja specjalność. I czekam… Aż głodny świat polubi bez sprzeciwu wszystko co manifestowane i transmitowane przez mojego Instagrama w duchu, który mi kiedyś koleżanka w pracy zwykła powtarzać: „myślisz Mr of America, mówisz Wow!”. Ale na końcu to gówno prawda, że zbroja Super-wolnego-mnie jest tak doskonale do mnie dopasowana, że ona jest moja. Pod tą zbroją jest na wierzchu wyrzeźbiona krucha poza, deficyty podziwiania mnie z dzieciństwa oszlifowane brakiem chwalenia, niedoceniania przez wszystkie kobiety świata z którymi cokolwiek mnie kiedyś łączyło. Mózg zjebany na falstarcie i umocniony w tym przed niewidzialną metą. A w środku słaby i łatwopalny JA. Można mnie nie tylko zrazić do siebie, ale też śmiało przywalić i zranić tak mocno, że popamiętam to na długo całym sobą. Skończy się na tym, że będę po specjalistach z tym łaził i opowiadał każdemu z nich od początku do końca co mi w głowie złego piszczy, bo bez pomocy z zewnątrz dla tej mojej nie-mądrości prędzej zapadnę się w otchłań nicości, niż coś sam uradzę. A będę bulił za to hajs do czasu, aż znajdę takiego mędrca, od którego znów dowiem się, że jestem zajebisty. Wtedy na nowo umocni się moje ledwo istniejące ego. Znów będę w rytmie samozadowolenia z siebie, gdy tylko dowiem się, że to nie ja, że to tylko te kobiety takie walnięte mi się pechowo wiecznie trafiały… Następnie jak mantra z ostatniej mojej rozmowy z matką przed jej odejściem będzie mi dźwięczeć w uszach zdanie „nie masz sobie nic do zarzucenia… pamiętaj o tym”. Przypomnę je sobie zawsze w we właściwym momencie i nie wiedzieć czemu uwierzę w opus magnum mojej własnej osoby znów od początku z nadzieją, że to może być jednak prawda.
I tak leżę sobie w wannie, moje ciało i mózg okrutnie mi namiękają wodą, a szare komórki zaczynają wnosić sprzeciw. Ten nie-ideał, ten fragmentami poraniony, miejscami poblokowany, ciągnący swe ciało, ciągle naiwnością wielką wypełnione, człowiek z wątpliwym wyczuciem komizmu na swój temat, zalegający bez przerwy w jakichś błazeńskich zamętach absurdu, anty-idol a po prawdzie, to mój ukochany przecież JA. Tylko proszę, tylko ostrożnie z żarcikami na jego temat. Przecież JA mogę wybuchnąć jak mi się zawleczka od granatu gdzieś na chwilę zagubi, gdy będziecie nieostrożni i przydługo przy mnie pobędziecie albo wleziecie na mój teren bez stosownej pieczątki w paszporcie. Bo może niefortunność się Wam przydarzy, kiedy zechcecie się do mnie przybliżyć, a ja akurat w fazie „wszyscy spierdalać, chcę pobyć sam” będę… i co wtedy zrobicie?
Wolność, brak ograniczeń, niezależność, swoboda, pełna swoboda… wartości bez celu, głębi i sensu…
Myślę, że lubiłem tą wolnością się oflagować wśród ludzi. Pamiętam jak jakiś czas temu będąc w Kordobie natrafiłem na literki ceramiczne z których można było wyraz upleść do powieszenia na ścianę. Taki by walił po oczach strudzonych wędrowców w moich skromnych progach. Zapytałem kogoś ważnego dla mnie jaki jest jej najfajniejszy wyraz na świecie i usłyszałem, że to – „wariat”. Niestety mój musiał być wtedy o pieprzonej wolność, jakiś lepszy, górnolotny – „niezależność”.
Był to taki czas, gdy mimowolnie chciałem i nie chciałem uwalniać się od moich promieniotwórczych relacji. Pamiętam jak bardzo potrzebne do zbudowania poczucia wewnętrznego szczęścia były mi wymówki dla bycia samym ze sobą w nurtach wyzwoleńczych. Potrzebowałem tego by zagłuszyć wyrzuty sumienia wywoływane przez poczucie winy. Skrypty z dzieciństwa o honorze i pompatycznych pierdołach na temat kanonów męskich zachowań, chansons de geste względem kobiet zasłyszane przy rodzinnych stołach dawały mocno o sobie znać wtedy. Tymczasem ja potrzebowałem przy okazji bardzo przekrzyczeć szantaże emocjonalne innych kobiet z którymi się akurat zadawałem. Te szantaże jako metoda wywierania na mnie wpływu i forma nacisku działały praktycznie dotąd bez zarzutów i to, odkąd tylko pamiętam. Byłem niesamowitym obiektem testowym do przeróżnych doświadczeń w tym zakresie na moim organizmie, na moich granicach słabszych niż granice Polski we wrześniu 1939. Chodzące laboratorium małomiasteczkowego chłopaka dostępnego dla niemal każdego dziewczęcia w jego zasięgu. Nie-faceta z kompleksami braku cienia doświadczenia na polu bycia mężczyzną, takiego do niczegokolwiek prawdziwej kobiecie. Jak tu się wyzwolić z więzienia budowanego we własnej głowie? Jak radzić sobie po swojemu, kiedy nie ma wzorca żadnego? Skąd wiedzieć jak się obronić, kiedy masz 20 lat i czym się różni wtedy swoboda od pełnej swobody?
Dziś już samo słowo „swoboda” nie wywołuje dobrostanów w mojej głowie. Bardziej mnie złości niż krzepi. Kojarzy mi się z brakiem stabilizacji emocjonalnej i wewnętrznym chaosem. Papką pod czaszką, z którą nieświadomy umysł nie potrafi nic sensownego sam ulepić, choć coś gdzieś usłyszał i myśli, zdaje mu się, że coś wie. Nic więcej niż kontrolowane przez kogoś spuszczenie ze smyczy – tylko na taką swobodę Cię stać by dostać ją od kogoś, kiedy nie masz jej w sobie. To, dlatego zdecydowanie wolę określenie pełna swoboda. Nikt Ci nie musi nic dawać, bo pełną swobodę się posiada tylko z siebie. Pełną swobodę odczuwam już dobrze. Szkoda, że nie zawsze… Niepodobieństwo, bo o to JA praktyk pełnej swobody, gdy tylko chce być z kimś gardzę pełną swobodą. A dzieje się tak bo paradoks w tym, że wtedy chcę mieć stan wspólnej swobody. Wspólna swoboda w relacji to dla mnie zaufanie. Niestety jak masz pełną swobodę nie możesz wnieść jej do związku. I może Ci się nawet zdawać, że się tak da tylko najgorsze jak się komuś coś będzie zdawać. Pełne swobody dwojga ludzi w związku się wykluczą, a związek się wywróci. Tak się razem być nie da. Wynika to z prostego faktu, że dwie pełne swobody pomijają uważność na siebie. Rozpędź się w zabawie ze światem całym, a w natłoku miliarda bodźców spotkanych po drodze opowiedz mi czy widziałeś gdzieś przyczajoną na Ciebie miłość? Bo kiedy pędzisz ze światem albo gówno widzisz albo relacja jest Ci zbędna. Dlatego będąc z kimś cele nadrzędne się zmieniają. A wtedy dla mnie absolutnie nadrzędnym jest praca nad zaufaniem, czyli wspólną swobodą. Taki stan, w którym pilnujecie się by nie zatracić siebie, umiecie mieć pełnię samemu ze sobą i szczęście razem. I cholernie sporo pracy potrzeba by te Wasze pełnie do siebie pasowały.
Tylko jak tego nie spieprzyć, tego kogoś nie poranić swoja cholerną pełnią i głupią flagą wolności w imię porypanej niepodległości? Tak długo jak tego nie wiem, tak długo mi się to zapewne nie przytrafi…
Ta wizja wolności jest bardzo pociągająca.
Tylko czy ktoś wie jak ją osiągnąć?