Poniedziałki bywają trudne, brutalne i nudne. Za to dziś w pełni rześki i wyspany wstałem sobie wesół bladym świtem. Dochodziła 8:00 gdy ustawiłem się przed ekspresem do kawy na mojej bazie. Czekając na pierwszy jej łyk anemicznie przeglądałem telefon. Na internetowych komunikatorach dziś sporo się działo. Zwyczajny ponury polski poranek zneutralizowany ulubionym zapachem, a wraz z nim moja cyfrowa prasówka z telefonu – to u mnie standard. W otchłaniach internetów spotykasz całą masę zblazowanych życiem ludzi. Ja wybieram wysyłać w świat inny poziom energii. W miejsce blazy walę ludzi po oczach hasłem „już wyżej nie ma”. Nawet jeśli w rzeczywistości jest z tym różnie, co komu szkodzi jak na Insta popiszę bzdury o tym, jak u mnie jest dobrze. Ziomeczki w internetach nie zawsze ogarniają dobry flow.
Na pierwszy rzut oka głównie były dziś do podziwiania jakieś nocne foty od typów z grup podróżniczych oraz bzdury o czymś co nie do końca od początku śledziłem, więc nie byłem w temacie. Wisienką na tym smutnym torcie stała się korespondencja od pewnej przezabawnej kobiety. Kto spotkał przezabawną kobietę w ponury poniedziałkowy dzień ten się w cyrku nie śmieje. Zorientowałem się dość szybko, że nie każdemu jest dane cieszyć się w tej chwili zdrowiem, ogólnym dobrostanem i cudem życia. Przeczytałem między wierszami, że jestem „jebniętym po całości wieśniakiem”, równym swym wieśniactwu jedynie największym kretynkom, których zachowania opisuję nierzadko na tym blogu. Ucieszyłem się, bo co by nie mówić zachowania akurat tej konkretnej kobiety były nieraz cytowane przeze mnie „na tym właśnie blogu”. Z tej perspektywy przekorne zrównanie się z nią poprzez jej własną poniedziałkową refleksję o mnie było dla mnie swoistym triumfem, ale też zaszczytem.
Zostawiając miłą panią bez nastroju w oziębłym kontakcie, bez overa i tym samym bez szczególnej konkluzji co z moim wieśniactwem wypada mi dalej dziś począć, postanowiłem udać się na spotkanie z przytłaczającymi robótkami od których ucieczka była już niemożliwa.
Na mojej liście zadań przewidzianych na dziś był… przegląd auta w Jankach. Czekała mnie w związku z tym ekscytująca wizyta w warsztacie, który znajdował się po drugiej stronie miasta, potem nudzenie się w oczekiwaniu na… przegląd auta oraz powrót do bazy z… przeglądu auta. Środkowa część tej ekscytującej czynności miała mi zająć w przybliżeniu bite cztery godziny. Postanowiłem przeżyć ją pożytecznie wyruszając do pobliskiego rezerwatu przyrody, który w ostatniej chwili wskazał mi google. Nie prowadził tam niestety żaden chodnik, a jedynie pobocze drogi po której jeździły ciężarówki wiozące zużyte po kimś tojtoje. Kiedy dotarłem do zarośniętego chaszczami rezerwatu, największą i na szczęście darmową jego atrakcją okazało się spotkanie komarów wielkich jak chuj, od których już w połowie drogi do starych bunkrów przyszło mi w popłochu uciekać. Schroniłem się w poczekalni warsztatu mechanicznego. Nic innego po drodze nie było. Tym sposobem szybko znalazłem się w punkcie wyjścia, dokładnie w miejscu z którego niedawno wyruszyłem. Pani na recepcji na powitanie po raz drugi dziś zapytała mnie w czym może mi pomóc, a ja po raz drugi odpowiedziałem jej z czym do niej przychodzę.


Drapiąc nogi i czoło po świeżych ukąszeniach znów siedziałem i zastanawiałem się co dalej robić. Ku memu zaskoczeniu z czterech godzin udało mi się przebimbać zaledwie godzinę. Tymczasem dramatycznie kończyło mi się źródełko lokalnych atrakcji. Podczas tej godziny dodatkowo wypiłem dwie darmowe kawy, zwiedziłem toaletę, przyjrzałem się z bliska i daleka wszystkim miłym paniom z obsługi, pomacałem gadżety z samochodowej wystawki. Koszmar nudy stawał się dla mnie doświadczeniem nieznośnym. Nie było innego wyjścia jak tylko czym prędzej ruszyć na kolejny trip tak, by osiągnąć cel minimum – wypsztykać się bez nerwicy z co najmniej dwóch następnych godzin czekania na auto. Ruszyłem niczym pielgrzym przydrożną ścieżką, tym razem w odwrotnym kierunku niż zarobaczony rezerwat. Towarzyszyła mi równoległa czteropasmówka i drogowskazy z napisem „Kraków”. W oddali widać było banery „Ikea” oraz czegoś czerwonego, co przypominało mi zupełnie nic. Szedłem dobre dziesięć minut, a banery z wielkości centymetra stawały się widoczne na niewiele więcej niż na dwa centymetry. Tym sposobem nie dojdę tam nawet za sto lat – pomyślałem. I nagle eureka! Spotkałem zajazd dla tirów, a obok bar z jedzeniem. Ja to mam szczęście – pomruczałem pod nosem uradowany. Uciekłem przed deszczem w ostatniej sekundzie. Wszedłem do środka. Wyszukana, historyczna sceneria wnętrza pamiętała szalone lata 90. Minęły one w tym miejscu jakby dopiero wczoraj. Perełka polskiego art deco i ja w niej. Wszyscy tu znali pana za ladą, a pan za ladą też znał wszystkich. Byłem tu jedynym intruzem pośród zaprzyjaźnionej ferajny. Każde zamówienie to było „to co zawsze” lub „co dziś macie?”. Zamówiłem to samo co pan przede mną. Płatność tylko gotówka. Usiadłem i czekam na mielone z ziemniakami i surówką. Pan krzyczy, że ziemniaki się jeszcze gotują. Poczekam. Nie ma stresu.
I wtedy dotarło do mnie, że ja wcale mogę nie być mile widziany ani na tym kotlecie, ani na tym przeglądzie, ani nawet na mojej domowej bazie. Poczułem się niepotrzebny nikomu, nawet mojemu przeglądanemu autu… może trochę potrzebny jeszcze tylko sobie.
Trzy godziny później nadal padał deszcz, a ja stałem w korku przedzierając się niezdarnie nienaprawionym w pełni autem. Miałem głowę pełną egzystencjalnych przemyśleń. Straciłem cały dzień na jebanych, nikomu niepotrzebnych na świecie przeglądach auta, po to by się na końcu dowiedzieć, że wkrótce trzeba będzie tam jeszcze raz jechać. Ale nie dziś… bo dziś już tylko dostać się na moją smutną bazę trzeba. Kolejny fascynujący dzień uleciał w nicość i po nic.
Wszedłem do domu nieprzysiadalny, samotny i zgzubiony. Ubrałem się w spodenki, sportowe buty i poszedłem pobiegać by czym prędzej wybiegać mą niepotrzebność. W biegu towarzyszyły mi wiernie pot, złość, zimny deszcz i pioruny. Gdy wróciłem zmachany, dowiedziałem się jeszcze, że zajebałem sobą całą podłogę gdy brałem prysznic. Teraz trzeba ją będzie osuszać bo przecież sama nie wyschnie. W takich chwilach jestem inteligentny, a nadrabiam poczuciem humoru. Pora spierdalać pomyślałem… Bo co ja w tym energetycznym miejscu w ogóle dziś robię?
Wiedzieliście, że za 99 PLN i za dwie godziny można się znaleźć w innym świecie? To ja to wszystko pierdole zatem. To ja wsiadam… Miałem już nigdzie teraz nie lecieć, ale sami widzicie, nie da się…



