Przyjaciel był wyraźnie zawiedziony. W odpowiedzi na falangę prymitywizmu pobliskiej szemranej inteligencji moja reakcja była bezinwazyjna i nieszkodliwa dla nikogo. Szybka analiza konsekwencji uratowała nasz rejs przed dalszą katastrofą. Gdybym typa lutnął prawdopodobnie wszyscy byśmy się nazajutrz pakowali. Gdybym wdał się w pyskówkę złamałbym jedną z moich wartości. Wiara w moc imperatywu kategorycznego jest zawsze dla mnie nadrzędna – postępuj tak jakbyś chciał, by twoje zachowanie stało się powszechnym prawem… Cały ja i moje pokręcone zasady. Nie zrobiłem więc absolutnie nic. Mecenas tracąc do reszty twarz próbował coś jeszcze pyskować o mej niewiarygodności jako konesera życia i mamrotać niezrozumiałe słowa w cichnącym szale. Mało kto tego już słuchał. Mleko się rozlało. Zszedłem typowi ubabranemu we flaki zdechłych mątw z oczu i otwarłem swoje piwo sącząc je w wewnętrznej zadumie – wiadomo chmiel uspokaja.
Niestety atmosfera rejsu została tego wieczoru solidnie podkopana. Footballowa postawa w duchu „nic się nie stało” raczej nam nie groziła. Jednak coś się stało. Prostak na pokładzie to spory problem dla prawie wszystkich, poza nieświadomym niczego prostakiem. Nie ratowały nas nawet wybornie przyrządzone przez Kapitana mątwy będące jeszcze kilka chwil wcześniej iskrą, którą napotkał na swej drodze nieokrzesany dynamit. Jebać biedę – myślałem sącząc dalej mego brovarixa. Co ja tu do cholery robię? Tyle zachodu by tu być i teraz taka wtopa z obcymi ludźmi. Na co mi to?
Mój przyjaciel wpadł na pomysł byśmy po kolacji zagrali pojednawczo w jakąś grę. Padło na mafię i miasto. To gra w której losowo dobrane karty decydują kto z towarzystwa ma być którą postacią – członkiem mafii, a kto obywatelem. Mafia likwiduje po cichu ludzi z miasta, a reszta ma zgadnąć kto jest w mafii by ją wyeliminować. Miałem okazję grać w tą grę już kilka razy w życiu. Jak sięgam pamięcią zawsze w lepszym nastroju i w o niebo ciekawszym składzie. Zdecydowałem, że sobie posiedzę i oleję dziś dalszą socjalizację z kontrowersyjną załogą. Wyraźnie mi ona chwilowo nie służyła. Do tego niepodobieństwem by dziś było gdybym miał z pewnym jegomoście chcieć zgadzać się co do jakichś reguł. Tamtego wieczora miałem chyba identycznie jak u Márqueza w „Stu latach samotności”. Tam też któryś bohater odmówił gry w szachy, gdyż zgoda z wrogiem co do szachowych reguł byłaby dla niego zbyt trudna.
Zdałem sobie sprawę jak bardzo tytuł mojego bloga to jakieś wysublimowane myślenie życzeniowe. Jestem ewidentnie zbyt wrażliwy i zbyt wiele niewinnych dupereli potrafi mnie wyprowadzić z równowagi, by móc mieć status nieprzemakalnego. Toleruję chamstwo ale do pewnych granic. Byłem pewien, że w tym konkretnym wypadku moje granice zostały aż nadto nadwyrężone.
Tymczasem Mecenas brylował swą elokwencją. Najwyraźniej coś tak skomplikowanego jak słowo przepraszam w jego świecie byłoby gestem nazbyt wymagającym. Wybrał strategię czekania aż cała sprawa przyschnie. Przy okazji zrozumiałem, że nic w przyrodzie nie ginie. Odebrana mi energia trafiła naturalnie w jego posiadanie. Korzystał z niej dość rozrzutnie tłumacząc wszystkim po kilka razy te same reguły prostej gry, która wymownie się tego wieczora nie chciała kleić. Zwłaszcza Makłowiczowi szło w niej przeciętnie. Wyglądało na to, że zupełnie tych reguł nie może pojąć…
– Uwaga… To zaczynamy… Miasto zasypia… Budzi się mafia…
– Ale kto jest w mafii? – Co i rusz pytał zgubiony Makłowicz.
– Dowiesz się zaraz… uwaga! Miasto zasypia…
– I co teraz? – Padało skądś bezbłędne pytanie od pozostałych uczestników gry.
– Tłumaczę wam już zasady czwarty raz. Jeśli się chwilę nie skupicie będę zmuszony tłumaczyć je po raz piąty! – Cedził przez zęby udawanym opanowaniem swe słówka Mecenas. Robił to takim tembrem głosu jakby ćwiczył mowę końcową w jakimś prywatnym procesie, takim gdzie reszta ferajny była oskarżona o nielegalne posiadanie pieprzyka na półdupku lub wyraźny zanik piątej klepki, a wyrok w tej sprawie był od dawna z góry ustalony.
– … Miasto zasypia…. Budzi się mafia…
– Ej, ale kto jest w tej mafii? – wtórował niepowtarzalny jak zawsze Makłowicz.
Cała gra trwała dobrych kilka rund. Makłowicz nie rozumiał z niej absolutnie nic, grając na oślep, a cała reszta była przez narratora nagminnie upominana o nieprzestrzeganie jakichkolwiek zasad.
– Ty wiesz kto był w tamtej rundzie w mafii? – Zagajał non stop pozostałych grających Makłowicz, próbując zrozumieć kto w ogóle wygrał.
Było to dość zabawne szczególnie, że jego pytanie o to kto jest w mafii pojawiało się co chwila i to w najbardziej zaskakujących momentach gry.
Tak oto mijał nam ten bezsensowny wieczór. Przed północą jeszcze tylko ja i Makłowicz dzielnie pełniliśmy honory nocnej wachty. Ja nie mogłem spać, a Makłowicz wyraźnie szukał towarzystwa. Mój przyjaciel padł tak jak siedział. Reszta załogi się pożegnała i udała do swych kajut.
Kiedy niemal wszyscy już spali pomyślałem, że ostatecznie dobrze się stało, że nikt się nie pobił i nie wypadł w konsekwencji za burtę. Teraz panowała na pokładzie już tylko cisza. Otworzyliśmy z Makłowiczem whisky i butelkę Coca-Coli. On nieśmiało zapytał mnie:
– kurcze to wszystko dziś było jakieś takie dziwne… a najdziwniejsza była ta gra… – Ty wiesz może kto był w mafii?
– Nie bardzo… napijmy się… chyba nieważne już. – Odparłem rozbawiony.
– No właśnie, wiesz mnie wkurza, że ja nie wiem…
Makłowicz to był bardzo równy gość.