Ranek nie był dla nikogo z nas zaskoczeniem. Znów Karaiby, nasza głowa leciutka… „to przecież góry” chciałoby się dopowiedzieć. I faktycznie moja była leciutka. Poranne zakupy i szwendanie po wioskach stały się dla nas rutyną. Niemal na siłę od rana włóczyliśmy się znów po Saint-Louis, w którym poza alkoholizmem nie widziałem dla siebie właściwie żadnego potencjału na spędzanie czasu. W ten sposób wraz z moim przyjacielem zaczęliśmy dzień od porannego browarixa – tak na rozruch, na lepsze funkcjonowanie naszych różnych instalacji.

Plan był płynny i mało z niego wynikało. Przynajmniej, gdy rozmawiałem z Kapitanem nie poczułem ani przez chwilę, że istnieje na to jakaś interesująca koncepcja tego dnia. Sama plaża wyglądała bosko jak zawsze. Słoneczko, palmy, morze, widokówka – wyżej nie ma. Plażowy spacer donikąd na PWR (piwo w rękę) wzdłuż morza w poszukiwaniu inspiracji zakończył się po mniej więcej godzinie, a być może po dwóch. Któżby to liczył w tym upale. Trofea w postaci dwóch wielkich muszli niespotykanych w Europie rozmiarów zajmowały mi obie ręce. Świeża dostawa piwa rekompensowała niewygodę wydeptanych w tym swoistym raju kroków.




Jeśli chodzi o mnie, prędzej czy później na takim rejsie zaczynam czuć tęsknotę za domem i za moimi dziećmi. Ten dzień to był dokładnie ten moment, kiedy poczułem, że się Karaibami nasyciłem. Te moje rozterki to jakiś rodzaj wewnętrznej samotności, która zwykle dopada mnie na wszystkich długich tripach. Dzieje się tak zwłaszcza, kiedy nie mam swojego miejsca by pobyć trochę sam ze sobą bez spotykania osobników tego samego gatunku. Pobycie takie bez ogonów jest dla mej zdrowotności niezbędne. Towarzyszy mi ten szczególny nastrój niezależnie od tego czy jest dobre towarzystwo, kobiety, zabawa i alkohol. Być może moje odczucie przesytu jest w głównej mierze potęgowane i wymuszane przez bycie skazanym na przebywanie z obcymi ludźmi na małej przestrzeni. Myślę, że gdyby nie mój przyjaciel, nie jestem pewien czy bym się nie spakował i nie ruszył sam ze sobą na eksplorowanie tego świata bez zbędnych mi do tego ludzi. W każdym razie często spotyka mnie nieodparte przeświadczenie, że to wszystko jest jakieś jałowe, co mnie doświadcza, że nie posiada to większej głębi. Głębia jest mi najpewniej niezbędna do tego by mnie zasilać energią.
W samo południe zaniechaliśmy nareszcie dalszego bezproduktywnego zwiedzania w kółko tej samej plaży. Nasza kotwica poszła w górę, a celem naszej dzisiejszej żeglugi miał być rezerwat przyrody złożony z dwóch malutkich wysepek niemal połączonych ze sobą. To szczególne miejsce było oddalone od Gwadelupy o zaledwie kilka mil morskich i miało wdzięczną nazwę Petite-Terre – mała Ziemia. Było pewne, że przynajmniej jutrzejszy poranek nie zacznie się od zakupów. Tam, dokąd się udawaliśmy nie było nawet śladu po cywilizacji, która mogłaby sobie cenić wynalazki starożytnych Fenicjan lub francuskich piwowarów.
Przelot katamaranem na miejsce docelowe zajął nam bagatela pięć godzin. Czas upłynął mi na czytaniu i na niekończących się wachtach będących klasycznym przykładem zawracania dupy. Kiedy jest się na katamaranie tylko w siódemkę zauważalnym problemem staje się to, że twoja wachta jest praktycznie bez przerwy. Tym sposobem moja wachta, na której byłem w parze z moim przyjacielem odbywała się właśnie na okrągło. Albo mieliśmy wachtę nawigacyjną albo kambuzową, albo szorującą coś, albo ciągnącą za coś. Ja przy okazji, jako że uchodziłem za największego obiboka miałem non stop wachtę polegającą na zmywaniu naczyń w formie pokuty za coś czego podobno nie zrobiłem, a ktoś to za mnie kiedyś zrobił. Koszmar…
Pocieszałem się, że w tych rajskich warunkach udało mi się przynajmniej przeczytać kilka kartek z książki, którą zabrałem zainspirowany przez kolegę z poprzedniego rejsu po Balearach – „Samotny rejs OPTY” autorstwa Leonida Teligi. Do dziś utkwiło mi z niej w głowie niesamowite i przy okazji jakże prorocze też dla tego rejsu zdanie: „Na morzu to co niemożliwe jest tylko jedną z możliwości.” Genialna myśl… jakże odświeżająca pomyślałem wtedy, a zaraz potem znów zostałem zagoniony albo do garów, albo do kotwicy albo do czegoś równie pożytecznego co w szczegółach wymazałem czym prędzej z pamięci.
Atmosfera na katamaranie była tego dnia średnia. Być może nie u wszystkich głowa była aż tak leciutka jak u mnie i mojego przyjaciela. Makłowicz był markotny co było w podejrzany sposób skorelowane z Makłowiczową, która wyjątkowo mało się udzielała. Usłyszałem tylko od niej, że ponoć z jej męża paruje alkohol i to jest jakaś tam nasza zasługa. Mecenas z kolei wszedł w swój naturalny tryb typowego bufona, podobnie zresztą jak jego partnerka, która siedziała zgzubiona niedaleko mnie i była zupełnie nijaka. Próbowałem ją nawet o coś kurtuazyjnie zapytać by rozmowę zagaić, ale na szczęście potrafię wyczuć, kiedy rozmowa nie ma żadnego potencjału na nic. Jedyne co mnie pocieszało to fakt, że od co najmniej doby nie musiałem wysłuchiwać dalszych rozważań Makłowiczów na temat pokoleniowego mezaliansu Mecenasów. Co za ulga, kiedy pewne wyborne tematy ma już się za sobą.

Wpłynęliśmy do rezerwatu nie długo przed zachodem słońca. Jako ciekawostkę nadmienię, że nasze zawory okrętowe z gównianymi sprawami zostały szczelnie zakręcone. W rezerwacie spuszczanie jakichkolwiek nieczystości ze statków jest surowo zabronione. W tych rejonach niezrobienie tego gotowe było zniszczyć unikalną faunę i otruć wszystkie lokalne żółwie.
Dostaliśmy się na plażę. Faktycznie była zjawiskowa. Wszędzie ogromne muszle. Przy brzegu spotkałem rekina, który płynął koło mnie w oddaleniu nie większym niż metr przez dobre trzy minuty zupełnie jak wierny pies. Zaszło słońce, z którym chyba każdy zdołał sobie w ostatniej chwili trzepnąć kilka fotek z wymuszonym uśmiechem zachwytu do samego siebie. Błyskawiczne Instagram party, a już za chwilę powrót pontonem na katamaran. Po drodze spotkaliśmy jeszcze Polaków z katamaranu zacumowanego tuż obok naszego. Zapamiętałem, że były na nim jakieś kobiety, i że tylko Kapitan wprosił się do nich na pokład. Gdy na to towarzystwo patrzyłem jakoś nie miałem poczucia, że cokolwiek straciłem, że mnie tam nie będzie.
Nasz czas upływał na grze w karty. Oczywiście pierwsze co usłyszałem od Kapitana, który objawił nam się z powrotem na pokładzie po dwóch godzinach picia gdzieś drinków, że mam wachtę kambuzową, a wszyscy są głodni. Nie było mnie to wstanie zdziwić. Tak dokładnie przypuszczałem, że w powietrzu wisi jakiś problem i ten problem jest, jak wiadomo mój. Byłem już tak wytresowany tymi wachtami, że gdyby ktoś mnie wtedy zapytał czyja jest wachta z zamkniętymi oczami odparłbym, że moja. Zaczęło mnie to na swój sposób fascynować. Zapłaciłem kupę siana po to by uczestniczyć w jakimś wysublimowanym wolontariacie. W tamtej chwili pomyślałem jednak, że zupełnie nie mam ochoty ani na gotowanie, ani na dalsze kontynowanie dziś jakiejkolwiek idiotycznej wachty. Szczególnie, że wypadało dziś przyrządzić kupione wczoraj mątwy o których to przyrządzaniu nie miałem bladego pojęcia.
Kapitan zaproponował, że mnie nauczy. Akurat nie byłem w nastroju na patroszenie flaków z rozmrożonych zwierząt. Nie byłem też szczególnie zainteresowany nauczeniem się jak to robić. Zainteresowanym pomocą jak i nauką był na szczęście mój przyjaciel z wachty, który wybawił mnie obronna ręką z tej niewątpliwej przyjemności. Panowie zabrali się za szkolenie, którą żyłę, z którego flaka należy wyjąć i jak się wyjmuje coś kostnego z tego śmierdzącego stworzenia. Niebawem jako ochotnik dołączył do towarzystwa Mecenas. Wyraźnie nabuzowany, że przecież to nie jego wachta. Zdążył o tym zadenuncjować całemu światu wszem i wobec co najmniej trzy razy w ciągu minuty. Nieświadomy tego co może mnie od tego spotkać, mimo wszystko przez grzeczność postanowiłem okazać zainteresowanie i popatrzeć z bliska o czym prawi z zapałem Kapitan swym pojętnym uczniom. W tej właśnie chwili padł z ust bufoniastego Mecenasa następujący tekst wykrzyczany do mnie w iście przedzawałowej furii:
– Wypierdalaj mi stąd, żebym cię tu nie widział, ale to już!!!
Towarzystwo zamarło czekając na rozwój wydarzeń. Niestety nie był to w żaden sposób łagodny żarcik. Człowiek, który to wypowiadał aspirował przecież do miana polskiej inteligencji, a jedyne co miał z tych aspiracji to obłęd i szał w oczach. Zastanawiałem się kto go w tych warunkach przytrzyma, a kto zadzwoni po kaftan… Ewidentnie poczucie krzywdy wynikające z tego, że mógłbym się patrzeć, jak on – król mądrości patroszy zdechłe mątwy w dodatku za mnie, na nieswojej wachcie przelał u niego czarę goryczy objawiając się pod postacią eksplozji, której nie spodziewał się absolutnie nikt.
Przyznam szczerze, że mnie zmroziło. Scena była niezwykle plastyczna. Przez kilka długich sekund myślałem nawet czy go lutnąć… Wtedy w ostatniej chwili przypomniała mi się słynna historyjka z udziałem Gustawa Holoubka. Ta w której do SPATiFu wchodzą pijani Jan Himilsbach i Zdzisław Maklakiewicz. Himilsbach rozgląda się i mówi: – Intelektualiści – wypierdalać! Na sali panuje cisza, nikt się nie rusza z miejsc. Po chwili wstaje Gustaw Holoubek i mówi do współbiesiadników: – Panowie, nie wiem jak wy, ale ja wypierdalam!
W takich chwilach zawsze się zastanawiam, dlaczego zamiast uczyć się jak być groźnym i najlepiej seryjnym mordercą wybrałem drogę nieszkodliwego dla świata konesera życia i pacyfisty. Dlaczego nie trafiło mi się tak, że zostałem polskim chamem – takim, który żywemu nigdy nie przepuści? Jest takie stare przysłowie: nie podchodź do byka od przodu, do konia od tyłu, a do idioty wcale… Myślę dziś, że człowiek uczy się tych przysłów prze całe życie.
…to be continued…