10 listopada 1983

Urodziłem się i wychowałem w miarę sporym mieście, takim pełnym proletariatu. Przesiąknąłem w nim od małego szarzyzną obskurnych betonowych bloków z wielkiej płyty, małych klitek w których każdy wtedy mieszkał. Szczęściem w tamtych czasach było posiadanie czegokolwiek kolorowego. Kiedy o tym myślę wydaje mi się, że tamten świat nie posiadał kolorów. Za to wszystko było w stylu communist art nouveau. Dziś to trendy zjawisko kulturowe przeszłości. O NRD ludzie piszą pracę doktorskie i kupują sobie mydelnice by pochwalić się oldschoolowym samochodem z tamtej epoki. A ja nie mam za tym najmniejszej nostalgii. Ja w tym czymś niemal identycznym kiedyś żyłem naprawdę i mi się to nie przyśniło. Myślę, że tamte czasy naznaczyły mnie rodzajem uczulenia na beznadzieję świata i na to by nigdy więcej nie mieszkać w żadnym ludzkim kołchozie pracujących mas. Nie było drzew, bo jeszcze albo nikt ich wtedy nie zasadził albo jeszcze nie urosły. Zamiast tego wszędzie chodziło się po glinie z budów, które nigdy nie znikały tylko przenosiły się gdzieś obok i wtapiały się doskonale w obskurny krajobraz świeżo budowanych bloków, monumentalnych placów zabaw, w których radośnie miały się kiedyś bawić zgraje dzieci podobnych do mnie. Pamiętam wiatr, który często wiał między tymi przestrzeniami. Prawie ten sam który wieje między drapaczami chmur, ale bardziej na peryferiach Moskwy niż w Nowym Jorku lub Szanghaju. Takie to były drapacze chmur jak to moje dzieciństwo. Tylko tamten wiatr miał kolor brązowy, nawiewał smutek i beznadzieję szarzyzny tego okresu. Był zakrapiany deszczem i zimą, która pozostała w mojej pamięci jako naturalne otoczenie tych wspomnień. Zawsze niesymetrycznie dłużej niż lato. Nawiewał na to wszystko smród komunistycznego przemysłu, który nie mierzył wtedy żadnych norm powietrza.

Mały gówniarz pośród tej szarej tandety i ludzi, których dziś już nie ma. Fizycznie wtedy tam egzystowałem. A potem odkryłem, że byłem lekko inny. To było moje największe zdziwienie w konfrontacji ze światem. A ja w swej ówczesnej naiwności i niewinności od początku chciałem być jedynie sobą. Zorientowałem się potem, że nie mam wśród rówieśników nie tylko klonów, ale też zbyt wielu lekko podobnych mi. W sumie to nie miałem długo nikogo. Dorastałem w rodzaju odosobnienia od świata, który mało mnie rozumiał. Świat był wtedy skupiony na prozie i ciężkości codzienności, która nie pamiętam, czy mnie jakoś dotyczyła. Nie pamiętam też czy wtedy w modzie było poświęcanie uwagi dzieciom. Za to pamiętam moje śmierdzące fartuszki szkolne elektryzujące włosy, tarcze szkoły na tych fartuszkach, za których brak można było dostać po łbie linijką, pamiętam obrzydliwe ubrania i kurz oraz lepki, chwilami ostry zapach potu szkoły, do której chodziłem. Licząc dni zatracałem się w tej szarzyźnie przeciętności i dłużyźnie, górującej nad wszystkim o czym w tamtych czasach w szkole słyszałem. Podpierałem ściany na przerwach od tej nudy siedząc na podłodze podstawówki całe lata w tym samym miejscu. Patrzyłem w okno już wtedy myśląc czy ten koszmar bycia tu się kiedyś skończy. Nie rozumiałem, ani po co tam jestem, ani po co ktoś chce bym tam był. Byłem w matni bycia po coś dla kogoś.

Pamiętam klimat małego mieszkania i moich rodziców z tamtych lat. Nie lubiłem tego miejsca nigdy. Było odrealnione i nienaturalne mieszkać w tej budzie dla ludzi, spotykać karaluchy, których panicznie boję się do dziś spotykać, mieszkać w oparach papierosowych niedowietrzonego mieszkania, nigdy chyba nienazwanego moim domem. Tego dymu czasem wietrzonego smrodem z zewnątrz nie podrobiłby w moich zmysłach dziś już nikt. Nie wyobrażam sobie jak tworzy się szczęście w takim miejscu na ósmym piętrze komunistycznego bloku, z którego okna widać ogromne, dymiące kominy niczym atomowy odpad. Pamiętam zapach tego miasta i smród tych wielkich kominów, które były całkiem blisko. Pamiętam obskurne meble uchodzące za rarytasy, krzywe ściany i nierówności i bruzdy tych ścian. Budziłem się i gapiłem z nudów na te kropki w ścianach. Niektóre wyryły się tak dokładnie, że potrafię je narysować choćby teraz. Mikroświat zapyziałych ścian z tamtego okresu, których wzory rozpoznałbym szybciej niż obrazy Cézanne’a lub Gauguina.

Moje dzieciństwo, z małymi wyjątkami i przerwami na wakacje, kojarzy mi się do dziś z szarzyzną tamtej rzeczywistości. Taką szarzyzną nieromantyczną, za to całkiem odrealnioną, jakąś księżycową. Naprzeciwko mojego bloku był obskurny kościół, do którego po coś miałem chodzić, obok kościoła plebania, taka szkaradnie brązowa na zewnątrz z drewna, lecz podmurowana. Po lewej stronie patrząc z balkonu moja szkoła podstawowa. Mój pierwszy poligon, na którym nigdy nie wiedziałem, czy już się trzeba bić czy uciekać. Więc czasem się biłem, a czasem tego samego dnia musiałem szybko uciekać.

Znałem i znam do dziś takich dwóch pędraków z tamtych lat. Długo włóczyliśmy się razem. Jednego poznałem, bo zamiast iść w sobotę do szkoły ściemniłem starym, że nie ma szkoły, bo akurat rano byli w telewizorze „Czterej pancerni i pies”. No i za karę musiałem iść do takiego kumpla co to coś czasem wiedział by przepisać od niego lekcje. Niestety on też wybrał „Czterech pancernych i psa” i gówno wiedział. Za to znał kogoś kto był z wyglądu kujonem i coś tam kumał przeważnie. No i mnie zaprowadził pół bloku obok. Stanęliśmy przed drzwiami, on zadzwonił dzwonkiem, a kiedy słychać było kroki spieprzył. A ja tak zostałem sam i coś tam zacząłem dukać do jego matki. Poznałem wtedy jednego z moich przyjaciół – Karola. Chodziłem z nim do klasy tak może z rok lub dwa, a może trzy. Wszystkie dni były identyczne i nie wiem, jak można je dziś odróżnić. A potem ktoś Karolowi wybił przedniego zęba i była z tego niezła chryja. Taka prawie jak z opowiadań Niziurskiego. Do dziś pamiętam, ile było wersji tych wydarzeń i teorii spisku na ten temat. W każdym razie matka Karola przepisała go do innej klasy na znak protestu przeciwko winnym, którzy się nigdy jednoznacznie nie odnaleźli. Mimo tego moja przyjaźń z Karolem została. Drugiego kumpla poznałem chyba tylko dlatego bo był równie dziwny jak ja. Miał na imię Radek i znał się początkowo z Karolem. Ale nie kojarzyłem co ich łączy, bo byli tak bardzo różni, że czasem aż bolało.

Mimo, że chodziłem do klasy nie należałem do żadnej klasy. Od maleńkości byłem buntownikiem i wolnomyślicielem. Nie pasowałem za wiele do niczego, ani do nikogo. Myślę, że od przedszkola miałem problem by dostosować się w całości do jakiejkolwiek reguły na więcej niż 60%. Kontestowałem jedzenie, kaszki mleczne, leżakowanie, odrabianie lekcji, punktualność, religię, kościół, władzę rodziców, słowa nauczycieli, apele w szkole, zajęcia u zuchów, marsze pierwszomajowe i trzeciomajowe też. Nie cierpiałem smrodu mego miasta, ani smrodu wyziewów z autobusów i samochodów. Długo kontestowałem rację posiadania prawa jazdy. Znałem niewielu sąsiadów i niewielu ludzi. Nikt mnie szczególnie nie interesował. Czytałem, szwendałem się w kółko i bez celu. I chyba tylko babcię moją wtedy kochałem i moją ciocię i trochę matkę. Wtedy trochę, a po latach dużo więcej.

Chyba już się nie dowiem po co przyszedłem na świat i jaką mam misję do spełnienia. Czemu moje dzieciństwo to były akurat lata 80.? Do dziś bardzo tego nie rozumiem. Ludzie mówią o latach 60., że jeśli ktoś je pamięta to znaczy, że ich nie przeżył. Ja 80. pamiętam aż za dobrze… może mi się zatem coś przywidziało? Piszę o tym wszystkim w kontekście tego wieśniackiego 2018 roku, do którego dotrwałem w doskonałym zdrowiu fizycznym, a męczy mnie mój niewspółmiernie marny stan psychiczny. Może ten 2018 też mi się przywidział…? Myślę sobie, że mam teraz jakiś zakręt życiowy w którym próbuję dziś lepiej zrozumieć siebie i ni cholery dużo nie rozumiem. Pieprzone zakręty… zapaliłbym coś, ale nadal nie palę…

6 myśli na temat “10 listopada 1983

  1. „Rób co chcesz, zdradzaj grzesz, tylko nie pal…” – śpiewała moja rówieśnica Marylka. Zacząłem przygodę z paleniem jako dziecko i paliłem bardzo długo. Gdy udało mi się rzucić to świństwo, to mimo twierdzeń mówiących o tym, że wszystko wróci do normy doświadczyłem rozczarowania, gdyż pozostało mi POChP, które zmusza mnie do zmiany stylu życia i sprowadza na mnie wiele ograniczeń.
    A dzieciństwo też miałem burzliwe i raczej biedniutkie

  2. Szlak by trafił. Też jestem dzieckiem tamtych czasów. Też nie palę. Ale paczkę fajek zawsze mam w torebce. Właśnie na takie dni kiedy trafia cię szlak i nie wiesz co z tym zrobić

  3. Wspolczuje takich wspomnien. Ja rowniez wychowywalam siebe latach 80 , ale na wsi. Ani razu nie bylam na pochodzie pierwszomajowym o dziwo=-O pamietam ze raz stalam w kolejce w sklepie bo cos tam na wies przywiezli:-) no i brakowalo mi slodyczy a jak tata przywiozl mleko w tubce to rozcinalismy tubki i wylizywalysmy je do konca. Nic sie nie marnowalo. Ale,rzeczywiscie to byly sutmutne i trudne czasy

Dodaj komentarz