
Nasz lot odbywał się szczęśliwie, bez najmniejszych technicznych zakłóceń. Nie wliczam zakłóceń komunikacyjnych po linii pasażerowie – serwis pokładowy. Siedzieliśmy wszyscy w jednym rzędzie, we czwórkę, wespół osowiali. Patrzyliśmy po sobie co nas dziś jeszcze tutaj spotka. Czuliśmy się zupełnie jakby nas było stać na nowego Mercedesa, a nie wiedzieć czemu przyżydziliśmy na kosztach życia tak bardzo, że nagle ekscentrycznie podróżujemy na koniec świata Trabantem. Sęk był w tym, że przeciętnie potrafiliśmy odnaleźć się trzymając nasze eleganckie tyłki na niepodgrzewanych siedzeniach, a nasze rozleniwione stópki pozostawione bez masażu z pakietu dla VIPów. Niby ponad tałzen każdy z nas był do przodu na tym locie, tylko jakoś nikt nie był z siebie zbyt dumny z tych szalonych oszczędności. Tyle podniety na początku, zero radości na końcu. Trochę jak po randce w ciemno. Cenna lekcja na przyszłość. Samolot był z tych najtańszych z najtańszych. Warunki spartańskie. W ten sposób wizja lotu ośmiu kolejnych godzin już od wejścia na pokład zdawała nam się być mikro koszmarem. Każdy z nas liznął jednak gdzieś tego życia francuskiego pudelka i niestety średnio nam te hiszpańskie bieda-wygody odpowiadały. Jeśli nałożymy na to zachowanie personelu pokładowego względem naszej czwórki, nasz lot mienił się być kompletną klęską na starcie. Miałem dziwne wrażenie, że kolejny raz znalazłem się w miejscu, w którym zupełnie nie na miejscu był beztroski śmiech, a najmniejszy objaw radochy życiem był zagrożony rozstrzelaniem. Nie tylko byliśmy w tym miejscu bez wyjścia, też bez wina.






Wino wjechało nam na pokład kilkanaście minut po starcie. Oczywiście kosztowało góry srebrników, których za wiele nikt z nas chwilowo przy sobie nie posiadał. Małe jak diabli, grunt, że czerwone. Starczyło nam ono może na pół godziny lotu. Na drugą buteleczkę przyszło nam poczekać już całą wieczność. Pomimo sprawnego przyjęcia zamówienia przez stewardessę, nagle okazało się, że ktoś popierdolił coś w komputerze pokładowym i ewidentnie musieli dla nas je ściągać z samego Bordeaux. Dobre czterdzieści minut potem cieszyliśmy się kolejnymi buteleczkami robionymi dla ogrodowych krasnali. Jak zwykle krótka była to radość.
– Ej mogliśmy zamówić od razu po dwie na głowę. – zauważył Cylindryk z Germanii.
– Ja to załatwię. – odezwał się Gangus z Często.
Niestety gówno załatwił. Usilne mizdrzenie się do obsługi samolotu nic w tym przypadku nie dawało. Nasz zdecydowany i nieustępliwy ton tym bardziej. Wyglądało na to, że trafiliśmy jednak do kategorii pasażerów zaklasyfikowanych w grupie „uwaga żule na pokładzie”. Piętro niżej niż trzecia klasa. Już nawet nie potrafiłem udawać w kontaktach wzrokowych z tymi nadętymi hiszpańskim ciziami, że ich obecność nie zaczyna mi mocno działać na nerwy. Jednocześnie niszczyła nas psychicznie tak długa wizja absty w tych ekstremalnych dla zdrowego człowieka warunkach.
Tymczasem nie wszyscy z nas mieli skrajnie gorszy nastrój. Arcykapłanka co i rusz cytowała nam fragmenty czytanej przez siebie książki. Wyglądała na mocno zafascynowaną jej treścią. Zabijcie mnie, ale tytułu książki sobie teraz nie przypomnę. W pierwszej jej części autor namawiał czytelnika, aby nigdy, ale to przenigdy nie kupował jachtu…
– Słuchajcie tu jest napisane, żeby nigdy nie kupować jachtu. – Krzyczała nam wszystkim do uszu, oszołomiona ożywczym przesłaniem tego dzieła Arcykapłanka…
Z drugiej części książki wyraźnie wynikało, że w razie, gdyby jakimś cudem kiedykolwiek zdarzyło wam się jednak kupić jacht, jedyne co powinniście z nim zrobić to go zatopić…
– Słuchajcie tu piszą, że trzeba zatopić swój jacht! – Dziś jestem niemal przekonany, że ta książka najpewniej musiała posiadać tytuł: „Nie kupuj jachtu i zatop swój jacht”.
Zabawa w grę komputerową dostępną na pokładzie była kolejnym absurdem tego zjebanego od góry do dołu lotu. Dłuższy czas nie mogłem uwierzyć w to, co tu się na moich oczach odpierdalało. Im częściej naciskałem niebieski przycisk na suficie, który zapalał światełko mające być znakiem dla obsługi, że przyszła pora by komuś na pokładzie ulżyć, tym szybciej w odwecie ten przycisk był odciskiwany. Wyobrażacie sobie? Doszedłem do takiej wprawy w zabawie z cizią z konsoli światełkowej po drugiej stronie, że mógłbym bez problemu konkurować z precyzją światełek choinkowych na Boże Narodzenie. Franca była nieprzejednana. Gdybym tylko mógł rzuciłbym ją dodatkowo jakimś kapciem. Tylko szkoda by mi było na nią kapcia.

– I will not sell you anymore wine. – oznajmiła nam wyniosła cizia stanowczym tonem po dobrej godzinie zabawy. Przebąknęła o tym tak niby „od niechcenia”, wyprowadzając nonszalancko na spacer swój nieapetyczny hiszpański zadek po pokładzie samolotu i potrząsając nim przaśnie tuż przed naszymi nosami. Zachowywała się zupełnie jakby była nie wiadomo kim.
– Normalnie kurwa nie do wiary. – odpowiedziałem jej po polsku. Wieść o embargu na wino to była najchujowsza wiadomość jaką usłyszałem w tym całym dniu.
„Skandal, wstyd, oszustwo!”. Prowadzisz sobie wygodne burżuazyjne życie i nagle zdajesz sobie sprawę, że ktoś ci zaczyna czegoś zabraniać. Czułem się jakbym znów był w podstawówce. Może nawet w jakiejś toksycznej relacji. Nie raz już w życiu musiałem zabiegać o aprobatę jakiejś pyskatej panny. Mechanizm w samolocie był niemal ten sam. W barterze za pozwolenie kobiecie na sadystyczną tresurę, przywilej chodzenia z nią i odrobinę czułości od święta, nagle ta kobieta zaczyna sobie ciut za wiele wyobrażać o tym, co jej ze mną wolno, a czego nie. Teraz treserką okazała się być randomowa typiara przydzielona do naszego sektora aby umilać nam sobą życie. Wredna i podstępna sucz, która chyba tylko szukała odpowiedniej okazji aby nam wszystkim jakoś dojebać. Dosłownie koszmar. Trudno czasem zaakceptować jak bardzo niektórzy ludzie są zjebani. Myślę, że na zewnątrz nasza komunikacja z typiarą mogła wyglądać niczym ustalenia pijaka z przygłupem, co do tego, na której melinie się obaj wczoraj ujarali.
Nie pozostawało nam nic innego jak zająć myśli czymś innym. Pomimo dostępności Internetu na pokładzie, oczywiście za grube hajsy, akurat usilnie potrzebowałem sobie udowodnić, że potrafię żyć bez korzystania z tego zgubnego wynalazku i to bez najmniejszego uszczerbku na mym zdrowiu. Miejsce na taki odwyk było wprost wymarzone. Gdybyście przy okazji chcieli zapodać sobie darmowy odwyk od chlania bardzo polecam linie LEVEL – to powietrzny rarytas na taką formę samo ujebania się czymś tak zacnym jak podwójny detoks. Tym sposobem tęsknotę za raczeniem się alkoholem zagłuszałem czytając książkę o historii nowojorskiego Harlemu. Kulturka dzielnica, w której o ile to całe hiszpańskie gówno, z Bożą pomocą przetrzymamy, przyjdzie nam spędzić naszą pierwszą amerykańską noc.











Czasem o twoim losie potrafią zdecydować bilety, czasem pyskata cizia, a czasem celnik na lotnisku JFK. Opuściliśmy samolot kilka minut przed czasem bez najmniejszych złudzeń co do recenzji z tego lotu. Przypominały późniejsze recenzje ze wspólnego gdzieś spania Cylindryka z Gangusem: „Mocne 2/10”. Czekała nas jeszcze tylko niekończąca się wprost kolejka do odprawy i rozmowa z amerykańskim celnikiem o dupie Maryni.



– Polak, tak?
– Polak.
– Jaki cel wizyty w USA?
– Wakacje.
– Czy przypomina pan sobie co to za arabska pieczątka jest w pana paszporcie?
– Jak przez mgłę. Obstawiam Jordanię. – wypaplałem po dłuższym otępieniu w oczekiwaniu aż w tych warunkach zaskoczy mi procek w mózgu.
– Na pewno nie Iran?
– Jordania.
– Co pan robił w Jordanii?
– Byłem na wakacjach.
– Często pan jeździ na wakacje.
– Prawda sir…
– Udanego pobytu w Ameryce…
– Dziękuję sir.
Koledzy nieposiadający amerykańskiej wizy nie mieli już tak różowo. Chyba już z samej swej postury kwalifikowali się do pokoju przesłuchań, gdzie oczywiście trafili na spóźnionego fajfa z amerykańskimi gliniarzami. Czekaliśmy na nich z Arcykapłanką dosłownie całą wieczność podpierając wszystkie napotkane filary lotniska.
Wreszcie w oddali dostrzegłem Cylindryka z Germanii. Szedł udawanym, acz pewnym krokiem, z fałszywym samozadowoleniem na twarzy – zupełnie jakby niechcący wygrał gdzieś w kiblu talon na kilo czereśni.
– O co cię tyle czasu te pałki pytały?
– No wiesz standardowo – rozmiar buta, wielkość fiuta… – odparł rozbrajająco Cylindryk. Ameryka to kraj wielkich możliwości, Misza – dodał po chwili zadumy.

Byliśmy w komplecie. Szybko złapaliśmy taryfę opuszczając w pośpiechu to śmierdzące międzynarodowym fuzlem lotnisko. Port był nazwany na cześć podróżnika, który podobnie jak my lubił sobie od czasu do czasu poprzebywać gdzieś indziej niż na chacie – np. w Berlinie. Robił tak do momentu, aż jednego dnia to jego przemieszczanie zdołało kogoś konkretniej wkurwić. Tylko dlatego, że gość zrobił sobie trip do Dallas dziś pozostał po nim trzyliterowy skrót. Istnieją na świecie ludzie, którzy potrafią mieć innym ludziom ich podróżniczy styl życia maksymalnie za złe.
– Jesteście pewni, że jedziemy na Harlem? Identyczny adres jest na dolnym Manhattanie. Nigdy nie jeżdżę na Harlem o tej godzinie. To bardzo niebezpieczne miejsce… – podpytywał nas dyskretnie zdezorientowany taksiarz.
Było dopiero chwilę po 21:00, gdy w naszej taksówce zapanowała dziwna cisza. Po lewej stronie mijaliśmy mieniące się wszystkimi odcieniami świata imponujące drapacze chmur. My siedzieliśmy w ciemnościach taksówki analizując znaczenie słów naszego taksiarza. Nikt nie komentował mijanych po drodze typów spod ciemnej gwiazdy, poruszających się po nowojorskich ulicach niczym żywe dowody na istnienie ludzi zombie.
– Nie będzie tak źle. To zajebista dzielnica. Przed chwilą przeczytałem o tym w książce. Jest tu o połowę taniej niż wszędzie. Mamy milę do Central Parku. Zaczynali tu wszyscy wielcy artyści. Też Malcolm X i Marcin Luter King. – próbowałem ratować sytuację tak jak mogłem. Tymczasem entuzjazmu na buziach moich towarzyszy raczej nie dostrzegłem. Musiało być już wszystkim bardzo ciemno tej nocy…
Nie tylko szczęśliwie zakwaterowaliśmy się w naszej wszawej klitce. Było w niej nad wyraz schludnie. Podłoga się nie ruszała. Szybko poczuliśmy się jak w domu. Udało nam się nawet dotrzeć do restauracji, która znajdowała się nie dalej niż 200 metrów od naszego mieszkania. Serwowali nam fantastyczne jedzenie, z głośnika grała rockowa muzyka i co najważniejsze podali nam pyszne amerykańskie piwo, którego po trudach podróży zupełnie nie wypadało odmówić.






Byliśmy cali i zdrowi. Byliśmy w Nowym Jorku. Nasza przygoda czekała na nas tuż tuż – za rogiem, tym na Harlemie, którego wszyscy chyba się jeszcze lekko obawialiśmy pod osłoną nocy. Pewnie dlatego zgodnie postanowiliśmy, że ta przygoda jakakolwiek by miała nie być, będzie czekała na nas dopiero od jutra. Pilnowaliśmy jeszcze tylko by wytrzymać kolejne 2-3 godziny i aby nagle gdzieś ze zmęczenia nie zasnąć. Poznałem dotychczas dwa rodzaje jet laga. Amerykański i azjatycki. Osobiście gdybym miał wybierać zdecydowanie wolę ten pierwszy. Kiedy z Europy dolecisz do USA, w zależności od miejsca docelowego czas cofa się o jakieś 6-8 godzin, a wydłuża o długość lotu, o 8-10 godzin. Cały myk polega na tym aby niezależnie od godziny wylotu przetrzymać na miejscu bez snu do północy lokalnego czasu. Dopiero wtedy wolno pójść spać. Rano budzisz się jak młody bóg, bez jet laga. Oszukujesz koncertowo swój organizm. W Azji jest zazwyczaj przejebane. Wyruszasz dajmy na to w południe z Warszawy. Lecisz 10 godzin i musisz kolejne 10 dodać by wyliczyć czas lokalny. I nagle lądujesz o 22:00 czasu warszawskiego, kiedy według lokalnego jest 8 rano. Nie znam większej masakry jaką można sobie zrobić, no może poza wlewaniem w siebie Tequili przez całą noc do pyska. Twoje ciało świruje i przez kolejne dwa dni nic już na to nie poradzisz.
W Ameryce, po przylocie z Europy, pozwalasz życiu toczyć się zgodnie z jego naturalnym nurtem. Za to między innymi Amerykę tak bardzo lubię…
Nasz Nowy Jork – my naprawdę już tu jesteśmy!