Dziś postanowiłem napisać kilka słów o szczęściu i byciu szczęśliwym. Słyszałem, że kiedy mężczyzna jest nieszczęśliwy szuka żony. Kiedy jest szczęśliwy wtedy żona szuka jego…
Kiedy jesteś po drugiej stronie świata, trochę poniżej równika i melanżujesz do rana zupełnie inaczej postrzegasz szczęście. Po otwarciu oczu najbardziej jesteś szczęśliwy nie dlatego, że nie masz kaca ani nawet dlatego, że najzwyczajniej w świecie jeszcze żyjesz… Największą ulgę czujesz, gdy budzisz się i nie masz obok w łóżku ladyboya lub innej kosmicznej postaci. Trzeba mieć zawczasu świadomość, że ladyboye podczas nieopamiętania alkoholowego z łatwością mogą udawać dla ciebie Claudię Schiffer lub dowolną kobietę, o której zawsze marzyłeś w liceum tylko wstydziłeś się do niej podejść na dyskotece. Akurat wtedy miałeś pryszcze wielkości wulkanów na Teneryfie i umówmy się – nie wyglądałeś jeszcze jak milion dolców. Do tego twoja głowa wystawia ci mega złudną gwarancję, że lokalna „dziewczyna” nie tylko będzie ładniejsza, ale też sporo młodsza i tańsza w utrzymaniu od Claudii. Niestety to fake i fatamorgana. Nie idźcie tą drogą.
Dopełnieniem ulgi może być już tylko to, że gdy rozglądasz się po podłodze nie widzisz monstrualnych karaluchów. I dopiero wtedy odkrywasz, że czasem w życiu bardziej cieszy to czego nie masz niż to co masz. Czasem dokładnie właśnie to oznacza, że miałeś szczęście – nie wkładałeś niczego twojego w coś bardzo obcego i też nic bardzo obcego nie ugryzło cię w nic bardzo twojego. To jest rodzaj dużego szczęścia o którym mówię.
- Czy ja w nocy chrapałem? – zapytałem moich kompanów zaraz po tym, gdy zorientowałem się, gdzie jestem po przebudzeniu.
-
Ciesz się, że nie szczekasz, taka była impreza – usłyszałem w odpowiedzi.
-
Pytam czy chrapię, bo ja po alkoholu podobno zawsze chrapię…?
-
Ale my codziennie pijemy…
Obudziliśmy się w naszym hotelu. Za oknem latały helikoptery. Nasz lekki niefart polegał na tym, że po drugiej stronie ulicy, dokładnie naprzeciwko był Hilton, w którym zapragnęli zatrzymać się jednocześnie król oraz premier Malezji. Wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy, ale zapewniam was bliskie towarzystwo tych dżentelmenów to spora upierdliwość. Poszukując w południe śniadania całkowicie zapomnieliśmy o helikopterach, limuzynach oraz niedalekiej obecności Jego Królewskiej Mości i Wysokości. Kiedy masz lekkiego kaca, a temperatura powietrza to mniej więcej 42 stopnie w cieniu, jestem pewien, że nie rozpoznałbyś takiego króla nawet gdybyś obok niego lał. Obecność tego konkretnego również olaliśmy. Niestety był to błąd, ponieważ król zapragnął tego dnia wypić sobie kawę akurat tam, gdzie my planowaliśmy wypić poranne piwo przegryzane późnym śniadaniem. Kłopot polegał na tym, że nikt nie wiedział o której ta kawa u niego wypada, ale podobno na 16tą. I tak ze śniadania z widokiem na Sarawak były dla nas nici. Zjedliśmy zatem cokolwiek w lokalnej garkuchni 20 metrów od naszego hotelu. Żar, który lał się z nieba był tylko lekko przyjemniejszy od tego w Bangkoku. Myślę, że wynikało to z większej ilości przestrzeni jaką Kuching oferował mieszkańcom w porównaniu z zatłoczonym i zadymionym od smogu Bangkokiem.
No risk no towar, jak to mówią zaprawieni w bojach o najlepsze kobiety Indianie. Oczywiście nie było ani o co, ani z kim walczyć, bo oczywiście nie było w najbliższych sąsiedztwach ani Indian ani towarów. Kobiety, które tu spotykaliśmy były niezmiennie szpetne. Te które przytachaliśmy ze sobą z Polski, były poza moim zasięgiem zainteresowania. Postanowiliśmy zatem wybrać się do prawdziwej malezyjskiej dżungli na tanią turystyczną uciechę i pooglądać karmienie małp. Pomijając efekt spotkań drugiego stopnia znany wszystkim doskonale z ogrodów zoologicznych mogę śmiało powiedzieć, że malezyjska dżungla jest identycznie do dupy jak każda inna dżungla wyświetlana na filmach „Good Morning Vietnam” lub „Forrest Gump”. Z tą różnicą, iż nikt z nas nie szukał żadnego Żółtka gotowego nas zabić, a bardziej chcieliśmy odfajkować niezapomnianą przygodę połączoną z małpiszonami obżerającymi się do nieprzytomności bananami kupowanymi w lokalnej Biedrze przez ludzi, którzy z nawalania bananami w małpiszony uczynili swój styl.
Po wszystkim miałem nic więcej jak tylko mieszane uczucia. Zapewniam was, że dla Białasów takich jak my nie ma większej ulgi na świecie jak perspektywa powrotu z zapyziałej i dusznej jak cholera dżungli w ramiona jakiegoś typu cywilizacji gdzie przynajmniej da się nawodnić zimnym piwem. Do tego cieszysz się, że zaliczyłeś dżunglę i nie pożarł cię żaden niewinnie wyglądający motylek wielkości słonia.
Nie brakowało nam tego dnia zacięcia. Brakowało nam tylko właśnie odrobiny szczęścia. Było grubo po 17tej kiedy powtórnie uderzyliśmy na kawiarnie króla z nadzieją, że jegomość wypił już swoją kawkę w towarzystwie przydupasów w helikopterach i kordonie agentów malezyjskiego CIA. Niestety grube miśki z policji czekające na spragnionego celebrytę zwiastowały tylko jedno… ceremonia pitolenia się z kawką jeszcze się nawet nie zaczęła. Postanowiliśmy więc wykorzystać naszą szansę by herbatnika zobaczyć na żywo. Zawsze przy takich okazjach można jakąś ciuchową stylówkę podpatrzeć i zaadoptować coś co by swoją atrakcyjność móc na świecie zwiększyć. Niestety król nie dojechał. Zamiast króla w ciągu 15 minut dojechał nas deszcz, który najbardziej przypominał nam tajfun. Jedynym miejscem zadaszonym była niestety nieszczęsna kawiarnia czekająca w nerwach na swojego pana. Kiedy tam dobiegliśmy w poszukiwaniu schronienia przed nieuniknioną śmiercią, lokalna gościnność jaka nas spotkała tego wieczoru ze strony świty króla to możliwość przeczekania malezyjskiego deszczu w kiblu kawiarni. Nie byliśmy tam sami. Podobnej godności doświadczyło kilku policjantów którym nie pozostało nic innego jak gapić się na deszcz myjący ich policyjne rumaki i na nas – kosmiczne towarzystwo z drugiego końca świata.
Tak oto jeden dzień pokazał nam jak definicja szczęśliwości potrafi odwrócić się całkowicie o 180 stopni. Wieczorem już nikt nie cieszył się porannymi brakami. W tamtej mikro-chwili najbardziej brakowało nam zimnego browara, którego król nie pozwolił nam dostarczyć pod dach swojego kibla… Może szczęśliwość to brak i niedostatek jednocześnie. A może pomyliłem coś z uwagi na ten żar…
Twoje zdrowie chytry królu!