30 października 2021

Uczona Polka – Maria Skłodowska-Curie, jedyna napromieniowana kobieta pochowana w paryskim Panteonie pisała: „Narażamy się na wiele rozczarowań, jeśli wszystkie nasze życiowe zainteresowania uzależniamy od uczuć burzliwych, jak miłość… Nauka leży u podstaw każdego postępu, który ułatwia życie ludzkie i zmniejsza cierpienie. Niczego w życiu nie należy się bać, należy to tylko zrozumieć”. Uważam, że to bardzo mocny tekst. Spustoszenie jakie owe „uczucia burzliwe” potrafią wyczyniać co i rusz w mojej głowie niewiele energetycznie kontrastuje z tym jak nasz świat wygląda jesienią za oknem. W tym wszystkim dopada mnie jednocześnie oferta uczestnictwa w amerykańskich przebierankach z kobietami, które w wyniku takich przebieranek jeszcze przed tym jak się zaleją w trupa wyglądają na jeszcze większe wiedźmy i zołzy niż bywają nimi w rzeczywistości. Bo jak już ma mnie spotkać coś amerykańskiego to najbardziej lubię wynalazki – zwłaszcza najróżniejsze elektroniczne duperszwanze. Doceniam też popieprzone filmy o kowbojach i Indianach choć bardziej preferuję ambitne kino w stylu „Pulp Fiction”. Interesujący jest brak tysiącletniej kultury zadumy i męczeństwa, która w Europie wali cię obuchem po czaszce na niemal każdym rogu, wali za niewinność. Skrótowo Amerykę lubię za „najlepszy keczup na świecie”. Wchodzi mi on o niebo lżej niż ich święta. Może jest tak, że gdy ktoś się wychował w komunie, w ponurych blokach PRLu, to obchodów Halloween za cholerę do końca nie zasymiluje. Chociaż, co by nie mówić, ten obcy obyczaj wprowadza swego rodzaju powiew ożywienia w nasz lokalny poligonowy krajobraz. Daje nam coś odwrotnego do obchodów święta cmentarnej deprechy. Nasze kultywowanie zadumy przez skupowanie kiczowatych zniczy i plastikowych kwiatków celem zdeponowania ich na pieczarach ex-bliskich jakoś wybitnie mi nie leży. Dlatego obchody dnia 1 listopada są dla mnie uroczystością, której staram się nie obchodzić, a wręcz unikać. Co roku, oślepiany łuną cmentarnych zniczy, na znak pamięci o mojej byłej rodzinie, która podstępnie zniknęła z tej planety, bez nadziei na jej rychłe cudowne zmartwychwstanie, staram się stąd po angielsku spierdalać.

Na domiar złego w tym roku jak zwykle jest już październik, prawie listopad, i te miesiące to wręcz idealny czas by dać pochwycić się szponom depresji. Czas, gdy zegary zwalniają, a krajobraz za oknem zieje przygnębiającą dłużyzną. Całe życie nie znosiłem wszystkiego co się dzieje między końcem września, a początkiem grudnia. To niekończąca rocznica moich narodzin, zakochania, ożenienia, rozwodu, ponownego zakochania i śmiertelnego rozstania. Prywatny pakiecik dobrej energii do przywoływania sobie przy każdej nadarzającej się okazji. Zresztą wtedy też się urodził i niefortunnie dał zamordować John Lennon. Małe to pocieszenie, że bankowo Yoko Ono ma tak samo jak ja. Koszmar… Zbierając to wszystko do kupy jestem prawie pewien, że jeśli w porę o siebie odpowiednio nie zadbam, listopad może być całkiem fajną opcją na teleportację w zaświaty, bez żalu z mojej strony.

Czasem zupełnie nie potrafię powiedzieć co mnie pcha w kierunku niebezpiecznych miejsc i sytuacji. Przypuszczam, że to musi być coś na poziomie mojej chorej podświadomości. A może to tylko ma masochistyczna natura, która bierze nade mną prym po to by udowodnić mi, że ból i ujebanie się nim jest na końcu czymś z gruntu dobrym. Nie do końca wiem jak to się stało, ale do pakietu moich znakomitych jesiennych wspomnień w tym roku udało mi się dołożyć wycieczkę do Czarnobyla – miejsca słynnej atomowej rozpierduchy, o którym bardzo głośno było w 1986. Wtedy jako pędrak dowiedziałem się o radioaktywnych chmurach. Wszyscy nas nimi straszyli, a wkoło ludzie trąbili praktycznie tylko o awarii elektrowni. Ostatecznie ktoś wpadł na pomysł, że uratuje nas przed nadfruwającą ze wschodu zagładą płyn Lugola, pełniący rolę odtrutki od tej niewidzialnej chemicznej dżumy. Pamiętam to jak dziś. Miałem wtedy mniej niż dziesięć lat. Lekcje były odwołane, a ja wraz z kumplami wygłupialiśmy się czekając w nieskończenie długiej kolejce po ten specyfik, eksponując nasze chude ciała na radioaktywne wiosenne słoneczko. Jedyne czego nie zapomnę do końca życia to chyba obrzydliwy smak tego ustrojstwa o wyglądzie odgazowanej coli, który kazali nam wszystkim połykać. Nie da się tego porównać do niczego co kiedykolwiek potem piłem.

Przyznaję, że bałem się wizyty w tym miejscu. Chyba im człowiek jest starszy tym bardziej zaczyna mu zależeć na fajnym życiu, które zazwyczaj pojawia mu się wraz ze starością. Ostatecznie odwagi dodały mi dźwięczące w mej głowie słowa naszej rodaczki obcykanej z radiacją: „Niczego w życiu nie należy się bać, należy to tylko zrozumieć “. Tym sposobem postanowiłem wziąć się w garść i spakować do plecaka moje GoPro by już za chwilę móc poczuć się niczym ekipa filmowa z HBO, który serial „Czarnobyl” kręciła w Wilnie… Pomyślałem, że w przeciwieństwie do nich zobaczę na własne oczy to jak teraz, po 35 latach wygląda radioaktywna Zona.

Aby się dostać do Czarnobyla absolutnym minimum jest wcześniejsze przemieszczenie się do Kijowa. Koszt samolotu z Warszawy to mniej więcej 200 PLN. Jest to tyle ile ta impreza powinna Was maksymalnie kosztować w obie strony. Nie istnieją wycieczki do Czarnobyla na własną rękę. Dziś obszar Zony – zamkniętej strefy otaczającej miejsce katastrofy elektrowni atomowej w Czarnobylu, jest sprawnie funkcjonującym biznesem, kontrolowanym przejściami granicznymi i groźnie wyglądającymi strażnikami ze słabo widocznym poczuciem humoru na ich twarzach. Przy okazji jest to największy nieoficjalny rezerwat przyrody w Europie, w którym od lat natura nie robi sobie nic z radiacji, odbudowując sukcesywnie populacje gatunków, które od stuleci nie były na tych terenach widywane.

Nikt kto legalnie wchodzi do Zony nie jest anonimowy. Słyszałem o sposobach nielegalnych, które od początku nie leżały w zasięgu ani moich chęci, ani talentów. Najprościej, aby się tam dostać potrzebujesz dołączyć się do zorganizowanej wycieczki, posiadać przewodnika, busik z kierowcą i tak jak w naszym przypadku minimum 71 EUR w gotówce na głowę – już po ostatecznych negocjacjach z firmą wycieczkową. Nie można zapominać o paszporcie. Inaczej Cię nie wpuszczą. Nasi sprytni sąsiedzi umieli uczynić z okolicy Prypeci, obszaru do dziś silnie napromieniowanego, nie lada turystyczną atrakcję porównywalną z Paryżem i Ścianą Płaczu w jednym. Wyszła im z tego całkiem sprawnie funkcjonująca maszynka do produkcji szmalcu. Można powiedzieć, że o dziwo rynek energetyczny w tych okolicach kwitnie. Nawet teraz, gdy energia z uranu nie jest już tam produkowana, z całą pewnością jest ona tam zwiedzana. Miesięcznie okolicę elektrowni wizytuje około 8 tysięcy osób z całego świata. Dostępne są wycieczki jedno, dwu, a nawet pięciodniowe. Ponoć przez jeden dzień nie zobaczysz nic, przez dwa dni zobaczysz coś, przez trzy dużo, przez cztery wszystko, a po pięciu będziesz miał serdecznie dość. Ja wybrałem wycieczkę na jeden dzień i mam wrażenie, że zobaczyłem absolutnie wszystko co było do zobaczenia. Wycieczki kilkudniowe obejmują atrakcje takie jak nocowanie w Zonie i spotkania z ludźmi, których nieprzerwanie od wybuchu co najmniej 50 nadal żyje w tych stronach. Mieszkają w swoich dawnych domach nielegalnie – bez elektryczności i bez bieżącej wody. Ponoć prawdziwym hitem dłuższych wycieczek są wizyty u zblazowanych, szukających desperacko rozrywek babuszek pędzących alkoholowe specjały w postaci lokalnego bimbru. O tym jak szybko mija z nimi czas i jak niewiele się z tych wizyt na końcu pamięta krążą prawdziwe legendy.

Wybierając się do Czarnobyla dołączyłem do grupy podróżników takich jak ja. Była nas łącznie parszywa trzynastka, a licząc z przewodnikiem, którego mieliśmy zgarnąć po drodze to nawet czternastka. Wszyscy wyglądali na niespełna rozumu ciekawe świata damy w towarzystwie dystyngowanych dżentelmenów. Wyczekiwaliśmy pokornie tego co przyniesie nam ten dzień, który rozpoczął się punktualnie o 7:00 rano przed moim hotelem. Było rześko i jeszcze ciemno na głównej ulicy Kijowa – Baseina Street. Busik już stał i czekał na nas. Tymczasem my zbieraliśmy się mozolnie do kupy niewyspani do końca po nocnym zwiedzaniu miasta. Trwało to dobre kilkanaście minut nim każdy okazał swój paszport i przekazał hojny datek na wjazd do promieniotwórczej Zony. Ostatecznie szło wszystko dość sprawnie i było widać, że organizacyjnie była to profeska od samego początku.

Była 7:30, kiedy nasz bus wreszcie ruszył. Mało kto miał jakiekolwiek bardziej precyzyjne pojęcie o tym co zobaczymy dalej. Nikt z nas nie spodziewał się, że ta droga będzie jakąkolwiek upierdliwością. Bus był czysty, nowoczesny, ogrzewanie działało, a towarzystwo dopisywało. Wszystko bez zarzutu. W telewizorze leciał anglojęzyczny reportaż o wydarzeniach sprzed 35 lat. Dokumentalny horror na faktach o ludziach, których unicestwiła niewidzialna radiacja.

Pani, która zbierała od nas pieniądze i dane osobowe wkrótce wysiadła, a w jej miejsce dosiadł się do nas przewodnik o wdzięcznym imieniu Denis. Był anglojęzycznym Ukraińcem. Do tego rozumiał trochę po polsku. Już na pierwszy rzut oka był to „swój chłop”, który wyglądał jakby widział w swoim życiu niejedno. Pracował w Czarnobylu od 18 lat i był tam niemal codziennie, znał wszystkich i wiedział wszystko. 

Jechaliśmy około dwóch godzin nim dotarliśmy do przeprawy granicznej do Zony. Wreszcie był jakiś przełom w naszej wycieczce. Droga dłużyła się wszystkim przeokropnie. Mieliśmy kwadrans przerwy na dokumenty, formalności i toaletę. Na całą grupę dostaliśmy jeden dozymetr, który był nieodłącznym gadżetem pokazującym co i rusz ewentualne zagrożenia. Sprowadzało się to do tego, że Denis opowiadam nam jako ciekawostkę jak bardzo gdzieś coś promieniuje, a w ślad za tym co powiedział urządzenie natychmiast głupiało niemiłosiernie wyjąc i potwierdzając to co powiedział Denis. Przewodnik i jego dozymetr stanowili całkiem zgrany duet uzupełniający się o efekty specjalne.

Denis rzucał nam statystykami jak z rękawa. Miał wiedzę encyklopedyczną na temat każdej czarnobylskiej banialuki. „Żyje tu 100 koni na wolności. Bardzo rzadko je można zobaczyć”. I nagle bum mijamy stado koni. Zatrzymujemy się na opuszczonej drodze. Wszyscy wysiadają w amoku z busa, jakby te konie miałyby nam zaraz gdzieś spierniczyć. Ludzie lecą na oślep w pustkowie leśne, robią fotki jakby nigdy w życiu nie widzieli na oczy dzikiej chabety. Kiedy wszyscy strzelają sobie selfie z końmi Przewalskiego ja zostaję sam na drodze i staram się robić fotki moim towarzyszom. Pod wieloma względami ich zachowanie było ciekawsze niż oglądanie napromieniowanych zwierzaków w napromieniowanym lesie. I nagle w tej samej chwili widzę jak w oddali stado ogromnych saren majestatycznie przechodzi przez całkowicie pustą drogę, na której stoję. Prawdziwy odlot. Mam przed sobą widok za milion dolców, a ja nie mam przy sobie grama sprzętu, który byłby w stanie to odpowiednio uwiecznić. GoPro bez funkcji zoom daje czasem ciała po całości.

Denis wyjawił nam jedną podstawową zasadę bezpiecznego zwiedzania Zony – budynków się nie fotografuje, bo jest to jest nielegalne. A jeśli już je ktoś sfotografuje to ma to zrobić tak aby nikt tego nie widział, a jeśli już ktoś to zobaczy to ma to zrobić tak by aby nie trafiły na Instagrama, a jeśli już by miały trafić na Instagrama to tak, aby nie trafiły tam od razu. Gdy już upłynie tyle czasu, że nikt nie będzie w stanie tych fotek powiązać z jego osobą, to wtedy wszystko jest ok. I jeb… po takim komunikacie cała grupa zaczyna strzelać fotki na budynki. Lubię ten kraj za to jak wszystko, nawet zasady, potrafią tu być płynne i negocjowalne. Tak działa ten biznes na Ukrainie. Szybko się zorientowaliśmy, że oprócz stylu na nieistniejące zakazy jest jeszcze jeden wiodący styl wkręcania przybyszów, aby przykuć czymś ich uwagę. Moim ulubiony stylem był styl na niedźwiedzia: „Jak żyję tyle lat nigdy nie spotkałem tu ani jednego niedźwiedzia” i już za 10 minut: „O rany czy wy też widzieliście tamte niedźwiedzie?”. Czyż to nie piękne budowanie napięcia?

Pierwszy poważny przystanek zaliczyliśmy koło 10:20. Wyszliśmy z busa, aby pooglądać sobie to co pozostało z małej opuszczonej wioski. Zrujnowana komunistyczna sala, kilka zawalonych chałup, parę granitowych płyt położonych czemuś na pamiątkę, kupa śmieci z czasów Pieriestrojki, śmieci naniesione przez turystów, umarłe liście, podrzucone kości zwierząt, widok jak z horroru. Wszyscy żartują, robią fotki i jedziemy dalej.

Odkąd przekroczyliśmy granicę zakazanej strefy nasze dalsze jechanie nabrało bardzo dziwnego trybu. Najbardziej przypominało stosunek przerywany i mniej więcej wyglądało jak samogwałt na widok ruskiej baby z bazarku oferującej przechodniom muchomory. W pewnym momencie miałem dziwną obserwację, że jak żyję jeszcze nigdy jednego dnia nie udało mi się wcześniej tyle razy wysiadać i wsiadać do busa co dziś. Tym sposobem robienie sobie fotek z czymś nieokreślonym zaczęło stanowić nużącą rutynę tego całego tripa.

10:40 

Wysiadamy, aby zrobić sobie fotkę z tablicą Czarnobyl. Tablica przypomina ludzkich rozmiarów turystyczny magnes, który podążając za aktualną modą kupujemy na straganach by potem go sobie przyczepiać na lodówkę. Bajka.

10:45 

Wysiadamy by przespacerować się po jakimś bliżej nieokreślonym miejscu, w którym ktoś w jednej alejce umieścił tablice wszystkich miejscowości, które zniknęły z ówczesnej mapy świata. Na co niektórych tabliczkach ktoś powiesił świeże plastikowe kwiatki. Powiem Wam jedno – istny odlot pozytywnej energii…

11:05 

Robimy przystanek na zdjęcia kosmicznych maszyn (lub temu, co po nich pozostało) uczestniczących w akcji ratowania elektrowni zaraz po jej wybuchu. Pstryk, pstryk i do busa…

11:40 

Trafia nam się pierwsza prawdziwa turystyczna perełka. Wchodzimy do miejsca, które w latach 70. oficjalnie nie istniało. Znane jest pod nazwą radaru Duga lub Oka Moskwy. Do obszaru o promieniu 5 km od radaru nikt niemiał kiedyś dostępu. Dziś czasy swej świetności ma dawno za sobą. Od wybuchu elektrowni 26 kwietnia 1986 zostało wyłączone z uwagi na zbyt duże promieniowanie. Do obsługi urządzenia potrzeba było 1000 osób. Cud ówczesnej techniki jest wielkości falowca na Przymorzu w Gdańsku, a swym zasięgiem obejmował terytorium USA. Wrażenie robi to niesamowite. Wygląda to jakby niedawno wylądowali tu Marsjanie. Przy okazji, kiedy koło tego idziesz masz nieodłączne wrażenie, że przyjdzie kiedyś taki dzień, gdy ta cała konstrukcja zwali się ze swej starości jakiemuś nieszczęśnikowi na głowę.

13:00

Zbliżamy się do kopuły reaktora. Wreszcie coś się dzieje. Nie tylko wszyscy są na trzeźwo z uwagi na brak cywilizacji i możliwości zakupu alkoholu, ale do tego jesteśmy wszyscy przeraźliwie głodni. Zimno i głód dają się nam wszystkim we znaki. Tym razem czeka nas postój na długo wyczekiwany lunch. Jesteśmy w pracowniczej stołówce dobre 400, może 500 metrów od kopuły elektrowni. Wszystkich nas już wali jak duże jest tu promieniowanie. Głód wygrywa ze zdroworozsądkowym myśleniem. Wpadamy do kantyny i ustawiamy się w kolejce z własną tacką. Jest schludnie i siermiężnie. Stylistyka lat 90. Wybór dań jest ograniczony. Deser, surówki, ryż, mięso, sos, kompot, zupa. Dostajesz wszystko na raz. Jesz w kolejności takiej jak Ci się podoba. Jedzenie jest zupełnie bez smaku. Ale nikomu to i tak nie przeszkadza. Jak człowiek jest głodny to nie wybrzydza. Wszystko i tak dostajesz w cenie wycieczki z góry opłacone – „take it or leave it”. Na placu przed kantyną wszystko jest okamerowane. Dotyczy nas jak zwykle całkowity zakaz robienia zdjęć wszystkim budynkom. Wyjątek stanowi jeden mocno fajansiarski mural nabazgrany naprzeciwko budynku stołówki. Mam wrażenie, że poziom naszego zblazowania jest na tyle duży, że nawet gdyby tego zakazu nie było nikomu by się nie chciało wyjmować aparatu z kieszeni.

14:00

Fotka z sarkofagiem, z dozymetrem i sarkofagiem, z pomnikiem przed sarkofagiem, selfie z tym wszystkim po kolei jeszcze raz i można ruszać w dalszą drogę.

14:15

Przystanek na fotkę z pomnikiem „Prypeć 1970”… Bunt na pokładzie. Nikt nie wysiada. Jedziemy dalej.

14:20

Wysiadamy w centrum Prypeci. Jesteśmy 4 km od elektrowni. Spacerujemy po istnym mieście duchów. Widok rozpierduchy zaczyna nam się już lekko nudzić. Jak widać wszystko może się prędzej czy później opatrzeć. Nie szokuje nas specjalnie to miejsce ani nie bawi. Oglądamy miasto, które stopniowo przejmuje w swe władanie matka natura. Lenin Avenue to niegdyś główna aleja tego specyficznego osiedla wybudowanego dla pracowników elektrowni i ich rodzin. Miejsce produkcji czystej energii, jak głoszą ledwo dziś widoczne transparenty propagandy z dawnych czasów, nie wyszło nikomu na dobre. Miejsce buty i dumy w którym nieudolna zabawa człowieka siłami natury przekształciła się w opłakany dziś widok. Wszystko jest nie do poznania. Jeszcze niedawno w okolicy, w której dziś czas się zatrzymał zamieszkiwało 50 tys ludzi. Ich ewakuacja nastąpiła dzień po katastrofie. Ten swoisty skansen ZSRR robi dziś upiorne wrażenie. Najgorzej wygląda wesołe miasteczko, którego otwarcie szykowane było na obchody Święta Pracy 1go Maja i które nigdy nie wystartowało. Część zardzewiałych karuzeli porusza już tylko wiatr…

15:40

Ostatni przystanek dla chętnych. Do zobaczenia rozległy parking czołgów i wozów ratowniczych używanych w akcji ratowania i ewakuacji mieszkańców Prypeci. Wyjście z busika już tylko dla najwytrwalszych.

Jeszcze tylko ostatnie moje zdjęcia, ostatnie spojrzenie na to co pozostało z cywilizacji pychy ogłupionej iluzorycznym sukcesem i manią wielkości. Dziś miejsca wyklętego przez ludzi i Boga prawdopodobnie już na zawsze.

Nasz powrót do Kijowa trwał dobre dwie godziny. Przybici atmosferą Czarnobyla każdy z nas myślami był już w swoim hotelu. Każdy choć na trochę chciał zapomnieć to, co dziś widział w formie co by nie powiedzieć zaledwie turystyczno-rozrywkowej. Na ostatniej prostej wpakowaliśmy się w wieczorne korki 3-milionowego miasta, które podobnie jak Nowy Jork chyba nigdy nie zasypia. Ten korek jakoś szczególnie dawał się nam we znaki. Byliśmy tylko zmęczeni i zmarznięci – nic poza tym. Korek symbolizował drobną niedogodność, wywoływał malutką niecierpliwość i bezsilność. Na jego przykładzie uświadamiał nam, że nie zawsze na wszystko ma się w życiu wpływ. 50 tysięcy ludzi w polu bezpośredniego rażenia śmiercionośną radiacją w większości nie miała wpływu absolutnie na nic. 

Ja marzyłem najbardziej o gorącym prysznicu, który mógłby zmyć z mego ciała radioaktywny pył, o ciepłym posiłku w jednej z setek najlepszych restauracji na Ukrainie i paradoksalnie czekałem trochę na dzisiejsze Halloween. W tym jednym dniu zrozumiałem, że amerykańskie święta to doskonały pomysł na emocjonalną odskocznię. Zwłaszcza w takich miejscach jak miasta-symbole ludzkiej pychy, które już na zawsze zostaną z piętnem obudzonego w nich, rękami człowieka, śmiercionośnego zła. Zrozumiałem, że bez złapania balansu równowagi potworna atmosfera śmierci z radioaktywnej Zony tak łatwo sama sobie ode mnie nie odejdzie. Zrozumiałem, że wszystko nawet Halloween potrzebne jest w życiu po coś…

4 myśli na temat “30 października 2021

  1. „Dorosłość nie jest niczym więcej niż odkrywaniem, że wszystko, w co wierzyłeś, kiedy byłeś młody to fałsz, a z kolei wszystko to, co w młodości odrzucałeś, teraz okazuje się prawdą.”

  2. Zastanawia mnie co zatem oznacza, kiedy wszystko co w dorosłości wierzyłem nagle okazuje się fałszem?

  3. „Tak naprawdę
    o nic nie chodzi.
    Tylko o to,
    żeby wystarczyło ci
    czasu na życie
    na złamany paznokieć
    katar sąsiada
    spacer w deszczu, pogrzeb wróbla
    jeden telefon, dwa jabłka
    migotanie przedsionków
    na Mozarta i Belliniego
    samotność, nadzieję –

    na więcej nie licz.
    Posiwiało ci serce.”

    1. Pięknie powiedziane.

      Oby starczyło mi w tym życiu luzu i czasu na to by się do kogoś przytulić po tym jak zmęczyłem się drzemką, po tym jak leżałem w wannie by odpocząć, po tym jak przebiegłem 10 km, po tym jak zdałem sobie sprawę jak cudowny był dziś poranek…

Dodaj komentarz