25 marca 2021 noc

Płynęliśmy całą noc. Wachty nawigacyjne pod osłoną gwiazd z dnia na dzień nam powszedniały. Przyjaciel i ja, przypięci szelkami bezpieczeństwa, stanęliśmy za sterem punktualnie o 21:00. To była pierwsza taka wachta z tyloma przemyśleniami. Spośród wielu, jakie mi się w życiu dotąd trafiły, była również tą, która minęła mi tak lekko i szybko, pomimo dość niespokojnego morza. Sprzyjał nam łagodny wiatr, księżyc i karaibskie niebo pełne gwiazd. Tutejsze były inne niż te widziane w Europie. Ponoć gdzieś tu grasuje na niebie Krzyż Południa – gwiazdozbiór zupełnie u nas nieznany. Na szczęście jestem beznadziejny w ich szukaniu. Sądzę, że nie rozpoznałbym takiego krzyża nawet, gdyby na mnie z tego nieba spadł. Potrafię o gwiazdach najwyżej ściemniać naiwnym laskom, ale potem szybko zarzucam ściemę, by móc gapić się w ich spragnione kitów i różnych dupereli oczy. Pomijając brak naiwnych dziewczyn na pokładzie, wszystko, co tylko natura posiada i oddaje ludziom za darmo, tak by ci mogli podziwiać jej piękno i moc, mieliśmy tu niemal na wyciągnięcie ręki. Wiatr rządził dzielnie tym skrawkiem świata i robił spore fale, które co i rusz lądowały na nas. Ciepłe morze oblewało wszystko, w tym również nasze twarze, na których nie robiło to już specjalnego wrażenia. Pomyślałem, że ta konkretna noc była bajkowa. Mało się do siebie odzywaliśmy. Patrzyliśmy za to przed siebie, ciesząc się jak dzieci za każdym razem, gdy woda docierała w naszą stronę i obmywała pokład. 

Ponoć: „Nie podróżujemy, aby uciec przed życiem, ale aby życie nam nie uciekło”. My mieliśmy w naszym podróżowaniu do pokonania jeszcze ostatnią prostą do domu. Próbowałem w głowie spakować bagaż nowych doświadczeń z tych kilku przeżytych wspólnie dni. Wszystko było zbyt świeże, a moja głowa okazała się na to trochę za mała. Myślę, że spotkałem tu sporo nowych emocji, które potrzebowałem podświadomie w sobie przebudzić. Nie wiem, czy po to, by móc lepiej czuć własne życie, czy może po to, by umieć zacząć je zmieniać. Nieraz na tym rejsie moje granice zostały przekroczone. Myślę, że my się tak ciągle dystansujemy i przesycamy w tym życiu. Człowiek jedzie z obcymi typami, by się przesycić, a powraca do swojego świata, by zasmakować od tego przesytu dystansu. Robi tak, aby na nowo uczyć się odczuwać i poznawać. Miejsca, w których akurat jestem, zawsze rzucają inne światło na te, które już dobrze znam, a w których mnie w tym samym czasie nie ma. Nieraz oddalenie się od nich sprzyja temu, by móc osiągnąć zbawienny dystans, pozwala nabrać odpowiedniego obiektywizmu i poszukać innego sensu. Nasza amerykańska przygoda rzucała bardzo wiele nowych cieni i świateł na kilka moich intymnych spraw. Była mi potrzebna niczym rodzaj „odchamienia” po niepotrzebnych nikomu ciśnieniach, takich rodem z serialu „Trudne sprawy”. Stanowiła mały podkop pod labiryntem bez wyjścia. Była niezbędna, by doznać czegoś zgoła nowego, i by poczuć inne, nieznane mi barwy życia. 

Zerkałem tej nocy co i rusz to na morze, to na Przyjaciela i wtedy pomyślałem, że to jedyny człowiek, który mi nie działa na nerwy przy dłuższym z nim przebywaniu. Przypomniało mi się zdanie, które w filmie „Grek Zorba” główny bohater powiedział do Szefa: „Szefie… jeszcze żadnego faceta nie kochałem tak jak ciebie”. Przyjaciel różnił się od filmowego Szefa. Miał w sobie szaleństwo i spontaniczność, których tamtemu brakowało. Przy okazji nie był takim przystojnym snobem jak tamten, ale raczej bym się z Grekiem nie zamienił. Jestem pewien, że na tym rejsie, pośród tych wszystkich obcych ludzi, ja i on tworzyliśmy mocno denerwujący duet. Dla tych, którzy nas gdzieś lepiej nie poznali, byliśmy raczej niezbyt godnym polecenia towarzystwem. Dla tych, którzy nas stopniowo poznawali, zyskiwaliśmy lub traciliśmy z czasem sympatię. Obojętność ani ostracyzm nam nie groziły. Tolerował nas dobrze chyba tylko Kapitan. On jedyny widywał nas razem na wcześniejszych rejsach. Mimo że nie znaliśmy się długo, wiedział, czego może się po nas spodziewać. Bardzo chciał się do nas przyłączyć Makłowicz, tylko nie miał akurat jak. Jego żona z każdym kolejnym dniem coraz bardziej nas nie znosiła. Ostatecznie doszła w swym zachowaniu do punktu, w którym była bardziej sztuczna niż penis z sex shopu. Dziwne, jedyne do czego przypadkowo moglibyśmy być zdolni, to konflikt lojalności u Makłowicza i związany z tym mętlik w jego głowie – „Czy wy już może wiecie, kto był w mafii?” – powtarzał to pytanie jak mantrę, bez ustanku. 

Paradoksalnie co do Mecenasa mieliśmy obaj mieszane uczucia. Ponoć przeciwieństwem zarówno nienawiści jak i miłości jest to samo – obojętność. Ja obserwowałem typa najbardziej pod kątem tych trzech rzeczy właśnie i nie byłem do końca pewien, co mam o nim myśleć. Z jednej strony jego największym problemem było to, że nie grał na pokładzie pierwszych skrzypiec, z drugiej zaś był zarozumiałym gburem i bufonem, który zupełnie nie panował nad swym cholerycznym temperamentem. Był przez to dziwny, odpychający i trudny jednocześnie. Brylował w dziedzinie historii, zasad gry w Mafię i jakichś odosobnionych dziwactwach, których nie zapamiętałem. Wyraźnie chciał nam czymś zaimponować, tylko był już na to trochę za stary. Ten dziwak był też zbyt zgnuśniały, by móc pojąć, że nie tędy droga, jeżeli chce się trafić ze swą „dobrą”, sflaczałą nowiną do takich jak my – koneserów życia. Była jeszcze Mecenasowa. Ta niezwykła dziewczyna, z piętnem mezaliansu w swym rodowodzie, deklaratywnie trzymała z nim. W tym samym czasie, kiedy tylko mogła, zalotnie uśmiechała się do nas. Ot, trafiło nam się takie doborowe towarzystwo zupełnie niedobranych ze sobą ludzi. Mały tygiel kompleksów przywiezionych z Polski, zamkniętych na małej przestrzeni, za duże pieniądze i z czasem – coraz bardziej tkwiących tu „za karę”. 

Dobiła północ, kiedy oddaliśmy ster. Ja spałem w mesie, a Przyjaciel diabli wiedzą gdzie. Spędzenie nocy w fetorze szamba kwitnącego tuż obok naszej kajuty było tego dnia dla mnie niepodobieństwem. Myśleliśmy jeszcze z Przyjacielem przez chwilę na temat teorii spisku sprzedanego nam przez Makłowiczową na temat Mecenasa. Oś zamachu na nasz kibel w całości dotyczyła aktu zemsty za niedawną sytuację przy mątwach. Utopienie w nim srajtaśmy było podstępnym działaniem dywersyjnym mającym na celu rychłe skłócenie nas i wystawienie naszej podejrzanej przyjaźni na cuchnącą próbę. Dla nas mogło być jednak bardziej wyrazem niemego protestu piekła mężczyzny zamkniętego w coraz bardziej starzejącym się ciele oraz kontestacji nadciągającej do tego ciała sklerozy. Ostatecznie, z braku jakichkolwiek dowodów, nie doszliśmy tamtej nocy do żadnych konkretnych wniosków. Zasnąłem od razu. 

Nowy dzień spadł nam na głowy znienacka. Pobudka punktualnie o 6:00 i nasza kolejna wachta. Tym razem inna. Tym razem o wschodzie słońca. Cudowność poranka na Morzu Karaibskim. Kolory słońca tańczyły wkoło odległych skał, nieśmiało przebijając się z kierunku widocznej już w oddali Martyniki. Przyjemna wachta z orzeźwiającą energią poranka. Ciepła bryza, a za chwilę upał. Jednak to Karaiby – tu słońce ze swej niewinności potrafi dość szybko stać się nieznośne. Tego dnia zapowiadało się, że będzie cyniczne, bezchmurne i bezwstydnie nas parzące.

Dodaj komentarz