Sparafrazuję słowa Ala Pacino z „Zapachu kobiety”, które zasłyszałem jeszcze w liceum – jak masz okazję zawsze dmuchaj… Skojarzyła mi się ta sentencja, bo dziś są urodziny Ala. Już od młodości nie miałem większego problemu ze zrozumieniem tego przesłania. Wiadomo – od lat podobają mi się niezmiennie ładne buzie i kobiece kształty. O ile dziewczyna nie jest brzydsza od cycka czarownicy myślę, że daję szansę by mogłoby mnie z nią połączyć coś głębszego. I oczywiście nie mówię absolutnie o małżeństwie. Aktualnie nie czuję do nikogo aż takiej niechęci by móc go sobą w taki sposób torturować. Myślę bardziej o zadawaniu się z dziewczynami w sensie ogólnym. Tymi wszystkimi o imieniu Kochanie, Słoneczko lub Żabka, które prędzej czy później trafiają się każdemu facetowi całkiem znienacka. Przychodzą do nas w różnych wariantach i ilościach przez całe życie, zupełnie jakbyśmy mieli na sobie drzwi obrotowe, a potem odchodzą nie wiedzieć, dokąd ani po co. Z perspektywy czasu wszystkie je łączy efemeryczność, eksplozja wywołana przez pierwsze wrażenie, a na końcu scala je ze sobą surowa przemijalność… Pozostają wspomnienia jakiejś wspólnej chwili lub czegoś więcej – kaca, może seksu tylko kto to po latach potrafi odróżnić co wtedy robiliśmy…?
Dziś myślę, że z seksem jest jak z lataniem. Jeśli nie chcesz się wystawić na śmieszność przed dziewczyną start w seksie jest opcjonalny, ale lądowanie obowiązkowe. Pewnie dlatego od jakiegoś czasu zaczynam się o siebie martwić. Obserwuję nowe zjawiska w mojej głowie i nie potrafię ich niczym zagłuszyć. Ewidentnie dorastam lub się starzeję. A może jedno i drugie… Ze zdziwieniem odkrywam, że wszędzie tam gdzie spotkanie nie rokuje głębi puenty na życie całe, nie mam ochoty na start. Jednocześnie całość w swojej oprawie naciąganego tańca godowego staje się dla mnie co najwyżej nurząca. One night stand, with benefits, krótkie zbliżenia bez zobowiązań, na raz lub na kilka razy, wypięcie tyłka na zapięcie, przyjazdy do siebie na zacieszanie, spotkania na jedno przytulenie, czasem na wsadzenie, a potem na wyjęcie – one wszystkie i jeszcze kilka innych, wszystkie są bez wartości, bo są bez miłości. Męczą mnie bezmyślne formuły relacyjne, które nie służą budowaniu głębszej intymności. Spać od nich potem nie mogę. Spuszczanie z krzyża mnie męczy, czyszczenie cudzej instalacji, przeczyszczanie komuś komina lub diabli wiedzą czego tam jeszcze dla higieny, dla ochronienia jąder przed eksplozją, te tajemnicze randki na masaż, na wino i na cholerę. Wszystkie one stały się dla mnie sportem odrealnionym, doznaniem ucieczki od rzeczywistego świata. Uczyniły ze mnie królika odartego ze skóry, który jest tak zblazowany, że ani nie będzie nikogo gonić ani przed nikim uciekać… Animalem śmiertelnie pustym się stałem, takim w swej chuci i bezkształtnej formie bez kresu zastałym w nieruchu. Intymność, której niema, erotyzm produkowany w ilościach pół hurtowych na życzenie czyjeś. Bodźce na języku, na rękach i na gołym tyłku. Cycek jeden, czasem drugi pospiesznie mi udostępniony, często sutki, potem penis, dwa litry potu, koniec. Pseudo miłość bez siły, obrana z resztek dżentelmeńskiej godności, doznania na flaku. Potem rozmowy – między jedną akcją, a drugą, jakieś bez polotu i nieustannie bez sensu na jedno kopyto o niczym. Forma spotkania płytka, niezrozumiała – alkohol, seks, jedzenie, alkohol, seks, bezsenność, ranek. Tysiąc zmarnowanych gdzieś słów puszczonych w eter by wypełnić przerwy krępującego milczenia. Erudycja ratująca niezręczność sytuacji, wyjące o swój głos oprzytomnienie, pozostawiane non stop bez refleksji, zalane czerwonym winem, energia na pograniczu ucieczki gdzieś daleko, gdzieś na oślep, na bani… do ciszy. A przecież sam tego chciałem. Zamawiałem to co dostałem – trochę jakiejś krzywdy, gwałtu na sobie i na kimś, oblanie kogoś nasieniem, wytarmoszenie i wyjście pospieszne od niej lub jej ode mnie. Schron na bezpieczne pozycje gwarantowany dla wszystkich potem. Na raz, na dwa, na już. Refleksja… pustka i jeszcze ta cisza… tylko silnik auta w tej ciszy jeszcze słychać, a ktoś prowadzi na kacu by udać, że mu już dobrze, że nic się nie stało. Cisza, z którą ani nie wiadomo co zrobić ani do czego mu była. Do czego nam budzić się w nieswoim łóżku lub obok nieswojego człowieka. Dwoje zagubionych ludzi, poobcieranych gdzieś sobą, dziwny posmak w ustach, a wszystko w zupełnie nie-tych co potrzeba sypialniach odbyte. Small talk poranny, bo przecież tak wypada, o niczym i dla nikogo.
Głupia rządza i kolejny kilogram wspomnień do skasowania. Odkurzanie domu, worek śmieci z butelkami po winie, pranie, jakieś włosy gdzieniegdzie znalezione. Ślady pozornej radości dnia poprzedniego zatarte. Utopione w bezmiarze niechęci do siebie porannej. Bezsensownym skupieniu na zapomnieniu, kiedy głowa ciągle szumi i nie pomaga jej ni rozkaz, ni do życia mobilizacja. A może w głowie szumią dalej udawane puste uciechy, te odarte z ludzkich instynktów pocałunki, wszystkie czynione na komendę, bo tak wypada, bo taka konwencja, bo cholera tak trzeba, bo taka kolejność skądś wgrana. Gwałt na ciele i duszy odhaczony. Ruchy bez sensu i uczucia zaliczone. Matnia spirali plastikowej fajności pod szyldem sztucznego resetu. Tylko reset systemu efekciarsko przeprowadzony, czcze działania, jakby dziwne trochę – bo bez zawieszenia przecież rakieta zbędnie odpalona. Nagłe i brutalne, puste i nonsensowne, przemocowe i nieszkodliwe? Zabawa by przechytrzyć swą samotność. Dać ciału nowe ciało na pożarcie. Nieznane to i ciekawe… Ocierać się, wybzykać się, upodlić się swą używką ludzką, ofiarą tego samego zboczenia i cudzą cipką dokładnie wysmarować. By wbić zęby w obce mięso kiedy swojego nie potrafisz kochać. Poszukiwanie novum, a za chwilę spotkanie z zagwarantowanym rozstrojem. I kolejny kieliszek wina, kolejny buch marihuany, kolejny gwałt. Cykl wieczoru odmierzany w bezsensie otchłani, w nicości. Potem strzępy przygody w głowie zapamiętane gdzieś mi gonią – wszystkie nie do powetowania i nie do skasowania… Nicość i otchłań prywatnej paranoi. Brak sensu, brak uczucia, brak spełnienia. Marazm seksu bez uczucia i połączenia ale bez miłości. Durne zachlanie, prawdziwa miłość zamieciona pod dywan, skutecznie pogoniona, zaprzeczona, pochowana. A grób jej starannie podlany i wypielęgnowany w pustej głowie. Wspomnienia czegoś wspaniałego z kimś innym doskonale zapamiętane. Zjebane priorytety i dawna relacja już nie do naprawienia. Smutek i bezmiar pustostanu z czaszki. Niemy krzyk za tym wszystkim w przeciągu strasznym obnażony. Głuchy żal i powolne opamiętanie. Szkoda, bo wszystko za późno, nie w tym co trzeba takcie i czasie. Żal, bo zbyt wielkie szkody na czegoś odbudowanie. Odmęty dawnych chwil dzwonią bez przerwy tak bezgłośnie, a ból jestestwa wymuszoną, nie tą chwilą – dobrze zaorany…
Zwodnicza chwila pustej uciechy, w bezmiarze mej głupiej głowy… W ten oto sposób odwiert w mózgu kolejny dokonany – haniebnie popełniony, a test powtórnie niezdany. Znów pustka, nicość, flauta, spleen, pudło i pas… nie tędy widać droga znów ma wiodła… i na gwałt potrzebny zwrot…!
Humanum errare est…
Kac, kosmiczny kac..
Przepis na kaca bardzo prosty:
W przeddzień nie pić!!!
Usłyszałem kiedyś w tv wierszyk.
” Spotkał chłopak żabę…
Dmucha, dmucha…
Z żaby księżniczka się wyłania
lecz on nie zaprzestaje dmuchania…”
Z tym torturowaniem myślę tak samo 😀
„You know maybe if you just relaxed for half a second, and stopped looking so hard for the appropriate life mate, then you might wake up one morning next to one.” Hank Moody, Californication Season 3.
To o mnie. Dziękuję za inspirację.