„- Kapitanie Picard… trzech do teleportacji”.
Może serial „Star Trek” to również film dokumentalny, tak jak „Matrix”? W ten właśnie sposób ludzie odchodzą ode mnie na dobre, kończąc swoją gwiezdną misję z moim współudziałem. Ja sam nigdy bym ich nie umiał odstawić. Dlatego odstawiają się oni prędzej czy później sami. Niestety robią to w większości w sposób bezpowrotny, a potem ich energia czystego białego światła jaśnieje gdzieś we wszechświecie bardziej niż niejedna knajpa w dniu wypłaty.
Ta pustka po „ludziach, co we mgle, o czasie, który był” zaprząta moje myśli coraz częściej. Zwłaszcza gdy łapię się na tym, że chce mi się bardzo do kogoś zadzwonić. Chciałbym pogadać z tym kimś choćby cały dzień. Tylko adresat przeważnie albo nie żyje albo nie chce mnie więcej znać. Więc telefonować nie mam do kogo. Kuriozalnie z pozostałą resztą świata nie lubię długo rozmawiać przez telefon. Jakoś mi to nie idzie. Połączenia naszych dusz koślawo widać ciągle posupłane. Zresztą jest to dla mnie zbyt intymne, by z kimś, z kim łączy mnie przygodny seks i nie zdiagnozowano u nas pokrewnego defektu mózgu, umieć to robić dłużej niż może trzy minuty, a bardziej wcale.
Jest taka anegdota jak kilka dni po śmierci Maklakiewicza, jego najlepszy przyjaciel Jan Himilsbach dzwoni do jego matki:
Jan Himilsbach: – Jest Zdzisiek?
Czesława Maklakiewicz: – Ależ panie Janku, przecież umarł! Był pan przecież na pogrzebie…
Jan Himilsbach: – Wiem, kurwa, ale nie mogę się z tym pogodzić…
Najbardziej tęsknię za rozmową z kimś, kto mnie zna lepiej ode mnie. Tęsknię za pieskowym merdaniem ogonem, które dawało się odczuwać po drugiej stronie słuchawki za każdym razem, gdy ten ktoś dla mnie wtedy ważny przyjmował ode mnie rozmowę.
Są na świecie ludzie groźniejsi od zarazy. Ja nie wykluczam, że mogę być jednym z tych najgroźniejszych. Właśnie zdałem sobie sprawę jak wielkie ryzyko kroczy w parze z zadawaniem się ze mną. Ryzyko, że wejdę z kimś w kosmiczne koneksje, które z wiekiem okażą się być zbyt głębokie i ten ktoś od tego wszystkiego może sobie potem przypadkiem umrzeć. Moje relacje często bywają nijakie. Dopiero wraz z ich dojrzewaniem mogą stać się nikczemnej postury albo zakręcone, albo zadeszczone. Tylko nie przesądzajmy, tu reguły nie ma. Wszystko przez to, że mam pod ręką dar budowania więzi bardzo silnych. Tak silnych, że muszą być one w idei konstrukcji niezniszczalne, ponętne i wielkie jak ocean, i jak łez ocean bywają, gdy się nagle skończą. Jednak wcześniej stają się toksyczne, przerażające i wyniszczające. Potrafiłem już wejść w zbyt intensywna więź z moją matką, z niektórymi kobietami, a ostatnio z Przyjacielem.
Więź z matką dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Najbardziej lubiłem jej manierę niemal bezwarunkowej akceptacji i braku krytyki mego obłędu. Ewidentnie cieszyłem się u niej szczególną estymą. To mnie wewnętrznie budowało. W końcu bałem się o nią całymi latami. Gdy obserwowałem jej styl życia i to jak wybitnie nie potrafiła o siebie zadbać byłem niemal pewien, że kojfnie raczej szybko. Najbardziej odczuwałem lęk przed jej rychłym pożegnaniem, gdy byłem nastolatkiem. Na szczęście można się żegnać wiele razy – o czym dowiedziałem się w samą porę z pewnej książki. Zdołałem wtedy uspokoić moje lęki związane z jej późniejszym wyparowaniem. Ma pacholęca radość z faktu, że moja matka jeszcze nie wykitowała pozwalała nam inwestować czas w nieustanne wymiany myśli i energii.
Potem już oswajałem się ze śmiercią rodzinnie i kolektywnie. Najpierw moja mama zachorowała na raka piersi, potem moja ukochana babcia zmarła na raka piersi, niedługo potem moja mama wyhodowała sobie drugiego raka piersi. W tamtych czasach przez chwilę myślałem, że być może hodowla raków piersi to nasz jakiś rodzinny biznes. Przecież te kobiety lubiły swoje papierosowe hobby. Zwłaszcza moja mama. W paleniu była niezwyciężona. Chwała jej za to i jeszcze za tamto! To moja matka! Skoro od nastolatki lubiła jarać jak szalona, będąc pod zgubnym urokiem kowboja z Marlboro, czemu miałaby sobie odmawiać przyjemności na starość? Niezwykłe, że typ uzależniając swym urokiem tabuny ludzi od szlugów, sam nie wypalił nigdy nawet jednego. Najbardziej to mi chyba zależało na tym, żeby moja matka sobie pożyła, jak człowiek, po ludzku… Dobrze jest mieć gdzieś mamę pod ręką.
W końcówce jej życia, chyba przez skórę przeczuwałem, że coś się kroi, bo wpuściłem na zakładkę w moje kręgi energetyczne kobietę. Nie wiem jak to do końca działa, ale moja matka ewidentnie odczytała sygnał znaczącej jej obecności. Kobiety nie znoszą konkurencji. Zrozumiała, że jej Misiu jest w dobrych rękach, a ona już może się gdzieś dalej zbierać. Umarła nie bardzo długo potem, całkiem nagle, bez zapytania mnie o zgodę i bez uprzedzenia mnie o swym zamiarze. Człowiek czasem pakuje się w podróż do Amsterdamu by móc przywieźć synkowi świeże blanty, co by mu się nie nudziło podczas wspólnych rozmów o życiu i nagle dostaje czerwoną kartkę… opuszcza terrarium „tak jak stał”.
Nietypowym było zostać z kobietą na planecie sam na sam, bez matki. Przeczuwałem, że i ten scenariusz może być nadzwyczaj ryzykowny. Przekonałem się o tym dwa lata później, kiedy kobieta ode mnie uciekła do innego, lepszego, bez skazy, nudnego i wspaniałego jednocześnie. Na oślep i w amoku potrzebowałem pomocy, a podświadomie poszukiwałem nie tylko za nią zastępstwa, ale też zemsty. Misia się nie porzuca. To nie podobieństwo, to nie wypada. Moja dusza szukała wtedy kogoś bliskiego, kto wypełni pustkę relacyjną jaka mi doskwierała. Tym sposobem wpuściłem do życia Przyjaciela.
Gdy dziś na to patrzę z oddali mogę powiedzieć, że nikt z tej przykładowej trójki się specjalnie nie lubił. To nic, że nie wszyscy zdążyli się poznać. Kobieta nie znosiła moich telefonów do matki, matka prawie nie znała kobiety, Przyjaciel kobiety nie trawił, a kobieta jeszcze bardziej nie trawiła Przyjaciela… Ja dziś również nie lubię nikogo z nich. Nie znoszę ich w stopniu par excellence…
Statystyki tego co z moich relacji zostaje mówią same za siebie. Dwóch na trzech zmiotło z planszy i dziś imprezują w zaświatach. Pozostali uciekli ratując resztki siebie i dziś imprezują diabli wiedzą gdzie. Mam wyraźną tendencje do budowania związków zaburzonych, których klimat prędzej czy później zacznie cuchnąć siarką i morowym powietrzem rodem z przedsionków piekła. Od kilku dni zastanawiam się co łączyło tych wszystkich uzależnionych ode mnie nieszczęśników. Niestety poza porządnie zjebanym poczuciem własnej wartości nie przychodzi mi do głowy nic, a na pewno nic konkretnego. Fascynacja moją osobą to jakiś trop i być może wskazówka na ich wspólny mianownik. Bo ja wybieram najchętniej ludzi, których ja fascynuję. Tylko dziś wiem, że ci których ja fascynuję nie sprawią, że od tego ja z nimi wzrosnę. Oni rosną i rozwijają się przy mnie zasilając się moją krwią. „Pijcie moją krew i żyjcie wiecznie…”. Przyciągam ich do siebie w jakimś tajemnym i pokrętnym celu. Teraz myślę, że być może tylko po to, bym w końcowej scenie tej tragedii antycznej jaka między nami się przytrafia, czyli w chwili, gdy nasza relacja przestaje nagle istnieć, mógł powiedzieć z nieukrywanym żalem w oczach – wszyscy za którymi tęsknię odeszli.
Paradoksalnie jestem prawie pewien, że akt odchodzenia ode mnie ludzi, z którymi byłem zbyt blisko to jakiś perwersyjny dar od losu. Dar wyzwolenia dla wszystkich uczestników tej zabawy w życie. Nasza zbyt bliska relacja sprawiała, że i ja, i oni byli na doskonałej drodze do wariatkowa. Myślę, że wariatkowo już o tym wiedziało i od dawna było na wizytę naszej wesołej gromady przygotowane…
Smutne te Twoje wnioski dotyczące wspólnych mianowników. Szczerze wierzę, że te absurdalnie trudne momenty mają jednak jakąś bardziej budującą lekcję dla nas. Pokrętnie, ale mają nas doprowadzić do stanu kiedy to będziemy spokojni i szcześliwi. Pragniemy tego. Szukaj odpowiedzi i analizuj dalej.