Może i jestem geniuszem, ale głupoty, które mną targają dziwią często nawet mnie samego. Zawsze gdy cierpię na niemożność snu, gonitwa myśli przeradza się u mnie w szalone pomysły. Niestety tym razem nie zaznałem zwyklej bezsenności. Zamiast niej trafiły mi się męki i torsje wywołane niemiłosiernym łakomstwem. W trosce o to „aby nic się nie zmarnowało”, zgodnie z nurtem filozofii „zero waste” wszystko co nadawało się do połknięcia dokładnie przeżułem i połknąłem. Okazało się to zabójcze. Jestem prawie pewien, że doprowadziłem się do stanu otrucia. Przyznaję – niepotrzebnie obżarłem się bardzo późnym wieczorem. Na domiar złego to co upichciłem i pochłonąłem zapiłem białym winem. Wino raz otwarte może się zepsuć, wywietrzeć i stracić swą magiczną moc. Obudziłem się o 3:00 w nocy z potworną zgagą. Było mi okropnie. Zwykle zbyt szybko się poddaję ignorując moc samo uzdrawiana. Dlatego męczarnie postanowiłem jakoś przeczekać w nadziei na rychłą samoistną poprawę mego stanu. W takich chwilach, jestem pewien, że dzieli mnie niewiele kroków od przybicia piąteczki z cieciem pilnującym wejścia do królestwa niebieskiego mego nieudolnego Stwórcy. Zresztą, odkąd złapała mnie ta konkretna zgaga do pakietu życzeń wysyłanych znajomym przy różnych okazjach – od urodzin po pogrzeby, zawsze już będę dodawać: „życzę Ci, aby Cię nigdy nie złapała zgaga”. Aby nie oszaleć musiałem pilnie zacząć coś ze sobą robić. Picie wody nie pomagało. Na pustą butelkę po winie nie mogłem nawet patrzeć. Wymiotować mi było szkoda – to byłoby okropne marnotrawstwo zasobów, zupełnie nie w filozofii „zero waste”…
Pomyślałem, że zrobię coś konstruktywnego i poszukam sobie w myślach nowej pracy. Potrzebuję pracy marzeń. Ta obecna mnie tak stresuje, że potem od tego mam zgagę. Przy okazji zastanowię się czy są na świecie płatne zajęcia, które chciałbym robić codziennie z uśmiechem na ustach. Gdy już takie wymyślę moje poszukiwania przeniosę do sieci. Tamtej nocy olśniło mnie, że chyba chciałbym być niewolnikiem. Przypomniało mi się, że w starożytnym Rzymie, po wygranej wojnie, zwycięski generał wkraczający triumfalnie do miasta był witany przez Rzymian niczym bóg. Aby sława mu nie uderzyła do głowy zawsze miał przy sobie niewolnika, którego jedynym zadaniem było szeptanie mu do ucha: „pamiętaj, ze jesteś śmiertelny, memento mori”. Jestem przekonany, że taki niewolnik uprawiał pracę marzeń. Jedyne co miał do roboty to być krok w krok za swoim szefem, czyli u samych szczytów ówczesnej popularności, tak jak jego pan. Niewolnik miał znaczenie więcej szczęścia niż Wodzianka u Wojewódzkiego. Nie musiał machać gołym tyłkiem do telewidzów. Uczestniczył we wszystkich zagranicznych podróżach służbowych swojego szefa. Miał dostęp do haremu pięknych kobiet złupionych i przywiezionych z dalekich wypraw, których z braku czasu nie zdołał ogarnąć jego generał. Musiał łazić z szefem i tymi laskami na wszystkie oficjalne i nieoficjalne imprezy. Jedynym jego zajęciem było pilnowanie by jego panu nie uderzyła sodówka do głowy. Reszta to same przyjemności, korzystanie z uciech i życie jak w bajce. Najgorsze, że niestety zarówno on jak i zwycięski generał prędzej czy później dzielili ten sam los – na cmentarzu. Śmierć nie wybiera. To ja się jeszcze potem zastanowię czy chcę być tym niewolnikiem generała. Niestety zgaga jest w moim przypadku, podobnie jak kac jest czymś znacznie gorszym niż śmierć. Śmierć podobno nie boli.
Chodziłem po pokoju na zmianę z leżeniem w ciemnościach. Nieustannie próbowałem myśleć o czymś innym. Nic mi to nie dawało. Analizując to czy dziś umrę – jak ten generał, zacząłem szukać w głowie kolejnego zajęcia dla siebie. Do tej pory całe życie trzymałem kurs olewania domowych robótek. Zwłaszcza tyczyło się to tych tłustych i mało interesujących, do ogarnięcia, których potrzeba było zbyt wiele wysiłku. Wolałem by sobie one leżały nierozpoczęte, wiekuistym odłogiem. Zawsze przecież było jakieś „jutro”, w którym znacznie lepiej się je będzie ogarniać niż dziś. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że moje „jutro” może nie nigdy nie nadejść i że raczej nie będzie jak u Bonda w filmie: „Jutro nie umiera nigdy”. Moje „jutro” powoli mi spierdalało i więdło w rękach.
Żeby zapomnieć o samobójczym otruciu potrzebowałem na gwałt kolejnego zajęcia – czegoś prostego, co odwróci moją uwagę od stresu spotkania z purpurowym zegarmistrzem światła. W tych warunkach wszystko, nawet bezmyślne chodzenie po pokoju sprawiało mi sporo zachodu. Zwykle moje obijanie tłumaczyłem sobie tym, że cokolwiek bym nie robił reszcie ludzkości i tak nie przynosiłoby to żadnego pożytku, więc po co się wysilać. W ostatnich chwilach przed odwaleniem kity banalne bzdury zaprzątają człowiekowi głowę. Mnie oświeciło, że niedawno dostałem w pracy list, w którym pewien łaskawy człowiek przypomniał mi, że niewykorzystane do końca września środki na karcie podarunkowej stracą ważność i znikną bezpowrotnie. Karta podarunkowa to taka karta, którą twoja firma daje ci po kryjomu przed żoną, na której gromadzą się podarki od tej firmy w formie kapuchy na cukierki. Im więcej nie kupisz po drodze cukierków, tym więcej kapuchy tam ci zostanie. Proste jak… prostota. Tępaki z mojego korpo kombinują jak koń pod górę. W ich mniemaniu jak człowiek nie dostanie specjalnej karty, to na całej wypłacie położy swe szpony jakaś zachłanna babo-żona i albo skupi sobie za to tonę wacików albo przehula wszystko na chłopaków i Jacka Danielsa. Tobie na końcu zostanie z tej fortuny jak zwykle nic. Karta jest więc ochroną przed takim nic. Na szczęście u mnie takie zjawiska jak szpony bobo-żon od dawna nie występują.
Tym sposobem w obawie przed przepadkiem fortuny, do której nie zaglądałem od kilku lat, a praktycznie nigdy, rozpocząłem poszukiwania owej magicznej karty. Kartę dostałem cztery lata wcześniej i wywaliłem ją gdzieś do bezpiecznego miejsca. Zgaga to moje takie lokalne memento mori. Jest impulsem by zacząć troszczyć się o rzeczy materialne i porządkować sprawy spadkowe. Oczywiście po wielu trudach i stworzeniu małego armagedonu kartę znalazłem, a zgagi nie zgubiłem.
Kolejne zadanka wpadały mi w ręce niczym burza – same. Umyłem naczynia, poskładałem ciuchy, ogarnąłem pokój po tym jak przewaliłem w nim niemal wszystko do góry nogami. Została mi do posprzątania nieszczęsna kamerka GoPro, która w stanie śmierci nie bardzo nadawała się by ją gdzieś z czystym sumieniem umieścić. Pamiętacie jak w lutym napomknąłem o utopieniu mojej nowiusieńkiej kamerki GoPro na Gran Canarii? Przykryła ją fala i dupa wyszła z tego jak ten sprzęt w teorii jest wodoszczelny. Ta historia dzięki zgadze ma swoją drugą część. Kamerka zaginęła podobnie jak karta, a ja przed moim nadciągającym zgonem bardzo chciałem ją odszukać, naprawić i zostawić porządny sprzęt do nagrywania anielskiemu orszakowi moich fanek. Teraz oczywiście się znalazła i wyła o pomoc. Stwierdziłem, że irytuje mnie jej zepsutość nawet bardziej niż zgaga. I to nieważne że kupiłem sobie dawno nową. Wkurza mnie marnotrawstwo zasobów, nieposłuszeństwo materii nieożywionej, niezrealizowane bilety lotnicze i krnąbrne nieposłuszne dziewczyny z porządnymi atutami. Postanowiłem zagrać z firmą GoPro va banque i poprosić o jej wymianę w ramach gwarancji. Przecież nie mam pojęcia czemu ustrojstwo nagle przestało działać. W oceanie jej nikt nie widział, nic mi nie udowodnią.
Niestety problem z kamerką był sporo dłuższy. Był do niej przymocowany kij, którego śrubka zardzewiała kompletnie od wody morskiej. Jak mam odesłać kamerkę z takim badziewiem do niej przykręconym? Nie pomagały próby odkręcenia jej w żaden sposób. I to nic, że pałąk mi pękł w tych nerwach, a ja po chwili urwałem go niemal kompletnie. Spora jego część nadal była przymocowana do kamerki i za nic nie chciała się od niej odkręcić. Sytuację ratowało to, że był już ranek. Poszedłem więc do pobliskiego sklepu po zapas Coca-Coli, która jak wiadomo z YouTube sprawdza się najlepiej w anihilacji wrednych śrub wszelkiej materii. Wrzuciłem śrubę od kamerki wraz z kamerką do kubka wypełnionego po brzegi czarną cieczą z bąbelkami i skupiłem się na czekaniu. Czekałem i czekałem. Po dwóch godzinach miałem szczerze dość tego całego eksperymentu. Pieprzona śruba nawet nie drgnęła. Przewiercę skurwiela… Jak pomyślałem tak zrobiłem. Zgarnąłem świeżo znalezioną kartę, na której był prawie tysiak i pojechałem do Obi po wiertarkę. Pan zrobił ze mną wywiad by rozeznać co potrzebuję podziurawić, tak by dobrać mi odpowiedni sprzęt, ale przecież nie powiem, że mam taką kamerkę i potrzebuję rozwiercić pieprzoną śrubkę w tej kamerce. Ściemniłem, że potrzebuję przebić beton. Kasa, karta przedpłacona, pięć stów i bam… Wracałem z nowiuteńką wiertarką udarową na siedzeniu obok i z uśmiechem na ustach. Los pierdzielonej śrubki był niemal przesądzony.
Wierciłem i wierciłem… i gówno z tego powierciłem. Ryzyko przewiercenia kamery było zbyt duże. Niestety w tamtym momencie potrzebna mi był bardziej piła niż cholerna wiertarka… Poddałem się. Zadzwoniłem skruszony do GoPro. Wysłałem im zdjęcie urządzenia na którym pół mojej łapy zakrywało nieszczęsną śrubkę w ustrojstwie… I wiecie co mi powiedzieli? Nie ma problemu – mam kamerę odesłać, a oni przyślą mi nową i nawet nie interesują ich okoliczności w których ona przestała działać…
Dziś nie mam już zgagi. Mam za to do opchnięcia nowiuśką kamerkę GoPro. Jest wodoszczelna i bezawaryjna! Przecież nie potrzebuję mieć dwóch kamerek… Dorzucę na wszelki wypadek w pakiecie wiertarkę udarową. Co do wiertarki to sprzęt jest elegancki i niezawodny. Zapewniam, że sprawdza się doskonale w często zaskakujących momentach życia.
Ktoś reflektuje?
no I po zgadze I bez zardzewialych srubek ale z kola w krwioobiegu. carry on as if nothing really matters, you poor little boy.. zagarmistrzu swiatla – Spare him his life from this monstrosity…next time… it was too hard to die this time mate!