19 marca 2022

Obudziliśmy się w komplecie. Raczej każdy w swoim własnym namiocie, chociaż do końca nie dał bym sobie za to głowy odciąć. W nocy było lodowato. Po degustacji lokalnego bimbru miałem jakieś psychodeliczne koszmary. Do tego stopnia, że najbardziej ucieszyłem się, gdy po otwarciu oczu nie leżała koło mnie żadna włochata męska dupa. Na samo wspomnienie tej nocy mną telepie. Cały czas miałem wrażenie, że umieram od hipotermii i nikt nie jest w stanie mi pomóc, bo zabrakło w lokalnym sklepie ciepła by mnie nim ogrzać. Śniło mi się, że aby się ratować, we śnie tuliłem się do pobliskich Beduinów i ich wielbłądów. Zupełnie jakby na planecie nagle wyłączyli ogrzewanie. Na szczęście rano nie było już najgorzej. Świeciło słońce i mogliśmy udać się na śniadanie do pobliskiej stołówki. Nie było do jedzenia nic specjalnego – szwedzki stół z lokalnym jadłem, jajkami na twardo i kawą. Do tego miałem w pakiecie chit-chat na lekkim kacu ze zmarnowanymi życiem Ziomeczkami… Podobno niektórzy skończyli imprezę z Beduinami o czwartej rano. Nie potrafiłem im tego wtedy pozazdrościć. Nasz rozruch w tych warunkach był raczej z grupy tych bardziej wolnych. Mieliśmy jeszcze sporo czasu na kontemplację rzeczywistości i prysznic. Kierowca był umówiony aby nas wszystkich zgarnąć do busa na dziewiątą. W powietrzu już było czuć nadciągające wraz z nim wirtualne problemy. Całą wczorajszą podróż proponował nam ogarnięcie przewodnika po Petrze „w dobrej cenie”, po znajomości. Irytował się bo konsekwentnie go zbywałem opowiadając, że ja mogę być tym przewodnikiem skoro mu tak bardzo na tym zależy. Było to dla niego mocno niepojęte jak można nie łykać jak ryba tych jego wszystkich paranoicznych bzdur o wyimaginowanych kłopotach z dupy.

Aby przejść przez najlepszą trasę turystyczną w tej części świata masz zasadniczo trzy możliwości. Pierwsza to oficjalne wejście do Petry dla turystów. Kupujesz bilet i idziesz sobie zwiedzać. Bezsensownie jest to urządzone, gdyż wtedy drogę przez wąwóz trzeba zrobić dwa razy licząc się z tym, że musisz wracać tak samo jak tam wlazłeś. Nużące dla wszystkich ale wygodne dla kierowcy. Nie musi nigdzie jeździć i czeka na nas w jednym miejscu. Druga, moja preferowana, to wejście zupełnie na dziko od drugiej strony. Zaletą tej trasy jest stopniowanie sobie przyjemności i doznań. Najpierw nie widzisz nic ciekawego, tylko pustynia i piach, potem wielbłąd lub koza, gdzieś dalej jakiś zabytek, a potem to już jest istny festiwal ruin i antycznych szczytowań jedno po drugim. Jestem pewien, że jeśli jesteś archeologiem będziesz miał tutaj orgazm za orgazmem. Punktem kulminacyjnym tej trasy jest dojście do wykutej w skale piętrowej budowli z czasów Chrystusa zwanej przez Beduinów Skarbcem Faraona. W Polsce ten zabytek propagował ćwierć wieku temu Indiana Jones w swoich hollywoodzkich filmidłach. Oczywistą zaletą tej trasy jest też to, że nie musisz się nigdzie cofać i przechodzisz przez wąwóz tylko raz. Trzecia opcja to kompromis pomiędzy wejściem dla turystów, a wejściem na dziko do rezerwatu. Najbardziej upierdliwą częścią tej całej zabawy jest to, że zasadniczo niezależnie od tego z której strony chcesz zdobyć Petrę powinieneś posiadać bilet, który wykupić można tylko udając się do kasy przy wejściu turystycznym. O ile masz Jordan Pass nie musisz nic kupować i tylko pokazujesz go w okienku biletowym by dostać swój bilet za darmo.

Moją preferencją było abyśmy zdobyli antyczne miasto zupełnie na dziko. Ostatnim razem przemierzając tę trasę właśnie tak zdobyliśmy Petrę. Co prawda na początku mieliśmy wtedy przewodnika ale tak mnie wkurwiał, że go na kopach ozięble pożegnaliśmy już po dziesięciu minutach. Podobno rzucił na nas wtedy klątwę za nasze zachowanie. Co by nie mówić jeden z nas z tamtej wyprawy już nie żyje. Kto wie może jego klątwa jednak zadziałała. Nie spotkaliśmy wtedy na naszej drodze nikogo, kto byłby zainteresowany sprawdzaniem naszych biletów. Mimo, że teoretycznie powinniśmy mieć bilet ze sobą, wątpię czy ktokolwiek miałby chęć to weryfikować. Kolejna ściema dla turystów. Niestety na wieść o dzikiej drodze nasz kierowca wpadł w wyreżyserowaną wcześniej panikę. Najpierw nieudolnie udawał, że nie wie o co mi chodzi, a potem okazało się, że jakiś starach mu dupę zaczął mocno ściskać, że nas na pewno złapią, a on będzie miał w związku z tym ogromne problemy. Ostatecznie uzgodniliśmy kompromis. Miał nas zawieźć do wejścia na pół dziko, które zaczyna się od wartowni ze strażnikami parku. Oczywiście musieliśmy podczas rozmowy z nim posłuchać piętnasty raz jak to jest gotów od ręki ogarnąć nam przewodnika, żebyśmy się nie pogubili i aby wszystko było prawilnie i zgodnie z lokalnym prawem, które chyba tylko on jeden znał. Wszyscy już znużeni tym lukratywnym dla niego biznesikiem z przyszłości, który z nami mu się na pewno nie wydarzy, kierowaliśmy rozmowę bardziej do brzegu i do konkretów. Tych ostatnich bardzo nam u niego od samego początku znajomości z nim brakowało. Logika mi podpowiadała, że skoro przeprawa będzie się odbywać przez wejście ze strażnikami, nie wpuszczą nas bez biletów i ktoś z nas powinien teraz zebrać wszystkie paszporty wraz z wydrukowanymi Jordan Passami i pojechać z nim po darmowe bilety do kasy dla turystów. Nie omieszkałem o to poprosić Herbatnika. Tu jednak nasz kierowca był doskonałym przykładem człowieka, który w takich sytuacjach się nie pierdoli w tańcu i wiedział swoje o wiele lepiej niż ktokolwiek na świecie.

– Nie będziemy tracić godziny na takie duperele. Znam wszystkich strażników. Jak pokażecie im Jordan Passy, z przejściem nie będzie żadnego problemu. Tylko najlepiej jakbyście wzięli sobie na wszelki wypadek przewodnika. Mam jednego, który by was oprowadzi po Petrze…

– Wiemy i dziękujemy…

9:30. Stróżówka strażników, przyjaciół naszego Herbatnika.

Wysiadamy z aut, bierzemy wodę, plecaki, zimowe kurtki. Pakujemy się jak na wojnę. Jesteśmy gotowi na długą i niebezpieczną wędrówkę. Przed nami jeszcze tylko stróżówka i upragniony pustynny wąwóz prowadzący do Petry.

– Ticket please – zagaił mnie pan w okienku pierwszym triumfalnym zdaniem jakie z siebie wydobył na powitanie.

– I have Jordan Pass.

– I need ticket.

– Ja to z nimi załatwię. – odezwał się nasz kierowca i polecił nam poczekać przy autach.

Kiedy wrócił do nas po trzech minutach było już oczywiste, że nic nie załatwił. Chwilę później jechaliśmy jak przystało na prawdziwych lamusów po darmowe bilety do oficjalnego wejścia do Petry. Taki to był z niego lokalny cwaniak, co wszystko mógł ale nic z tego nie wynikało.

9:48. 180 metrów od turystycznego wejścia do Petry.

Zaparkowaliśmy incognito, w bocznej uliczce. Kierowca zachowywał się zupełnie tak, jakby miał zaraz mieć kupę w majtkach od ilości ryzyk na jakie się z nami narażał.

– Pamiętajcie by podchodzić do kasy w grupkach nie większych niż cztery osoby. Gdyby was ktoś zapytał czy jesteście grupą pamiętajcie, żeby powiedzieć, że nie jesteście i że się nie znacie.

I tak zrobiliśmy. Szliśmy tam grupkami po 3-4 osoby, w odstępach 50 metrów jak za okupacji, grając w jego zwariowany teatrzyk. Nawet nam się to przez chwilę podobało. Oczywiście na miejscu nikt nas o nic nie pytał. Każdy dostał swój upragniony darmowy bilet. Udało nam się nawet nabyć piwo na PWR (piwo w rękę) po Petrze w zbunkrowanej przed światem restauracji dla turystów. Teraz byliśmy wreszcie gotowi by ruszyć na spotkanie z naszą wymarzoną trasą. Kierowca nas odstawił do wejścia z jego zaprzyjaźnionymi strażnikami, a my najbardziej ucieszyliśmy się, że nie trzeba będziemy go przez jakiś czas dziś oglądać. Ludzie, którzy nie potrafią kłamać są przeraźliwie nudni.

P.S.:

Dodaj komentarz