29 lutego 2020

Znów dosłownie goni mnie coś po świecie. Kupiłem sobie na prezent gwiazdkowy bilety lotnicze, aby pobiec w półmaratonie w Izraelu. Na szczęście można zawsze liczyć na LOT. Wtedy masz gówno z latania i dupę z pobiegania. Rodzimy samolot oraz łączony z nim inny lot w drugim rodzimym samolocie gwarantuje mi to, że jestem ugotowany na lotnisku. Zamiast w Tel Awiwie ląduję za voucher taksówkowy z LOTu w pseudokubańskiej dyskotece w Warszawie z jakimś bardzo podwarszawskim gówniarstwem. Piję pośredniego drinka, nie wierzę w to co widzę, płacę i wychodzę, bo chamstwa nie zniesę. Z siebie wychodzę wewnętrznie, potem z zadupia warszawskich niby-klubów na Mazowieckiej, które mijam po drodze idąc do taksówki by już aby do hotelu wrócić… Tam z niemocy też ginę. Na miejsce docelowe zrezygnowany dolatuję planowo następnego dnia, zaledwie 72 kwadranse później niż to miało być.

To o 16 kwadransów za późno by pakiet startowy na bieg odebrać. Ale szczerze nie żałuję. Bieg rozpoczyna się za 9 godzin, o 6:00 więc musiałbym wstać na niego o 4:00 rano i znaleźć gdzieś najpierw litr kawy arabskiej o tej godzinie, by ogarnąć co się wkoło mnie dzieje. Zastanawiałem się nad tym chwilę analizując na sucho fakty i jestem pewien, że to jakaś pomyłka z tym bieganiem… przecież nie ma takiej godziny jak 6:00 rano. Jest 16:00… 10:00 rano jest chyba najwcześniej na świecie. Ja to wybrałbym raczej umrzeć niż biec gdzieś o godzinie, która nawet nie istnieje. A ja jeszcze miałbym na tę godzinę wstać oraz pokonać 21 km i 97,5 m? Nie da się tak… Na co mi śmierć w Izraelu, kiedy świat jest taki piękny? Są jeszcze jakieś porządne moce we wszechświecie – siły dobra i zła, których nie ogarnę pewnie już nigdy, chroniące mnie przed moją własną głupotą. Chwała im za to. One za mnie zdecydują, kiedy mam umrzeć i czy w ogóle. Nie, nie chytre Żydki od organizacji biegu o pieprzonej 6:00 cierpiące na talmudzką bezsenność, nie, nie biedne Polaczki z nielatającym złomem ze stajni LOTu, kupionym gdzieś na Ukrainie w demobilu, który nigdzie już raczej nie odleci, nie, nie ja z moim ADHD. Przecież w pojedynkę to ja nawet śmierci mojej nie ogarnę.

Nazbierało mi się gówna. Eli, Eli, lama sabachtani. Pogadam z Jahwe i może mi przejdzie jak się u niego dowiem na co mi to i ówdzie wszystko było. Zamówiłem audiencję i jak rusz Jerozolima mnie wezwała pod pretekstem biegu do siebie prawie z dnia na dzień. Czyli po dwóch miesiącach. No to idę pogadać. Morda mi się cieszy, bo słonko przyświeca. Rozmawiać o problemach zawsze warto. Nawet z Bogiem. Ostatnia kontrola rentgenem czy aby nie mam przy sobie małej podręcznej rakietnicy by to wszystko rozpieprzyć w drobny pył i znów jestem pod Ścianą Płaczu. Tym razem z kolejnym życzeniem i dobrą intencją dla mnie. Irytujące, że gadanie z Bogiem polega na tym, że my mówimy do Boga, a Bóg tylko słucha. Jak jest odwrotnie masz schizofrenię. „Shabbat shalom!” wszędzie słyszę. Nie mam schizofrenii. To Jego obstawa w kółko gada te słowa jak nakręcona. „Shabbat shalom!” znów co rusz, znów co chwilę. Rozglądam się skąd mają zioło. Pewnie robią jakieś swoje. Nie mam przez nich jak modlitwy spisać. Dziś szabat więc nie wolno mi nic pisać. Modlę się żarliwie pod Ścianą, ale to za mało, skupić się nie mogę… nic nie czuję. Nie tak jak ostatnio. Bóg jest na drzemce najwyraźniej, w końcu też ma chłop szabat. A ja chcę z nim iść dziś na całość – jak nie spiszę o co mi chodzi to dupa. Za dużo tu takich co się żarliwie modlą a potem nie wiadomo, który z nich co od Niego chciał. Nie będę się z Naszymi przegłuszać o duperele przed Najwyższym. Ja tu się modle o poważne rzeczy. Gdybym mógł dałbym im wszystkim po szekli i niech spadają. Szukam długopisu u wiernych. Wreszcie mam wszystko, ukradłem skądś papier, pożyczyłem długopis od gościa w kapeluszu z piórami, piszę modlitwę… Wyrzucają mnie z placu… dziś żadnej elektroniki, żadnego pisania. Mam dać Bogu spokój, mam się wyluzować, odpierdolić i telepatycznie nadać o co mi chodzi. Dupa nie odpuszczę tak łatwo… wracam. Nabazgrałem w kiblu prośbę i nie poddam się. Wciskam karteczkę między głazy. Teraz wiem, że się spełni. Mission impossible but completed… Elvis has left the building… Wychodzę z bananem na twarzy. To chyba lepsze niż zioło. Takie maile do Boga dają kopa. Idę i czuję, że mam dziś parę niczym Mick Jagger na koncercie. Nawet jeśli Bóg to tylko koncepcja, to cholera przecież nigdy nie wiadomo… Może istnieje? Poprzednie życzenia się spełniły co do jednego. „Długo i szczęśliwie” co prawda nie było mi dane, bo jak zwykle coś potem ja spieprzyłem. Kto by nie spieprzył… zresztą nie ważne.

Jestem szczęśliwy. Tak myslę… To co nabazgrałem Bogu to czysty głos mego serca. Szpila dla Jahwe też trochę, ale delikatna. Niech no tylko się nie spełni… Wrócę tu i Mu tę Ścianę zburzę. To nie żarty są ze mną.

Kocham Izrael. Nie wiem za co. A już wiem. Za to, że jak masz siano to możesz się tu nieźle ustawić i czuć się jak w raju. Masz absolutnie wszystko czego Ci potrzeba do życia, by się tak właśnie czuć. Masz duchy wszystkich mędrców na wszelki wypadek, Boga pod ręką w każdej odsłonie, żywe i ładne dziewczyny z całego świata obok Ciebie, słońce, daktyle, brak zasięgu, morze jedno i drugie i Martwe też, ale przede wszystkim nie masz tu za wiele stresu w tym klimacie. Idziesz bulwarem i kochasz życie.

Ja sam mam stres dziś tylko jeden. Jutro przecież znów posiedzę w gównianym samolocie LOTu. Na dwoje babka wróżyła z tym LOTem. Jednak jestem pewien, że tym razem odleci bez problemu. Kto by mi bronił w dupnej Polsce się pobyczyć. Każdy bóg pokutę sobie ceni. Pokuta na własnych prażonych śmieciach to dopiero coś… Wiadomo… Wyżej niż w Polsce nie ma.

2 myśli na temat “29 lutego 2020

  1. Jeden z lepszych wpisów 🙂 wszystkie są fajne, ale nie ukrywam że niektóre bym wycięła…

    1. Dzięki. Najwyraźniej powiniennem zatem nie biegać w większej ilość półmaratonów 💪😎

Dodaj komentarz