7 listopada 2019

Zawsze myślałem, że Mark Twain ma racje z tym swoim oklepanym jak tyłek niemowlaka frazesie, który się na pożegnalnych mailach czyta, jak jakiś człowiek z korpo do innego korpo idzie tłumacząc zazdrośnikom czemu to robi: „Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś. Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj, śnij, odkrywaj”. Podróżuj… bla, bla, bla. Niestety jestem już na etapie, kiedy jest to dla mnie zbyt mądre.

Zaczynam się właśnie pakować na kolejną wyprawę na jutro. Niestety organizm zaczyna mi się buntować. Czuję się fatalnie. Czy to grypa, miłość, a może ospa? Nie wiadomo. Zaczynam też zdawać sobie coraz bardziej sprawę, że życie w samolocie to nie jest jednak to czego w moim życiu szukam. Tylko ciekawe, na końcu, czego ja właściwie szukam? No i czy oby jest jakiś szczęśliwy koniec?

Tak sobie myślę czy to nie czas najwyższy zmienić strategię i zamiast do kolejnego państwa wyruszyć w podróż w głąb siebie i zacząć szukać sposobu na uspokojenie się. A może strategia na przesilenie tej głupoty podróżniczej nie jest taka zła? Taka, aby tak się tym wszystkim zmęczyć by na końcu kupić sobie ciepłe kapcie i w domu posiedzieć. Może to już czas na zaakceptowanie tej beznadziejnej rzeczywistości pogodowej na zewnątrz, zapachu spalarni śmieci w powietrzu i mimo wszystko na rozpłaszczenie się trochę na dupie z książką w ręku i ciepłą herbatą zamiast organizowaniu sobie kolejnej ucieczki przed rzeczywistością, przed którą jak wiadomo ucieczki nie ma.

Porwałem się dziś na zrobienie pierwszej próby zorientowania się o co mi chodzi z tymi wiecznymi wyprawami i do czego one mi właściwie służą. Pomyślałem, że chyba wytworzył mi się jakiś dziwny nałóg. Jedni piją, inni palą, codziennie biegają, mimo że nie nikt ich nie goni, seksują się po burdelach, ćpają, a jeszcze inni tak jak ja gdzieś wiecznie spieprzają w odległe miejscowości. W sumie z tych wszystkich nałogów, podróże – tak myślę, mogą być najsympatyczniejsze. Mógłby mi się przecież hazard trafić. To by dopiero nieszczęście było. A tak uczysz się świata, poznajesz nowych ludzi i w sumie na końcu, zupełnie przy okazji trochę pijesz łącząc przyjemne z pożytecznym.

Pierwsze podróże w zintensyfikowanej formie służyły mi wyrwaniu się od toksycznej relacji z pewną kobietą, od obowiązków domowych, których nie znosiłem i od niefajności protestanckiego i purytańskiego domu, który nigdy nie był chyba moim wymarzonym domem nawet wtedy jak robiłem wszystko by o nim tak myśleć. Tak się wszystko zaczęło – od podróży „służbowych”, których nigdy nie odmawiałem nikomu, a najmniej sobie. Były w owym czasie niezwykle kuszącą alternatywą w porównaniu do siedzenia w czterech kątach własnego pokoiku i gapienia się w ekran komputera, alkoholizowania się kolejną butelką piwka. Równolegle ówczesna kobieta wybierała sobie wtedy inną ucieczkę w samotne oglądanie telewizji na półpiętrze naszego domu i spanie. Każdy miał wtedy rodzaj swojego zaczarowanego nawykiem, alkoholem, telewizją, ale głownie nieopisaną wręcz nuda bezbarwnego świata, w którym za cholerę się nic a nic nie działo. Wszystko tam łącznie ze mną było tak seksowne jak sportowcy z dawnego NRD.

To wtedy poczułem, że są legalne możliwości ucieczki od domu, który nie potrafiłem w inny sposób uczynić fajnym, rodziny, która była skopiowana z jakichś skryptów XIX wiecznych i kobiety, która nie potrafiła zainteresować mnie sobą, ani ja nie potrafiłem zainteresować mną jej. Za to miałem niesamowitą wymówkę, aby uciekać pod płaszczykiem podroży służbowej która z definicji jest pracą oraz „ciężkim” obowiązkiem przyczyniającym się do zwiększenia domowego bogactwa. Jak nie wiadomo o co chodzi to zawsze warto argument kasy wyciągnąć. Każdy to wtedy łyknie jak ryba i zrozumie.

Już wtedy ciągnąłem swe uradowane naiwną wolnością cielsko po przestworzach Europy w melanżu gorzkiej imprezy z kolegami i koleżankami z pracy zagłuszając sygnały beznadziei tak skutecznie, że tylko odcięcie mnie od biletów lotniczych mogłoby spowodować jakiś przełom w moim życiu. A na odcięcie się nie zapowiadało. Wręcz przeciwnie. Było coraz więcej startów i lądowań do Londynu, Moskwy, Frankfurtu, Monachium, Paryża i Barcelony. Kolejne durne fotki z błazeńskich pseudo imprez, nieostre, w oparach absurdalności i bezsensu sytuacji, w nadmiarze alkoholu. W tych kreteńskich miejscach oczywiście jak to bywa w operach mydlanych poznałem bardzo szybko kogoś, kto spierniczał przed życiem w nudzie i beznadziei tak samo jak ja. I nie mieliśmy już na to wpływu, kiedy przylazło do nas silne uczucie, którym nie dało się w żaden sposób zarządzać jak tylko je intensyfikować. A my nie robiliśmy nic więcej jak mistrzowskie intensyfikowanie tego uczucia przy każdej nadążającej się nam ku temu co i rusz okazji.

I nagle w tym całym melanżu nieokreśloności i płomieni serc nastąpiła nieoczekiwana przez nikogo zmiana. Pech chciał, że wszystko kiedyś się kończy. Nawet u mnie. Do firmy zawitał kryzys i ludzie się zorientowali, że w sumie już nie trzeba służbowo nigdzie latać. Że wystarczy tele-konferencja i wszystko załatwione jest z identycznym skutkiem. Oczywiście jak się domyślacie mój mózg szaleńca nie przyjął tego do wiadomości.

Pamiętam wtedy siebie niczym ze sceny z filmu „Upadek” z Michaelem Douglasem. Tej, w której w ogromnym korku na autostradzie pod Los Angeles główny bohater otwiera drzwi i porzuca auto ruszając w miasto pieszo. Widz po chwili uświadamia sobie, że ten człowiek jest w więzieniu swoich paranoi i porannych nawyków. Że pracę stracił już dawno, ale podtrzymuje dla siebie i w tajemnicy przed żoną codzienną szopkę porannych rytuałów jeżdżąc rano donikąd. I nagle w tym filmie coś w nim wewnętrznie pęka i człowiek na naszych oczach „wychodzi z kina”.

Co ja zrobiłem? Nie było podróży służbowych więc zacząłem kupować sobie bilety sam, wymyślając te podróże. I nie tylko sobie. Było tego coraz więcej i więcej aż z korpo dziecka stałem się samolotowym punkiem, bestią i wędrowcem niczym porypany Tony Halik tylko taki bez Dzikowskiej. W końcu dzieciństwo spędzaliśmy w tym samym mieście – to mnie do czegoś zobowiązuje.

Najgorsze, że dziś mnie to już przestaje bawić. Jestem o krok od wyjścia z auta niczym Michael Douglas na autostradzie w korku… Potrzebuję coraz mocniej z tym skończyć. Najgorsze, że sam tego nie potrafię zbalansować. Sam nie umiem skończyć… Nie potrafię dziś nigdzie nie lecieć, kiedy wiem, że czas mi gdzieś leci i codziennie jestem tylko starszy. Dopada mnie trwoga niezałapania się na coś. Trwoga niczym lęk przed śmiercią miotająca mną i wbijająca na kolejne kompulsywne rejsy, gdzieś na koniec świata, na których, kiedy się budzę wcale już nie chcę być.

Szukam samopomocy na portalach biletowych, a spieprzają przede mną nie tylko tanie bilety i kobiety na których mi zależy, ale też głownie, przede wszystkim mój wewnętrzny spokój tak po cichutku mi spiernicza.

Uciec, ale dokąd? do słońca, do ciepła, do cholera wie czego… uciec przed kimś, przed czymś? chyba już tylko przed samym sobą w ciemną otchłań samotności, bezkresu niepogodzenia z czymś nie do pogodzenia. Wyrwany z kontekstu, nietożsamy z tym co teraz, olewany przez czas…

I teraz siedzę i o tym bredzę na co mi to? Biję się właśnie ze sobą i znów zaczynam się pakować… kompletnie nie wiedząc co zapakować. Bo najtrudniej spakować jest chyba siebie, żeby było potem wiadomo jak się odnaleźć, kiedy już ten beznadziejny amok mi kiedyś może przejdzie…

Dodaj komentarz