12 marca 2021

Mój ulubiony premier Zimbabwe Robert Mugabe zawsze powtarzał: „chodzenie ze mną nie oznacza, że powinniśmy codziennie rozmawiać. To jest relacja, a nie rozgłośnia radiowa”. Podzielam jego poglądy aż nadto. Potrafię dawać sobie przestrzeń na nierozmawianie, kiedy nie mam na to ochoty, kiedy jestem w czymś innym, kiedy jestem daleko i kiedy mnie nie ma. Przecież mnie też nie jest z tym łatwo by długo nie rozmawiać. Konsekwencje nierozmawiania odbijają się głośnym echem w mych uszach po moich powrotach z zaświatów. Wybrzmiewają falangą natarczywych pytań o to, gdzie i z kim byłem, z kim spałem i co w tym czasie robiłem. Wszystkie są z podtekstem domniemanej zdrady, piętnowania mej chwilowej fanaberii pozostawania bez overa i oskarżeń mnie o wierutne kłamstwo i dziwactwo. Podobno o tym jak blisko z kim jesteś świadczy to na ile dziwactwa możesz sobie przy tej osobie pozwolić. Niestety w spadku po mych zwyczajnych, niewinnych, popisowych, naturalnych, konformistycznych, erotycznych, pijackich, nonszalanckich, przymilnych i szarmanckich – a więc standardowych w stopniu par excellence zachowaniach, jedyne co nieustannie słyszę to komunikaty o tym jaki to ja jestem zły. Niezliczona ilość komunikatów „ty” skierowanych w moim kierunku, z niewiadomych mi bliżej przyczyn bada moje granice na bieżąco. Kiedy ich słucham cuchnie z nich powolną śmiercią, malarią i koszmarami sennymi przed którymi chronię się zawczasu bezsennością i alkoholem. To mnie wykańcza. Jak tak dalej pójdzie może się zdarzyć, że chwilowe przyjemności Zen spędzane w odosobnieniu gotowe są jeszcze odbić się źle na mym zdrowiu psychicznym i fizycznym. Czy ja potrzebuję takich ciśnień? Wyznaję zupełnie inną zasadę. Nie potrafię być kimś kim nie jestem zwłaszcza przy kimś z kim akurat jestem.

Mieszkają gdzieś na świecie ludzie, którzy upodobali sobie relacjonowanie mi na żywo tego jaki według nich jestem. Oczywiście nikt mnie tym nie ocenia. Nie wolno mi nawet zauważać, że stek komentarzy na mój temat to druzgocąca dla mej psychiki negatywna ocena moich występków, których sobie akurat nawet zbytnio nie przypominam. Prawo do oceniania mnie występuje bez prawa do nazywania tego oceniania ocenianiem. Ocenianie, które jest słowem taboo przeplata się z nieustannym wydawaniem na mój temat opinii, które są dokładnie tym samym co ocenianie tylko się inaczej nazywa. Problem jest taki, że pewne kobiece egzemplarze mają niezwykłą trudność zachować opanowanie w jakichkolwiek interakcjach ze mną, nawet tych erotycznych. Szczególne utrapienie sprawia im powstrzymywanie się od wydawania swych cennych dla reszty ludzkości opinii na mój temat – oczywiście nie będących w najmniejszym stopniu ocenami. Przeciętne zawracanie mi nimi głowy jest tak skrajnie niebudujące, że aby coś z tego dla siebie ulepić jest niemal niepodobieństwem.

Ostatnio nurtuje mnie i to bardzo paradoks zdrady w związku, w relacji, w zespole, w drużynie – wszędzie tam, gdzie bywam zapraszany i nie wiem potem co z tym zrobić. O brak umiejętności współpracy, czyli zdradę tego zespołu, drużyny, tego kogoś z kim się szlajam jestem oskarżany niemal od dziecka. Już dawno odrzuciłem możliwość bycia w jakimkolwiek zespole jako wygrywającą strategię dla mojego życia. Od wczesnego dzieciństwa w grach zespołowych towarzyszy mi lęk przed byciem gorszym. Taki, że będę odstawać od reszty, że sobie nie poradzę z rywalizacją, że przeze mnie grupa nie zwycięży, że będę wyśmiany za tą mą gorszość, co w moim uznaniu jest niemal pewnikiem a priori. Pamiętam ten lęk doskonale. Objawiał się często już w podstawówce, kiedy nauczyciele kazali mi grać w piłkę nożną. Ani w to grać nie umiałem, ani nie wiedziałem o co w tym chodzi. Tym sposobem bardzo szybko awansowałem z piłkarza na bramkarza. Potem niezbyt długo wprawiałem się w staniu na bramce, gdzie wpuszczałem wszystkie piłki unikając z nimi kontaktu. Aż niespodziewanie przyszedł do mnie awans na prezesa klubu sportowego. Na samym końcu mej sportowej kariery stałem już tylko pod drzewem czekając aż te nudy dobiegną wreszcie końca. Tym sposobem już wieku siedmiu lat mocno postawiłem na mój indywidualizm odrzucając jednocześnie możliwość mego uczestnictwa w grach zespołowych… Całą młodość konsumowałem na badmintona, tenisa, potem na squasha i było mi z tym genialnie – tam wygrywałem. Myślę, że do dziś w zespołach słabo funkcjonuję właśnie ze względu na mój pierwotny lęk z dzieciństwa, którego nie pozbyłem się nawet do teraz. Zdaję sobie sprawę, że zdrada w rozumieniu działania niezespołowego jest czymś co mnie mocno wyróżnia na tle innych samców. Pomimo tego, że dla mnie indywidualizm to standard, zachodni świat odczytuje takie zachowania zupełnie inaczej. Jednak zasadniczy problem zaczyna się wtedy, gdy działanie niezespołowe prowadzi mnie niestety wprost do faktycznych zdrad w moich bliskich relacjach.

Ostatnio całkiem przypadkowo wpadłem na trop tego jak działa mechanizm zdrady w związku i na co on komu jest… Szwendając się od domówki do domówki po pandemicznym mieście wraz z moim przyjacielem poznaliśmy pewną kobietę, która wywołała u nas przepływ bardzo podobnych emocji dotyczących fenomenu przesłanek do zdrady. Z postury grzechu warta. Wyglądała na taką trochę ze wsi, ale pociągającą. Szczególnie jej cycki były fajne. No i zasadniczo nie wiedzieliśmy co taka ponętna dziewczyna robi w relacji z nudnym facetem, którego nam przedstawiła. Prężąc się przy nim i przy nas, wypinając i uwypuklając na wszystkie strony swe zacne atuty ewidentnie potrzebowała całemu męskiemu światu przemycić komunikat: bierzcie mnie na tym stole… Oświeciło nas, że w tamtej krótkiej chwili była to ewidentnie kobieta, która bardzo potrzebowała do czegoś zdrady. A Zdrada już też o tym wiedziała i czyhała na nią podstępnie tuż za rogiem.

Fenomen zdrady jest mi niestety bliski. Doświadczyłem jej tu i ówdzie nie-raz i nie-dwa na sobie i na innych. Pomyślałem, że jej atrakcyjność dla ludzi może się brać z tego, że istnieje w cieniu głównego związku. Być może podnieca nas kłamstwo, strach przed wpadką i wszystkimi jej konsekwencjami. Ale podświadomie chcemy wpaść by udowodnić partnerowi lub partnerce, że nie może nas nigdy do końca kontrolować, że mamy prawo do autonomii i samostanowienia poza jego/jej sprawczością. Jednak to wszystko dla mnie tylko wiedzie do ostatecznego wniosku, że ważniejszy jest nadal nasz główny związek niż kochanek lub kochanka. Idziemy często po bandzie i jednocześnie mimowolnie i podświadomie robimy tak by nasza zdrada została wykryta. Paradoksalnie kochanek lub kochanka są tylko pionkami w grze o nasz główny związek. Do tego każda zdrada jest czymś co emocjonalnie robimy w ramach głównego związku i jedynie w związku z główną relacją. Podobnie ładunek emocjonalny nie ma wspólności z przelotnym seksem z kimś z kim zdradzamy, a bardziej z tym kogo zdradzamy. Gdyby nie było uczucia i zaangażowania emocjonalnego w nasz główny związek nie tylko zdradzalibyśmy tak, by nasza zdrada nigdy nie wyszła, ale emocjonalnie to co robilibyśmy z kimś innym nie byłoby nawet zdradą. Jeśli zdradzamy za każdym razem przyświecają nam pewne skrywane często nawet przed nami samymi pokrętne intencje. Dlatego myślę, że za każdym razem tak naprawdę wcale nie o zdradę fizyczną nam chodzi, gdy to robimy. Chodzi o coś znacznie więcej co tylko my sami możemy dzięki tej zdradzie odkryć.

Niestety moje katolickie wychowanie a nawet wprost wywodząca się z niego podwójna moralność nie pozwala mi zapominać o grzechu. Skutkiem ubocznym zabaw z kimś innym jest występujący czasem gdzieniegdzie grzech. Jestem też niemal pewien, że za określone praktyki z kobietami płaci się duszą. Mój nowy znajomy z wyprawy ostatnio rzucił tekst, który skłonił mnie do zamyślenia w kontekście zdrady i poczucia winy. Jego zdaniem, jeśli twoje czyny spowodowały, że komuś jest teraz źle wtedy występuje grzech. Parafrazując słowa innego gościa o imieniu Jezus zwrócę się teraz do wszystkich kobiet, które to czytają – która z was jest bez grzechu, niech pierwsza rzuci we mnie kamieniem!

O rany chyba właśnie zobaczyłem chmurę kamieni lecącą w moim kierunku…!!! Kończę moje pisanie. Wybaczcie, ale muszę czym prędzej uciekać…  

Dodaj komentarz