Opowieści jordańskie

18 MARCA 2022

Myślę, że mam nosa do ludzi. Dlatego tym razem nasz skład wyprawy prezentował się idealnie. W większości sami wierni kompani, w tym oddane kobiety doskonale rokujące tak samo na moje byłe jak i na moje obecne przyjaciółki, niewchodzące sobie w drogę indywidua, aktywni i uśpieni alkoholicy, krypto abstynenci, dawni pomagierzy i sprawdzeni towarzysze niejednej już wspólnej eskapady na koniec świata. Była też dwójka kobiet, o których wiedziałem tyle co nic. Jako, że były nowe miały nas wszystkich zabawiać i być w gotowości by urozmaicać nasze DNA w razie potrzeby. Parszywa jedenastka. Ostatecznie tylu nas uzbierało się chętnych, aby polecieć wspólnie do najbrzydszej stolicy świata – do Ammanu.

Po arabsku słowo „Amman” wymawiamy z akcentem na pierwszą i ostatnią samogłoskę. Warto o tym pamiętać chcąc uchodzić za konesera życia nie tylko w swojej wiosce. Jeśli miasta można odnieść do kobiet to Amman jest kobietą z gruntu nieurodziwą. Ruską babą z tobołami. Pośród tych stolic świata, które dane mi było oglądać jest typowym dwu-workowcem. Tę zgrabną frazę zaczerpnąłem od Ozzy’ego Osbourne’a, który swe liczne doświadczenia z brzydkimi kobietami opisał swego czasu w bestsellerowej autobiografii. Jak twierdził sam mistrz, bywa w życiu czasem tak, że aby móc się z kimś kochać trzeba wcześniej założyć mu na głowę worek. Często jeden nie wystarczy. Ja mam wrażenie, że w Ammanie dobrze byłoby mieć w zapasie kilka worków, tak by móc użyć je wszystkie na raz. Na wszelki wypadek…

To miasto jest podstępne i zwodnicze. Tak jak kobiety, na które my mężczyźni polujemy by zaspokajać sobie z nimi nasze perwersyjne żądze. Mężczyźni słabo radzą sobie z seksualnością i to już krótko po jej odkryciu. Miasto, które jest w stanie zaoferować nam tyle zakazanych uciech może być równie pociągające jak te niewiasty. Wszystko tu jest dostępne dla odpowiednio wtajemniczonych. Przekonałem się o tym na własnej skórze podczas mojej poprzedniej wizyty, z nieco innym składem. Wtedy w poszukiwaniu alkoholu zamiast do podziemnej meliny trafiliśmy do szemranego burdelu, z którego na szczęście w porę z niesmakiem uciekliśmy.

Gdy jesteś bardzo młody, niedoświadczony i masz czas by trwonić go na widywanie się z pasztetami, ich zemstą na tobie za to, że jesteś ładniejszy od nich, może być nieoczekiwana wpadka lub jak dobrze pójdzie syfilis w gratisie. Często ryzykujesz licząc na to, że jeśli to dobrze rozegrasz obejdzie się bez nadmiernych inwestycji i zbędnych uczuciowych fanaberii. Seks powinien być zawsze i wszędzie tani. Do tego ogólnodostępny jak wódka. Ostatecznie w nocy wszystkie koty są czarne. Ty idziesz na skróty z różnych powodów. Robisz to gdy wszystkie ładne cizie są już pozajmowane przez jakichś debili z siłowni, gdy przeciętne cizie pozostają w objęciach wyżelowanych wymoczków lub gdy nie masz przestrzeni na zbędne dramy z tymi mądrymi ciziami… Te łatwe i niewymagające brzydule dają ci gwarancję nieskomplikowanej i darmowej podniety, o którą na końcu w życiu każdemu chodzi.

W tym miejscu mam rozkminę, którą trudno mi jest rozgryźć. Amman jest klasycznym pasztetem, miejscem szpetnym, trudnym w obsłudze i jednocześnie drogim, pomimo tego, że pozornie uchodzi za tani… Jest kaszalotem z koszmarów Gilberta Grape’a, wielorybem pozostawionym przez Boga na plaży, czymś stęchłym i gnijącym. Jednak czy można być brzydkim i jednocześnie w tym pięknym? Być tak do szpiku kości nieurodziwym, przaśnie okazałym, że na samą myśl o seksie z kimś takim piecze cię dupa? A jeśli powiem ci, że możesz tu być tylko raz w życiu by zauroczyć się nim tak, by do końca życia chcieć do niego wracać? Co wtedy? Tylko problem, że nie dowiesz się pewnie nigdy co cię w nim tak otumaniło. Miasto złoczyńców, lecz jakby odrobinę bardziej doświadczonych i wyrafinowanych w naciąganiu niż arabska średnia krajowa, już z gęby mądrzejszych niż ich bracia fanatycy w Palestynie, miasto Cyganików, koneserów ulicznych szrotów, przemytników alkoholu, handlarzy tandetą, oszustów i cwaniaków. Miejsce dla tych zuchwałych, którzy już wiedzą, że gdy kraść to miliony, a jeśli porywać i gwałcić to nabzdyczone seksowne księżniczki, wijące się niedługo potem w perwersyjnych żądzach o których zawsze marzyły. Tylko takie najlepiej z tych młodszych. Kobiety pod czterdziestce mogą tu i ówdzie brzydko pachnieć, zwłaszcza w pustynnym klimacie. I Amman to też namacalny przykład kobiety leciwej. Istny fenomen sprzeczności, nieświeżości, dostojnej prowizorki, nieokreślonych zapachów przypraw z dalekich krajów, domieszki tu i ówdzie woni starej uryny, smażonych bud z jedzeniem, zdechłych kotów, pozłacanych bożków, wytrzebionej zieleni, nieopisanych nigdzie bakterii, do tego skupisko lepkiego brudu, obskurności, smogu, wątpliwego piękna witryn sklepowych, tak kiczowatych, że aż w tym dostojnych i jakiejś azjatycko-arabskiej głębi, do której jest mi ciągle niełatwo dotrzeć, tej która mnie sobą urzeka i do siebie przyciąga.

Cieszyłem się, że znów tu lecę. Jestem pewien, że przejawiam do Ammanu jakiś bliżej nieokreślony w swej formie aseksualny pociąg. Był czas, gdy posiadałem w portfolio magicznych planów, wyczarowanych po taniości, co najmniej trzy bilety lotnicze w tym kierunku. Jakoś nie udo mi się nigdy wsiąść z tymi czary-marami do żadnego samolotu. Ówczesna dziewczyna mojego życia miała dla nas zawsze lepsze plany – swoje. Te jej promieniowały na mnie na tyle intensywnie by arabskie perwersje ukryć sobie głęboko w gaciach, tak by ich nikt nie oglądał. Tym sposobem niewykorzystane bilety utknęły na pamiątkę w odmętach mej skrzynki pocztowej, na wieki… Aż do czasu, gdy marzenia znów ożyły, a ja dorosłem do tego by nie musieć się już nigdy nikogo pytać o zgodę czy mogę w życiu zobaczyć coś więcej niż to, co serwuje ludziom w małżeńskich pierdlach z betonu Netflix…

06:10. Port Lotniczy Poznań-Ławica.

Samoloty z Polski do Ammanu wylatują o zupełnie niechrześcijańskich porach. Piątek, szósta rano. Do dziś nie rozróżniam tej godziny od środka nocy. Nawet nie wiem czy taka godzina istnieje. Dla mojego delikatnego organizmu taka pora to fikcja i bolesna pomyłka. Wszystko tylko po to, aby móc zdążyć na kawałek islamskiego święta, które zaprasza swoich gości w każdy piątek. Trzy główne religie idealnie podzieliły się celebracją swoich wierzeń. Islam zaczyna nawalać boskie modły w piątek, Żydzi wchodzą na scenę drąc papę w sobotę, a Chrześcijanie walą po uszach dzwonami i obłudą w niedzielę. Bajka wzajemnych kompromisów stworzona po to, by się o siebie nie potknąć i niechcący nie rozstrzelać w drodze na mszę u swojego ulubionego boga.

Dziś naszą bazą wylotową były lotniska w Poznaniu i Krakowie. Poza godziną wylotu najbardziej nie lubię w lotach na Bliski Wschód ich długości. Niemal cztery godziny męczarni w ciasnej klatce przy pełnym samolocie to przeżycie, na które należy przymknąć oczy i spróbować to zaspać lub zapić. Gdy się budzisz dodajesz sobie jeszcze dwie godziny do polskiego czasu i jesteś zsynchronizowany z lokalną czasoprzestrzenią. Możesz się wtedy poczuć zupełnie jak u siebie, a czasem w zależności od tego na czyim ramieniu spoczywała przed chwilą twoja głowa nawet lepiej…

18 MARCA 2022 W SAMO POŁUDNIE

Pech chciał, że nie kupiłem w Poznaniu alkoholu. Gdy przeszedłem przez odprawę było już na to za późno. Było wtedy tak rano, że ze łba mi to wypadło. Bardzo nie lubię być w roli kaczora i na kimś wisieć, zwłaszcza w kraju muzułmańskim kiedy wiem, że z zakupem gorzały jest wszystkim ciężko jak na wojnie. Pomyślałem, że może to jakiś znak dla mnie by nie pić. Będę mniej męczący dla tych co piją mniej ode mnie. Potem pomyślałem, że o takich może być na tym tripie trudno. Na koniec przypomniało mi się co powiedział w obronie alkoholizmu Charlie Sheen kiedyś w wywiadzie: „Na obronę swojego chlania i ćpania powiem że… na trzeźwo też zdrowo odpierdalałem”.

11:45. Queen Alia International Airport, 30 km na południe od Ammanu.

Lotnisko jest nowoczesne, co warto docenić, gdyż będzie to pierwsza i ostatnia rzecz przypominająca standardy europejskie w tym kraju. Masz w pakiecie bajery takie jak darmowe WiFi, bankomaty, kantory, język angielski i panie w sukienkach. Za to przejście przez odprawę paszportową to zawsze swoiste wyzwanie. Polecam nabyć wcześniej Jordan Pass – nietanią, acz pożyteczną przepustkę do wielu zabytków. Dzięki niemu nie trzeba już kupować wizy na lotnisku.

Po wyjściu z samolotu czeka cię zwykle mała kolejka do okienka paszportowego. Potem jeszcze chwilka i już możesz się radować pierwszymi kontaktami z lokalnymi plemionami.

Pan numer jeden sprawdził mój paszport i Jordan Pass. Nie było uwag. Zauważył tylko, że według jego komputera jestem tu już tu drugi raz, na co życzył mi dobrego wypoczynku i puścił dalej. Sto metrów i kolejna mini kolejka. Tym razem odwiedzasz w innym okienku pana numer dwa. Ten badał mi długo rogówki moich oczu specjalną maszyną, którą podziwiałem na filmach o Jamesie Bondzie z lat 60. a następnie zadał mi jedno testowe pytanie, które okazało się być nieoczywiste:

– Który raz w Jordanii?

– Drugi.

– Mój system mówi mi, że pierwszy.

– W porządku zatem pierwszy. – pomyślałem, że przecież nie będę się spierał o pierdoły.

– To pierwszy czy drugi?

– Tak naprawdę drugi.

– W paszporcie jest, że pierwszy.

– Paszport jest nowy.

– Czy mogę zobaczyć pana stary paszport?

– Nie mam go przy sobie. Ale pana kolega 10 min temu widział w waszym systemie, że jestem tu drugi raz.

Tu nastąpiła długa i niepokojąca chwila konsternacji, nerwowego klikania w klawiaturę komputera i mojego oczekiwania na wyrok. Pan długo udawał, że coś wymownie sprawdza, gmera sobie to w nosie, to w paszporcie, a nawet pokusił się o to by coś sobie zapisać ołówkiem w notesie. Wreszcie ze zwycięską miną wykrzesał z siebie życzenia dobrego pobytu w Jordanii dla mnie…

Uradowany jakbym przeszedł ciężki egzamin z czegoś co nie istnieje, już po chwili natknąłem się na pana numer trzy. Ten stał sobie przy ruchomych schodach jak gdyby nigdy nic i wyglądał na lokalnego tajniaka. Myślę, że tego trzeciego opłacali już tylko za robienie przykrej i groźnej miny, co musiało nie być bardzo trudne w jego przypadku. Miał naturalne ku temu predyspozycje. Jego twarz wskazywała na to, że coś obrzydliwego musiało go kiedyś wypluć, a wraz z wiekiem rokowania, że mu się cokolwiek polepszy były raczej marne. Idealnie nadawał się do tej wymagającej skupienia roboty. Poprosił mnie o paszport, coś w nim poczytał, zapytał o nazwisko, następnie zwrócił dokument wymownym gestem znawcy paszportów schodząc mi jednocześnie z drogi do ruchomych schodów, biegnących w dół lotniska. Wreszcie legalnie jestem w Ammanie.

Z mojej grupy były przy mnie same niedobitki. Zdecydowana większość gdzieś utknęła. Zresztą panowie na bramkach lubią ładne dziewczyny zagadywać dłużej więc pewnie dlatego byłem tu w męskim towarzystwie. Jest to dla mnie zupełnie zrozumiałe i oczywiste. Jestem pewien, że gdybym mógł co i rusz poznęcać się nad jakąś atrakcyjną panienką zza szyby okienka sam bym się garnął do tej ambitnej roboty na lotnisku. Czekając na pozostałych moje pierwsze nieśmiałe kroki skierowałem do strefy wolnocłowej po alkohol. Oczywiście tylko po to by się upewnić, że na pewno go tam nie będzie. Kraj muzułmański. Kolka i woda. To maks co dało się tam nabyć.

Tymczasem nadal zbieraliśmy się mozolnie na dole lotniska. Czekając, aż wszyscy się przeprawią i szczęśliwie przekroczą granicę tego raju udało nam się dostrzec naszego kierowcę. Był od początku sztucznie ucieszony i czymś zniecierpliwiony. Ten trip był dość luksusowy. Bus na siedem osób z prywatnym kierowcą do naszej wyłącznej dyspozycji oraz wypożyczone auto dla pozostałej czwórki. Kto jedzie busem, a kto prowadzi było na szczęście z góry ustalone. Wyjątkowo ja niczego nie miałem dziś prowadzić, może ewentualnie poza samym sobą, we względnym pionie.

Czas na lotnisku upływał nam na zbieraniu wszystkich do kupy. Kiedy jesteś w jedenaście osób trzeba mieć luz i cierpliwość. Inaczej od tego zginiesz. Jedni kupują lokalne karty SIM, co jest przednim pomysłem, jeśli nie możesz żyć bez telefonu, drudzy są w kiblu, jeszcze innych nie ma w ogóle.

– Czy ktoś wie, gdzie jest nasze auto? – zapytała mnie Amelia pierwszym powitalnym zdaniem pląsając zdecydowanym krokiem prosto w moim kierunku.

– Dobre pytanie. Niestety nie znam tematu rezerwacji auta. Mamy zorganizowanego busa z kierowcą. Janek Przystanek zgłosił się na kierowcę auta więc z założenia temat kliknięcia tego auta był w jego rękach…

– Aha… Myśleliśmy, że ty to ogarniesz…

No to jeszcze tylko wypożyczenie auta na lotnisku, którego „nie ogarnąłem” i wszyscy byliśmy w komplecie.

13:17. Kierunek: Morze Martwe.

Zająłem strategiczne miejsce w busie, w ostatnim rzędzie przy oknie. Wiadomo z przodu siedzą same lizusy i przydupasy. Zresztą na końcu nic nie słychać co się dzieje na przodzie, więc też nie słychać tego, co może chcieć od ciebie kierowca. Pomyślałem, że tym sposobem nie trzeba będzie z nim rozmawiać, ani o niczym decydować. Myliłem się. Szybko wybrał sobie mnie na wodza wycieczki i zaczął mnie tytułować „Yes-my-boss”.

Wreszcie zacząłem cieszyć się i doświadczać na własnej skórze upragnionego urlopu. Poza perspektywą zabawy w morzu mieliśmy w planach przystanek na wymianę kasy na lokalną, po „korzystniejszym” kursie oraz niezobowiązującą nas do niczego wizytę w specjalnie zbunkrowanym islamskim sklepie w sprawie zakupu alkoholu.

13:28. Pobocze drogi przy wyjeździe z lotniska.

W tej chwili każdy już tylko nerwowo spoglądał w tylna szybę naszego auta. Wszyscy przycupnęliśmy na poboczu drogi zaraz za lotniskiem. Ekipa Janka Przystanka, która miała jechać tuż za nami ewidentnie została porwana przez lokalne UFO. Umowa była taka, że będą się nas trzymać jak w prawdziwym konwoju. Jedyne czego w tym planie wtedy brakowało aby się wydarzył to ich jechania za nami. Ten scenariusz zaczął się realizować dopiero po następnych bitych 10 minutach.

13:40. Konwój dwóch aut przemieszcza się w kierunku najbliższego monopolowego.

Szczęśliwi, w komplecie mknęliśmy po jordańskich drogach. Niewiele odbiegają one od tych jakie w komunie były powszechne w Polsce. Pierwsze wiśniówki zakupione jeszcze na lotnisku poszły w obieg, a humory dopisywały na oko już wszystkim. Do czasu. Bliskie spotkanie z islamskim monopolowym przyniosło rozczarowanie. Interesowały mnie lokalne wina. Niestety cena była zupełnie poza moim zasięgiem. Skończyło się na whisky i kilku piwach.

13:55. Kierunek obiad nad Morzem Martwym.

Już po 10 minutach zorientowaliśmy się, że auto Janka Przystanka podejrzanie za nami nie podąża. Po kolejnych 5 napisali do nas, że ciągle czekają przed monopolowym bo nie zauważyli, że odjechaliśmy. Natomiast po wysłaniu im pinezki z naszą nową lokalizacją i kolejnych 15 minutach czekania na nich w urokliwym miejscu na drodze, obok najstarszego miasta świata, dowiedzieliśmy się, że właśnie wjeżdżają na lotnisko bo tak ich pokierowała nawigacja. To przelało czarę naszej goryczy. Ruszyliśmy do jordańskiego SPA nad Morzem Martwym sami. Tam do 15:30 czekał na nas zamówiony wcześniej obiad. Mieliśmy nikłą nadzieję, że zdążą do nas dołączyć przed zamknięciem kuchni. Nie od dziś wiadomo jak ewolucja sprytnie ma w zwyczaju eliminować słabsze jednostki. Często używa do tego lipnych danych w nawigacji, a czasem wystarcza jej łut szczęścia i jednostki same eliminują się poprzez brak należytej spostrzegawczości. Kiedyś od złej nawigacji wyginęły dinozaury. Dziś ich los gotowi byli podzielić nasi towarzysze podróży…

18 MARCA 2022 W SAMĄ PORĘ

Nasza drużyna ciągle nie była kompletna. Czekaliśmy w nieskończoność na zamykającą nasz konwój Srebrną Strzałę kierowaną przez polskiego odpowiednika Schumachera. Utknęła ona gdzieś pomiędzy światami – otchłanią jordańskiego lotniska i matrixem islamskiego monopolowego. Na szczęście czekaliśmy sobie wszyscy w zadumie od frontu luksusowego hotelu. Staliśmy na słoneczku raczej zblazowani życiem niż zniecierpliwieni sytuacją. Było tu co najmniej 10 stopni cieplej niż w Ammanie. Odczuwaliśmy delikatną łaskę opalającej nasze buzie pobliskiej gwiazdy. Specyficzny słony mikroklimat otulał przy tym nasze ciała swą nieskończoną arabską łagodnością. Już w pierwszej chwili od opuszczenia auta chciało nam się wszystkim bardzo czuć i doświadczać jak najwięcej dobrostanu lokalnej przyrody. Było idealnie – ciepło, słonecznie, bez zbędnych dram i wszechświatowych problemów – zupełnie tak jak lubię. Mógłbym w takich warunków czekać nawet na moją przyszłą miłość lub na Boże Narodzenie’2030, w zależności od tego co by się miało wydarzyć pierwsze. Jeszcze kilka godzin temu, tam na lotnisku, wiał silny, zimny wiatr i było przeciętnie przyjemnie. Tu bezpieczni od przejmującego chłodu byliśmy osłonięci naturalną doliną. Morze Martwe to największa depresja świata, a dolina Jordanu u ujścia do Morza Martwego to najniższy punkt na Ziemi. Istny cud natury dostępny dla nas kilka schodków w dół od parkingu hotelu.

14:50. Dead Sea SPA Hotel.

Zguby ze Srebrnej Strzały z piskiem opon wtoczyły się na podjazd hotelu. Wyglądali jak czterej apostołowie wystrychnięci na Dudka przez swojego proroka. Zupełnie z dupy przygotowani do drogi, natchnieni ślepo jego zaleceniami, który może i był kiedyś mesjaszem, ale tripy ogarniał słabo. „Mówił do nich: Nie bierzcie nic na drogę: ani laski, ani torby podróżnej, ani chleba, ani pieniędzy; nie miejcie też po dwie suknie!”. Praktyka szybko pokazała, że w ich przypadku takie zalecenia gówno się sprawdzają. Jeśli nie masz do pomocy Ziomeczków z prowadzącego twój konwój busa i sprawnej nawigacji na pokładzie prędzej podzielisz los gostka o imieniu Hiob, niż uda ci się samemu sensownie gdzieś dotrzeć na tym pustynnym zadupiu. Załoga Janka Przystanka poległa z testu na orientację w terenie po całości. Aby nas odnaleźć wykorzystali sporo nowinek technologicznych dostarczanych ludziom przez Google, Facebooka i Apple a i tak było im ciężko. Pochłonęli między innymi osiem pinezek z lokalizacją, skonsumowali czas sześciu bezowocnych z nami rozmów telefonicznych „o niczym” oraz otrzymali kilka całkiem bezsensownych dla nich i dla nas print screenów z charakterystycznymi detalami opalającego nas wszystkich słoneczka w hotelowej miejscówce. W kompletnym amoku zagubienia oczywiście zupełnie nic z nich nie zrozumieli.

Najważniejsze, że wszyscy byliśmy znów w komplecie. Po tych przygodach udało nam się wspólnie objeść jak bąki. Wpychałem w siebie lokalne pyszności już na zapas do Polski. Każdy chodził po dokładki i nikt się z tym nie krył. Ja też nie musiałem nikomu ściemniać, że jestem na jakiejś specjalnej diecie typu – im więcej zeżresz tłuszczu tym bardziej od tego schudniesz, by móc się legalnie nawpychać do woli. Jedzenie było wyborne i było go pod dostatkiem. Był tam deser, którego jak żyję pyszniejszego wcześniej nie jadłem. Nasze humory dopisywały, a nasze morale po tym jak udało nam się wszystkim zgubić, a potem w cudowny sposób odnaleźć urosło jeszcze bardziej niż nasze brzuchy.

15:00. Plaża, dzika plaża…

Nie po raz pierwszy miałem okazję zażywać kąpieli w Morzu Martwym. Zarówno po stronie izraelskiej jak i po stronie jordańskiej były to przeważnie kąpiele „na dziko”, w scenerii „na biedaka”. Ostatnio w Jordanii by doświadczać takich przyjemności przedzierałem się przez jakieś cuchnące bagna, które porwały bezpowrotnie moje ulubione klapki z Borneo. Potem płukałem się ze słonej wody dosłownie na jakimś gnijącym śmietniku. Cóż to była wtedy za chujnia. Dziś upragniona kąpiel trafiła nam się trochę jak ślepej kurze ziarno i to w wersji „na bogato”. Oczywiście przyjemności nie są nigdy za darmo. Jak za większość rzeczy w tym pobożnym „tanim kraju” wybecalowaliśmy na to Martwe Morze całe morze lokalnej kapuchy. W zamian mieliśmy do dyspozycji piękną piaskową plażę, palmy, słońce, ławeczki, parasole, kotły z gliną, prysznice ze słodką wodą, przebieralnie i zabawę na trzeźwo w wodzie, która na pierwszy rzut oka przeczy prawom Pascala i Archimedesa. Niby głupstwo, a w sumie radocha była niemal egzystencjalna. Kiedy tylko odważysz się zanurzyć stopy w solance, nie mija nawet chwila, a ty jesteś upewniony, że na pewno chcesz wleźć dalej cały do wody. Jak to powiedział kiedyś Paulo Coelho: „szaleństwo jest dla odważnych”. Uzupełnił to potem gdzieś zgrabnie: „Nie jestem w tym wieku, kiedy nieświadomie popełnia się głupstwa. W moim wieku głupstwa popełnia się planowo i z dziką przyjemnością”. Zabawa w Morzu Martwym zawsze jest przednia. Jest też z kategorii właśnie owych dzikich przyjemności, których nigdy nie potrafię sobie odmówić, gdy jestem w tych zacnych stronach. Nie ma tu ani rekinów, ani żadnego pływającego życia. Najwyżej przepływa obok ciebie jakiś rosyjskojęzyczny kaszalot niewiadomego pochodzenia, który najwyraźniej był na specjalnej diecie wpierdalania w siebie ton cukru w nadziei na smukłą sylwetkę… i to już od lat. Niesamowite uczucie, kiedy po wszystkich trudach dotarcia w to miejsce zanurzasz się w cieplej, tłustej, słonej wodzie i już za sekundę masz uczucie jakby ktoś zabrał ci całą wagę jaką tachałeś dotąd na sobie idąc przez życie. Twoje ciało przestaje cokolwiek ważyć, a ty unosisz się jak biblijny Chrystus nad taflą wody. Gdybym jeszcze potrafił zamienić tą słoną wodę w wino, a piasek w krakersy paprykowe byłbym gostkiem ze świętych ksiąg i bożyszczem wszystkich lokalnych dupeczek na Tik-Toku.

Kiedy już tam będziecie korzystajcie, ile wlezie. Nie odmawiajcie sobie babrania się w błocie i wszystkiego co się z tym wiąże. Ja wysmarowałem się jak głupi tylko po to by wierzyć, że jak się z tego kiedyś odskrobię będę wyglądać jak Leonardo DiCaprio, zaraz przed tym jak się utopił na Titanicu dla jakiejś cizi.

17:10. Kierunek Petra.

Udało nam się wszystkim zebrać do kupy. Tym razem ruszyliśmy stanowczym ruszeniem bez zbędnego ociągania się. Kierowca był słabym kompanem i dość upierdliwym indywiduum. Odkryliśmy, że wszędzie generował sztuczne problemy, tylko po to by chcieć je za chwilę z nami rozwiązywać. To była taka gra „jestem dla was taki pomocny dajcie mi za to co łaska”. Co i rusz próbował nam długo tłumaczyć jakieś lokalne dyrdymały o ważnych dla niego zagrożeniach. Odkryliśmy jego strategię dopiero po czasie. O problemach, o których nie śniło się gastrologom z czasem słuchaliśmy już bardziej z uprzejmości, mniej z zainteresowania nimi. Od początku założyłem, że musi chodzić mu o kasę, bo ile może zdrowemu facetowi się chcieć pierdolić kocopoły do całkowicie pijanej załogi. Zresztą na pokładzie było tyle szlachetnego alkoholu, którym się wszyscy nawzajem częstowaliśmy, że problemy naszego kierowcy szybko powędrowały na dalszy plan, w arabską nicość.

Większym problemem stawała się dla nas sama jazda. Przed nami były jakieś trzy godziny do Małej Petry, w której mieliśmy zaplanowany nocleg. Tymczasem robiło się ciemno i co chwila chciało się komuś sikać. Częste przystanki stawały się powoli irytujące. Nużyły nawet kierowcę, który zdołał podzielić się z nami obserwacją, że jesteśmy najmniej ogarniętą grupą jaką miał przyjemność powozić po swoim pięknym kraju. Pikanterii atmosferze w busie zaczęły dodawać wypowiedzi niektórych kobiet pod moim adresem. Wykorzystywały swój przejściowy stan nieważkości do próby uświadomienia mi jak złym jestem człowiekiem. To wszystko mnie oczywiście nie tylko nie dziwiło, ale wręcz delikatnie nudziło. Zresztą zdziwiłbym się gdybym w tych uciążliwych warunkach przypadkiem wypadł w oczach jakiejkolwiek niewiasty w czymkolwiek pozytywnie. Nawet gdybym miał cierpliwość i otwartość na krytykę na poziomie Buddy, nawet gdyby mnie ktoś pozbawił „budujących” doświadczeń z moich dotychczasowych relacji, nadal myślę, że miałbym to wszystko głęboko w dupie.

21:20. Little Petra Bedouin Camp.

Dotarliśmy do celu cali, narąbani, śmierdzący i zmęczeni. Czekała na nas kolacja w obozie Beduinów, którzy tak naprawdę mogli nie być prawdziwymi Beduinami. Bardziej mi wyglądali na hotelarzy udających Beduinów dla naiwnych turystów. Dostaliśmy od nich całą kupę żarcia, którego nie dało się w żaden sposób przejeść oraz zakwaterowanie w zimnych namiotach. Alkohol w tych warunkach okazał się być dla nas zbawienny. Było zimno i ciemno jak cholera. Zupełnie jak na pustyni w zimie. Tak bardzo zimno, że chyba każdy zdążył od tego zapomnieć o co się z kim handryczył po pijaku w busiku. Jedno jest pewne. Niektóre kobiety na pewno nie powinny pić alkoholu. Problem polega na tym, że mało która dziewczyna umie się po nim bawić bez agresji. Nie wykluczam dziś, że mogła to być też jakaś wyrafinowana forma gry wstępnej, której zupełnie nie zajarzyłem. W końcu pocałunki są ostatnim przykładem ludożerstwa…

19 MARCA 2022

Obudziliśmy się w komplecie. Raczej każdy w swoim własnym namiocie, chociaż do końca nie dał bym sobie za to głowy odciąć. W nocy było lodowato. Po degustacji lokalnego bimbru miałem jakieś psychodeliczne koszmary. Do tego stopnia, że najbardziej ucieszyłem się, gdy po otwarciu oczu nie leżała koło mnie żadna włochata męska dupa. Na samo wspomnienie tej nocy mną telepie. Cały czas miałem wrażenie, że umieram od hipotermii i nikt nie jest w stanie mi pomóc, bo zabrakło w lokalnym sklepie ciepła by mnie nim ogrzać. Śniło mi się, że aby się ratować, we śnie tuliłem się do pobliskich Beduinów i ich wielbłądów. Zupełnie jakby na planecie nagle wyłączyli ogrzewanie. Na szczęście rano nie było już najgorzej. Świeciło słońce i mogliśmy udać się na śniadanie do pobliskiej stołówki. Nie było do jedzenia nic specjalnego – szwedzki stół z lokalnym jadłem, jajkami na twardo i kawą. Do tego miałem w pakiecie chit-chat na lekkim kacu ze zmarnowanymi życiem Ziomeczkami… Podobno niektórzy skończyli imprezę z Beduinami o czwartej rano. Nie potrafiłem im tego wtedy pozazdrościć. Nasz rozruch w tych warunkach był raczej z grupy tych bardziej wolnych. Mieliśmy jeszcze sporo czasu na kontemplację rzeczywistości i prysznic. Kierowca był umówiony aby nas wszystkich zgarnąć do busa na dziewiątą. W powietrzu już było czuć nadciągające wraz z nim wirtualne problemy. Całą wczorajszą podróż proponował nam ogarnięcie przewodnika po Petrze „w dobrej cenie”, po znajomości. Irytował się bo konsekwentnie go zbywałem opowiadając, że ja mogę być tym przewodnikiem skoro mu tak bardzo na tym zależy. Było to dla niego mocno niepojęte jak można nie łykać jak ryba tych jego wszystkich paranoicznych bzdur o wyimaginowanych kłopotach z dupy.

Aby przejść przez najlepszą trasę turystyczną w tej części świata masz zasadniczo trzy możliwości. Pierwsza to oficjalne wejście do Petry dla turystów. Kupujesz bilet i idziesz sobie zwiedzać. Bezsensownie jest to urządzone, gdyż wtedy drogę przez wąwóz trzeba zrobić dwa razy licząc się z tym, że musisz wracać tak samo jak tam wlazłeś. Nużące dla wszystkich ale wygodne dla kierowcy. Nie musi nigdzie jeździć i czeka na nas w jednym miejscu. Druga, moja preferowana, to wejście zupełnie na dziko od drugiej strony. Zaletą tej trasy jest stopniowanie sobie przyjemności i doznań. Najpierw nie widzisz nic ciekawego, tylko pustynia i piach, potem wielbłąd lub koza, gdzieś dalej jakiś zabytek, a potem to już jest istny festiwal ruin i antycznych szczytowań jedno po drugim. Jestem pewien, że jeśli jesteś archeologiem będziesz miał tutaj orgazm za orgazmem. Punktem kulminacyjnym tej trasy jest dojście do wykutej w skale piętrowej budowli z czasów Chrystusa zwanej przez Beduinów Skarbcem Faraona. W Polsce ten zabytek propagował ćwierć wieku temu Indiana Jones w swoich hollywoodzkich filmidłach. Oczywistą zaletą tej trasy jest też to, że nie musisz się nigdzie cofać i przechodzisz przez wąwóz tylko raz. Trzecia opcja to kompromis pomiędzy wejściem dla turystów, a wejściem na dziko do rezerwatu. Najbardziej upierdliwą częścią tej całej zabawy jest to, że zasadniczo niezależnie od tego z której strony chcesz zdobyć Petrę powinieneś posiadać bilet, który wykupić można tylko udając się do kasy przy wejściu turystycznym. O ile masz Jordan Pass nie musisz nic kupować i tylko pokazujesz go w okienku biletowym by dostać swój bilet za darmo.

Moją preferencją było abyśmy zdobyli antyczne miasto zupełnie na dziko. Ostatnim razem przemierzając tę trasę właśnie tak zdobyliśmy Petrę. Co prawda na początku mieliśmy wtedy przewodnika ale tak mnie wkurwiał, że go na kopach ozięble pożegnaliśmy już po dziesięciu minutach. Podobno rzucił na nas wtedy klątwę za nasze zachowanie. Co by nie mówić jeden z nas z tamtej wyprawy już nie żyje. Kto wie może jego klątwa jednak zadziałała. Nie spotkaliśmy wtedy na naszej drodze nikogo, kto byłby zainteresowany sprawdzaniem naszych biletów. Mimo, że teoretycznie powinniśmy mieć bilet ze sobą, wątpię czy ktokolwiek miałby chęć to weryfikować. Kolejna ściema dla turystów. Niestety na wieść o dzikiej drodze nasz kierowca wpadł w wyreżyserowaną wcześniej panikę. Najpierw nieudolnie udawał, że nie wie o co mi chodzi, a potem okazało się, że jakiś starach mu dupę zaczął mocno ściskać, że nas na pewno złapią, a on będzie miał w związku z tym ogromne problemy. Ostatecznie uzgodniliśmy kompromis. Miał nas zawieźć do wejścia na pół dziko, które zaczyna się od wartowni ze strażnikami parku. Oczywiście musieliśmy podczas rozmowy z nim posłuchać piętnasty raz jak to jest gotów od ręki ogarnąć nam przewodnika, żebyśmy się nie pogubili i aby wszystko było prawilnie i zgodnie z lokalnym prawem, które chyba tylko on jeden znał. Wszyscy już znużeni tym lukratywnym dla niego biznesikiem z przyszłości, który z nami mu się na pewno nie wydarzy, kierowaliśmy rozmowę bardziej do brzegu i do konkretów. Tych ostatnich bardzo nam u niego od samego początku znajomości z nim brakowało. Logika mi podpowiadała, że skoro przeprawa będzie się odbywać przez wejście ze strażnikami, nie wpuszczą nas bez biletów i ktoś z nas powinien teraz zebrać wszystkie paszporty wraz z wydrukowanymi Jordan Passami i pojechać z nim po darmowe bilety do kasy dla turystów. Nie omieszkałem o to poprosić Herbatnika. Tu jednak nasz kierowca był doskonałym przykładem człowieka, który w takich sytuacjach się nie pierdoli w tańcu i wiedział swoje o wiele lepiej niż ktokolwiek na świecie.

– Nie będziemy tracić godziny na takie duperele. Znam wszystkich strażników. Jak pokażecie im Jordan Passy, z przejściem nie będzie żadnego problemu. Tylko najlepiej jakbyście wzięli sobie na wszelki wypadek przewodnika. Mam jednego, który by was oprowadzi po Petrze…

– Wiemy i dziękujemy…

9:30. Stróżówka strażników, przyjaciół naszego Herbatnika.

Wysiadamy z aut, bierzemy wodę, plecaki, zimowe kurtki. Pakujemy się jak na wojnę. Jesteśmy gotowi na długą i niebezpieczną wędrówkę. Przed nami jeszcze tylko stróżówka i upragniony pustynny wąwóz prowadzący do Petry.

– Ticket please – zagaił mnie pan w okienku pierwszym triumfalnym zdaniem jakie z siebie wydobył na powitanie.

– I have Jordan Pass.

– I need ticket.

– Ja to z nimi załatwię. – odezwał się nasz kierowca i polecił nam poczekać przy autach.

Kiedy wrócił do nas po trzech minutach było już oczywiste, że nic nie załatwił. Chwilę później jechaliśmy jak przystało na prawdziwych lamusów po darmowe bilety do oficjalnego wejścia do Petry. Taki to był z niego lokalny cwaniak, co wszystko mógł ale nic z tego nie wynikało.

9:48. 180 metrów od turystycznego wejścia do Petry.

Zaparkowaliśmy incognito, w bocznej uliczce. Kierowca zachowywał się zupełnie tak, jakby miał zaraz mieć kupę w majtkach od ilości ryzyk na jakie się z nami narażał.

– Pamiętajcie by podchodzić do kasy w grupkach nie większych niż cztery osoby. Gdyby was ktoś zapytał czy jesteście grupą pamiętajcie, żeby powiedzieć, że nie jesteście i że się nie znacie.

I tak zrobiliśmy. Szliśmy tam grupkami po 3-4 osoby, w odstępach 50 metrów jak za okupacji, grając w jego zwariowany teatrzyk. Nawet nam się to przez chwilę podobało. Oczywiście na miejscu nikt nas o nic nie pytał. Każdy dostał swój upragniony darmowy bilet. Udało nam się nawet nabyć piwo na PWR (piwo w rękę) po Petrze w zbunkrowanej przed światem restauracji dla turystów. Teraz byliśmy wreszcie gotowi by ruszyć na spotkanie z naszą wymarzoną trasą. Kierowca nas odstawił do wejścia z jego zaprzyjaźnionymi strażnikami, a my najbardziej ucieszyliśmy się, że nie trzeba będziemy go przez jakiś czas dziś oglądać. Ludzie, którzy nie potrafią kłamać są przeraźliwie nudni.

19 MARCA 2022 INDIANA JONES

Grupa nieustraszonych podróżników w stylu à la Tony Halik prezentowała wszystkim swoje wyszczerzone od śmiechu zęby. Brakowało nam może jeszcze fajki pokoju i zioła, tylko nie było za bardzo gdzie cokolwiek takiego zakupić. Przyjaznych plemion z dorzecza Amazonki zresztą też w pobliżu nie było. Pomimo tego byliśmy wręcz w doskonałych nastrojach. Patrzyłem na naszą grupę i nie ulegało wątpliwości, że bardzo wyróżnialiśmy się na tle tubylców i całego jordańskiego otoczenia. Byliśmy idealnym celem dla lokalnych naciągaczy. Nie przeszkadzało nam to. Zresztą jak to zgrabnie ujął Friedrich Nietzsche: „A ci, którzy tańczyli, zostali uznani za szalonych przez tych, którzy nie słyszeli muzyki”.

Jako sympatyk myśli buddyjskiej bardzo podzielam pogląd, iż to co człowieka napędza to jest zawsze spanie, jedzenie i ruchanie. Nas dodatkowo z całą pewnością napędzało jeszcze piwo lub jego zamiennik – bimber z colą. Zresztą w kraju muzułmańskim nie ma za bardzo co wybrzydzać. Szlak do Petry przywitał nas od rana ciepłym słońcem, które coraz mocniej zaznaczało swą obecność w naszym życiu i sprawiało, że zaczynaliśmy zrzucać kolejne warstwy ubrań. Była to pozytywna odmiana po szoku arktycznym, którego doświadczyliśmy w nocy w lodowatych namiotach. Doborowe towarzystwo i już samo miejsce cuchnące z daleka na kilka mil antykiem dopingowały nas wszystkich do wspólnego marszu.

Ruszyliśmy w niemal pełnym słońcu utartym szlakiem prowadzącym w stronę Skarbca Faraona i zaraz za nim, w stronę oficjalnego wejścia do Petry, przy którym miał na nas kiedyś tam czekać kierowca. Problem ze Skarbcem w dużej mierze polega na tym, że odkąd Indiana Jones wraz ze swoim ojcem zrobili w jego środku kompletną rozpierduchę, podczas kręcenia dokumentu o Świętym Graalu, do wnętrza świątyni ciągle nie da się wejść. W zasadzie nie mieliśmy im o to wielkiego żalu. Idąc rześkim krokiem, trzymając w rękach piwo marki „Petra”, wznosiliśmy co i rusz toasty „l’chaim!”. Szliśmy niczym w Polsce stylem luzackiego spaceru „na PwR” (piwo w rękę), a to że cieszyliśmy się tak bardzo życiem odbijało się tylko co i rusz w naszych kwiecistych toastach wiadomo „za życie!”.

Odkąd zaczęła nas w tym kraju dopadać realna wizja absty wpadłem na zupełnie nowy, innowacyjny pomysł na międzynarodowy szwindel. Zawsze kiedy coś jest nieuregulowaną przez nikogo niszą, w głowie otwierają się możliwości by wejść po cichu do tego mafijnego biznesu. Wszystko przez to, że w Jordanii alkoholizm przy obecnych cenach to sport będący w zasięgu nielicznych elit. Na pijaństwo stać tu garstkę wybrańców. Jedno piwo w okolicach Petry ceni się za 6 dinarów jordańskich, czyli 36 PLN za puszkę – i to w promocji. To był rozbój w biały dzień. Przy następnej wizycie w tym miejscu przysiągłem sobie, że wykupię zawczasu bagaż nadawany, w którym nadam sobie bagatela 40 puszek browarków z polskiego Żabixa po maksymalnie 3 PLN za sztukę. To czego nie wypiję bez najmniejszego problemu opchnę towarzyszom podróży lub na czarnym rynku. Będę na tym do przodu nawet jeśli część tego piwerka miałoby mi się zmarnować.

Przemieszczaliśmy się wyraźnym szlakiem. Nie sposób było ani pomylić trasy, ani się tam zgubić. Po drodze mijaliśmy opustoszałe skały z wyrzeźbionymi przez Barbarzyńców otworami. Wszędzie otaczał nas skalny ubity piasek służący tu za drogę naprzemiennie z asfaltem i kamieniami. Było tak sucho, że miałem wrażenie iż ostatnio musiało tu padać jakieś 500 lat temu. Towarzyszyły nam dzikie kozy, wielbłądy, ślady cywilizacji arabskiego rozpierdolu oraz tubylcy przypominający swym zachowaniem hordy małp, które rzucają się na turystów w dżungli na Borneo. Bezustannie ktoś chciał nam coś wcisnąć. A to podwózkę na jakimś umęczonym zwierzaku, a to rykszę, a to pocztówki. Handlowały tam z nami nawet 6 latki.

Kiedy tak szliśmy uświadomiłem sobie, że pomimo tej atmosfery zabawy tak naprawdę myślałem o bardzo wielu rzeczach. Czułem się przez chwilę zupełnie jak bohater mojego ulubionego filmu – Forrest Gump, który pewnego dnia, bez szczególnego powodu postanowił wybrać się na mały bieg po Ameryce. Jak sam mówił: „Myślałem wiele o Mamie i Bubbie, i Poruczniku Danie, lecz najwięcej ze wszystkich, myślałem o Jenny. Myślałem o niej bardzo dużo”. Mój Przyjaciel – ten najlepszy, również niedawno odszedł, podobnie jak chwilę przed nim moja Mama, już nawet nie wspominając o mojej Jenny…

Chodziło mi tam po głowie multum podobnych spraw, które przylatując tutaj zostawiłem w dalekim kraju. Przypomniało mi się nawet ile to razy opowiadałem nieświadomie o Jordanii LinkedInowym szajbusom, którzy setki razy pisali do mnie próbując mi wcisnąć kolejną optymalizację kosztów lub zaproszenie na jakieś „ekskluzywne” szkolenie uszyte dla mnie „na miarę”. Wszystko tylko po to by móc się dopisać do korporacyjnego koryta z czekami w mojej firmie. Zawsze lubiłem podjąć dialog z taką korpo-dupeczką i jej cukierkowym światem małowdowcipnej nowomowy. Niezwykłe jak te „poważne”, wypindrzone na profesjonalnych sesjach zdjęciowych cizie sukcesu zupełnie nie potrafią odnaleźć się w rozmowie z takim skromnym człowiekiem jak ja. Aby uciąć natarczywy korpo-marketing wystarczy przeważnie mniej więcej taka odpowiedź, na ich bardzo rozbudowany liścik do mnie: „Dzień dobry. Bardzo się cieszę, że mnie Pani odnalazła. Muszę przyznać, że nigdy nie planowałem u siebie niczego optymalizować, ani z niczego się szkolić. Wyjątkowo lubię się w wersji niezoptymalizowanej i niewyszkolonej. Niemniej chciałbym się Pani zrewanżować pewną ekskluzywną propozycją, która być może okaże się dla Pani równie interesująca. Wraz z moimi doskonałymi przyjaciółmi planuję wkrótce kolejną wyprawę na Bliski Wschód. Od czasu do czasu wprowadzamy do naszej grupy świeżą krew. Proszę się nie obawiać. Nikt w naszej grupie nie jest wampirem. Pomyślałem, że być może byłaby Pani zainteresowana się do nas przyłączyć? Po Pani zdjęciu domniemam, a zapewniam wiem co mówię, gdyż znam się na ludziach jak mało kto, iż idealnie by Pani do nas pasowała. Oczywiście wszelkie szczegóły moglibyśmy omówić w cztery oczy na „szybkiej” zapoznawczej kawce na mieście lub drineczku, tak abyśmy zdążyli się trochę poznać przed zakupem biletów. Pozostaję w szacunku… ”. Zwykle po takim tekście mam paniusię z głowy na wieki. Rzadko która podejmuje kiedykolwiek temat powtórnego napisania do mnie w sprawie jakichś odchudzeń kosztów lub podobnych idiotyzmów na które zdecydowanej większości ludzi na planecie szkoda by było życia.

Dojście do Skarbca Farona jest zawsze wydarzeniem mistycznym. Zazwyczaj zanim tam trafisz masz za sobą przebyte dobre 10 tysięcy kroków. Przy okazji cieszysz się bo na swoich plecach dźwigasz skupione pół tuzina kamiennych kielichów imitujących kielich Świętego Graala, garść niezbędnych do życia błyskotek kupionych po okazyjnej cenie, trochę kamiennych znalezisk z różnych części świata wyprodukowanych w Chinach, co najmniej jedną lampę Aladyna domowej produkcji, dwa jurajskie amonity oraz kilka nieokreślonych swą użytecznością duperszwanców potrzebnych ci do dalszego życia mniej więcej tak bardzo jak kurwie grabki.

Z przygód w tej okolicy pozostało nam jeszcze tylko wspiąć się na pobliską skałę aby z góry móc zrobić sobie setną fotkę z tym świętym miejscem. W zasadzie robisz to już tylko po to by odpowiednio wkurwić tymi fotkami wszystkich swoich znajomych na Instagramie.

Kiedy masz za sobą tak bogaty w doznania dzień jak dziś, będzie ci trudno odczuwać jakikolwiek niedosyt. Jak to mówią we Francji nagle stwierdzasz, że jest ci „tout suite ulala”. I mnie właśnie dokładnie było w pewnym momencie ulala. Mało pamiętam z wieczornego obiadu w Petrze. Wiem, że wpadłem jeszcze tylko na dołek, przez ścianę z restauracją, aby uzupełnić sobie zapas alkoholu na drogę na spółkę z Ziomeczkiem. Podobnie niewiele kojarzę z dalszej nieznośniej drogi na pustynię Wadi Rum naszym rozklekotanym busikiem, gdzie czekał już na nas nocleg tej nocy.

Jedyne co jeszcze utkwiło mi w pamięci, kiedy weszliśmy do busika, to głos mojego zaprzyjaźnionego Ziomeczka:

– Trochę jebie tu fuzlem Misza…

– Żebyś wiedział, że jebie… komu wylało się tu piwo i tak to na słońcu zostawił?

– O rany to chyba było moje… – odezwał się jakiś speszony damski głos.

– Nie umiesz się bawić.

– Chyba ty!

19 MARCA 2022 WODOSPADY SNY

Robiło się ciemno. Jazda w kierunku pustyni Wadi Rum była mocno męcząca w swej formie i bezsensowna w swej treści. Pamiętam z niej najbardziej moje drzemki przeplatane nieustającymi wręcz przystankami pośrodku niczego. Co chwila trzeba było gdzieś wysiadać. Wszystkie postoje były związane z sikaniem. Epidemia sikania przetaczała się bezustannie przez nasze ciała. Była bardzo zaraźliwa i przez to stawała się na pokładzie naszego krążownika szos coraz mniej tolerowana. Z czasem wyszydzana wyglądała na formę jakiegoś zwariowanego protestu. Żeby się zatrzymać i móc należycie odwodnić stosowaliśmy wyszukane preteksty dla naszego maszynisty. Nagle ktoś potrzebował na gwałt przekąsek lub Coca-Coli by dolać ją sobie do bimbru. Obskurne stacje benzynowe na których realizowaliśmy nasze tanie zachcianki i potrzeby intymności na uboczu – to była nasza rzeczywistość. Dobrze sprzedawały się też kity o niezapowiedzianym wcześniej ataku podagry. Nawet kierowca wiedział, że podczas takiego ataku najważniejsze jest by pilnie rozprostować nogi, tak żeby dany biedak nam nie wykitował. Historii było wiele, a po wysikaniu każdej z nich niezbędne było, aby całkowitemu rozładowywaniu napięcia dopomógł spalony na szybko szlug. W ten sposób mikrostresy znikały na bieżąco.

W sytuacjach, gdy komuś pęcherz odmawiał całkowicie posłuszeństwa nie było czasu by wymyślać ściemy dla niezadowolonego z naszych poczynań kierowcy. Nie było zmiłuj. Bywało, że bez żadnego wyraźnego pretekstu i bez wstydu ktoś potrzebował odpowiedzieć na swój zew natury na już i na teraz, gdzieś na dziko, tak jak siedział. W końcu co młodość uroni, tego starość nie dogoni. Wtedy grupowo krzyczeliśmy, że robimy kolejny postój, a opinie kierowcy na ten temat mieliśmy głęboko gdzieś. Taki był właśnie modus operandi tej naszej szalonej szarży w nieznane. Jestem pewien, że w mniemaniu szofera byliśmy najbardziej niewysikaną grupą obszczymurów jaką w życiu spotkał na swojej drodze.

Myślę, że dziewczyny miały z sikaniem w tym kraju najbardziej przechlapane. Melanż zapachów wybijający z dziury w ziemi tradycyjnie służącej wszystkim cywilizowanym ludziom na Bliskim Wschodzie za elegancki wychodek był atrakcją tylko dla tych najodważniejszych. Takie lokalne złoto dla zuchwałych w pozycji kucania tylko dla orłów – „na Małysza”. Gdyby ktoś się niechcący poślizgnął i nie daj Boże do tej dziury wpadł zaledwie jedną nogą, myślę, że byłaby z nami wszystkimi kaplica. Takiego smrodu w aucie nikt z nas żywych z pewnością by nie wytrzymał. Osobiście odmówiłbym podróży z tym nieszczęśnikiem nawet gdyby tym kimś miała być Madonna, w czasach, gdy była jeszcze zalotną i seksowną dupencją otwartą na przeróżne figle, z chcicą na dłoni i desperacją, by ją realizować śpiąc ze mną w jednym namiocie. Dla mego bezpieczeństwa i komfortu psychicznego przyjąłem strategię lania ekologicznego zgodnego z filozofią Zen i wszechświatową harmonią. Obsikiwałem w ten sposób cały kraj i wszystko co tylko się dało. Pilnowałem jedynie, aby umyślnie nie celować do żadnego arabskiego wychodka. Od tego fetoru i widoków pływających na powierzchni cuchnącej dziury biologicznych osobliwości można było w najlepszym razie zemdleć.

Wszyscy modliliśmy się, aby w tych trudnych polowych warunkach nie zgubić gdzieś Janka Przystanka. Ten – ewidentnie nieświadomy konsekwencji, koncertowo wjebał się w rolę drugiego kierowcy. Rolę, z której już nie dało się do samego końca tej histerycznej podróży wyplątać. Poczciwy był z niego gość. Cały dzień trzymał fason i hollywoodzki uśmiech by dobrze wypaść przed swoją dziewczyną. Do tego biedak nie mógł się jak każdy porządny człowiek nawalić i jeszcze musiał jechać jak najbliżej nas – pijaków, żeby aby się gdzieś nie zawieruszyć na tym ciemnym pustkowiu, jak to miewał w zwyczaju nawet za dnia.

Nasz kierowca był za to największym głupolem jakiego dotychczas spotkałem w życiu. Nie tylko był mistrzem w zrzędzeniu. Był przy tym wręcz zdziwaczale dziecinny. Zresztą jeszcze kilka miesięcy po tym jak się go pozbyliśmy zacieszał do mnie radośnie wysyłając mi co i rusz zdurniałe nalepki z kreskówek w wiadomościach SMSowych. Były zupełnie bez związku z czymkolwiek – jakby się nagle urwał z choinki. Zapisałem go sobie w kontaktach jako Mirosław z dalekiego Ammanu i bardzo szybko przestałem na cokolwiek od niego reagować. Nasze energie mało ze sobą rezonowały, a nasze matrixy ewidentnie były z innych czasoprzestrzeni.

21:20. Ciemne pustkowie przy granicy z doliną Wadi Rum.

Wreszcie dotarliśmy do kresu naszej drogi z Mirosławem. Przed nami była już tylko pustynia i rezerwat. Zabraliśmy nasze toboły i czekaliśmy, aż przyjadą po nas jeepy. Tak mówiono tu na mocno rozklekotane pickupy marki Toyota z lat 80. Swoje czasy świetności miały one już dawno za sobą. Byliśmy zamroczeni snem, alkoholem, kompulsywnym sikaniem i było nam właściwie wszystko jedno co po nas na tym zadupiu przyjedzie. W tamtej chwili nie przeszkadzałoby nikomu nawet, gdyby przybyli po nas Marsjanie. Wsiedliśmy wszyscy na pakę tak jak staliśmy. Było to ożywcze, z uwagi na niską temperaturę i zupełnie przeciętnie magiczne, z uwagi na nasz stan.

Biorąc pod uwagę to, ile każdy z nas doświadczył rozmaitości tego dnia w pełnym słońcu Petry, potem w śmierdzącym aucie, przemierzanie z zawrotną prędkością nocnych, pustynnych przestrzeni było doświadczeniem gwarantującym jakąś odmianę w tej całej jebiącej fuzlem przygodzie. Przez tą krótką chwilę kilkunastominutowej drogi po ubitym piachu, wprost do obozu, towarzyszyły nam jedynie nieliczne światła widocznych w oddali konkurencyjnych legowisk. Całkowicie umowna droga, rozświetlana przez reflektory mocno nieświeżych japońskich wehikułów, które w tych ciężkich warunkach codziennie dowodziły swej nieśmiertelności, prowadziła nas nieuchronnie do miejsca naszego zimnego noclegu na tej pierwszy raz witanej przeze mnie pustyni.

21:35. Obóz na pustkowiu.

Byliśmy u celu. Upragniony przez wszystkich widok – wielki namiot z pachnącym żarciem. Było ono ciepłe i swym przeciętnym repertuarem nie wyróżniło się zupełnie niczym nowym od tego, co doskonale zdążyliśmy poznać już w tym kraju. Pochłonęliśmy je bez zbędnej namiętności i bez nie-należnego mu zachwytu. Wszyscy przeżuwali zawartość swojej michy w męczącej ciszy. W takich chwilach cisza potrafi powiedzieć więcej od niejednej górnolotnej konwersacji po pijaku.

Po kolacji czekały nas już tylko niewielkie gustowne namioty. Cieszyliśmy się, że dotrwaliśmy do tego miejsca w całości. Za chwilę przyjdzie nam w nich spędzić kolejną noc. Nasze zmarnowane ciała wyglądały już tylko odpowiedniego sygnału by móc zalec w łóżku. Nie pamiętam, czy zaliczyłem przed snem sanitariat z bieżącą wodą. Powiew tego kosmicznego luksusu mógł na tej pustynnej pipidówce przegrać z kretesem z moim zmęczeniem i niepohamowaną potrzebą snu. Śniły mi się bliżej nieokreślone pedały z białaczką o swojskich i znajomych gębach z Polski. Tylko w tamtej chwili było mi trudno odnaleźć jakiekolwiek odniesienie tych konkretnych snów do naszej pustynnej rzeczywistości. Mózg doprowadzany na skraj wyczerpania czasem potrafi spłatać niejednego figla.

20 MARCA 2022 CIEPŁY WIATR

Dziennik pokładowy. To już trzeci dzień naszej szalonej wyprawy „do ciemnego kresu po złote runo nicości”. Tradycyjnie w całym namiocie cuchnęło niemiłosiernie fuzlem. Ja leżałem sobie w bezruchu. Byłem bezpieczny od wszelkiego zamętu, w porannych pieleszach. Czekałem na powrót mej skołatanej świadomości. Spoglądałem jednym okiem to na mój zegarek, to na ekran telefonu i obserwowałem szybkość z jaką uciekał mi zapas czasu niezbędny by utrzymać przy sobie mój poranny luzik. Jeśli chcę wystartować w ten dzień w miarę bez pośpiechu powinienem był już powoli zacząć ruszać me zamroczone dupsko w kierunku śniadania. Otworzyłem drugie oko i dotarło do mnie, że ta jordańska impreza jakoś wcale się nie chce skończyć. Jestem już zmęczony, a tymczasem kresu przygód na horyzoncie, póki co zupełnie nie widać. Wręcz przeciwnie – za chwilę znów ruszamy z naszym koksem od nowa – po krótkiej pauzie na byle jaki sen. Jedna wielka postrzelona maszyna, złożona z nieprzypadkowych i sprawdzonych na niejednym już melanżu ludzi była w pełnej gotowości na sygnał do startu. Kiedy odpalimy motor i wrzucimy pierwszy bieg, każdy z nas będzie w samiutkim epicentrum wydarzeń, bez żadnych szans na samotność i jakąkolwiek w tym intymność.

Aby nie było nudno staram się miksować na takich tripach różne indywidua i skrajne osobowości. Tym razem mieliśmy na pokładzie silną reprezentację „Alkoholi Świata” oraz przedstawicieli nieustraszonej grupy „Next Trips”. Wszyscy to dobrzy ludzie. Z założenia pozytywni i poczciwi, zwłaszcza gdy odpowiednio sobie naleją. Pewnie z tego powodu wszystkim im wczoraj porządnie odpierdalało. Nawet mnie. Jedyne co pamiętam z ostatniego wieczoru to znaczne osłabienie naszych fizis na samym finiszu oraz niewybredne dowcipy na temat zmarłych, którym z jakichś powodów nie było dane do nas dołączyć z pijacką posługą. Byłem coraz bliżej rozgryzienia zagadki czemu niektórych nie stanie już na wieki, by móc z nami gdziekolwiek trochę pobyć. Wymyśliłem, że ewidentnie oni umarli wcześniej, nie chcąc nam sprawiać kłopotu swoją śmiercią na pustyni, a potem transportem swych zwłok, na który byśmy się raczej nie zdecydowali. Te imprezy są tylko dla orłów i to tych bardziej zuchwałych. Aby móc dotrzymać tempa zdrowie musi być obowiązkowo ze stali. Parafrazując słowa znakomitego Ziomeczka: „niektórzy są zbyt delikatni i musisz to wrzucić w koszty”.

Mimo wszystko coraz częściej odnosiłem wrażenie, że tu i ówdzie zaczynały nam doskwierać oznaki naszego specyficznego stylu życia. Ostatecznie szukając pozytywów mogę stwierdzić, że niektóre poranki potrafią człowiekowi mimo wszystko przynieść dobrą nowinę. Czyż nie wystarczy, że budzisz się o własnych siłach i nadal żyjesz? Oto dobra nowina na dziś!

Ten dzisiejszy poranek przywitał nas jak zwykle hipotermią. Pustynne namioty w Wadi Rum niewiele różniły się ciepłotą od beduińskiej wioski w Małej Petrze. Przeciętne swym niewyszukaniem śniadanie, beznamiętne europejskie prysznice i już zaraz byliśmy wszyscy gotowi by móc wyruszyć w dalszą drogę. Tym razem gnało nas na wycieczkę po okolicy. Już za momencik każdy z nas będzie mógł odhaczyć kolejną niezapomnianą przygodę ze swej prywatnej „Bucket List”, która jeśli chodzi o moją punktację plasowała się na skali gdzieś pomiędzy spróbunkiem seksu grupowego, a zapisaniem się na kursy tańców ludowych do „Zespołu Pieśni i Tańca Mazowsze”. Niestety taka przygoda jak dziś jest fajna, ale raczej tylko raz. O ile kolejnym razem, by wzmocnić doznania, nie przytachasz sobie do towarzystwa w jeepie haremu lokalnych dziwek, raczej na efekt „wow” taki jak dziś nie masz już co liczyć. Ja planowałem przytachać następnym razem w to miejsce moje dzieci. W końcu czego się sporadycznie nie robi dla rodziny by zadowolić sobą wszystkich…

Zapewniam was, że Wadi Rum to bardzo twarzowe miejsce na wszelkie możliwe perypetie z waszym udziałem. Wszystkie będą godne uwiecznienia w postaci foty, którą da się uraczyć znajomych na Fejsie, w każdym możliwym kontekście. Można należycie uwydatniać nimi dowolnie: piekło kobiet, zakaz noszenia brodawki na nosie lub piekło wojny. Bardzo trudno na tle tego czerwono-brązowo-pustynnego zadupia jakoś źle wyglądać. Nawet gdy jesteście na świeżo po spędzeniu tu gdzieś w pobliżu stosunkowo przeciętnej nocy…

Konwój złożony z dwóch rozklekotanych antycznych jeepów marki Mitsubishi przemierzał piaskowe przestworza utartą turystyczną trasą. Jestem pewien, że śmiałków godnych naszego zacięcia w tych rejonach nigdy nikomu nie brakowało. Jechaliśmy po niewidzialnym dla nas turystycznym szlaku, widocznym i znanym tylko naszym kierowcom. Czuć było u nich rutynę pustynnych profesjonalistów. Robili to z nami dość beznamiętnie, nie pozostawiając ani sobie, ani nam nadziei na jakikolwiek fajerwerki w gratisie. Ot kolejna grupa frajerów z Polski odhaczona. Kiedy ciśniesz przez pustynie na dwa jeepy i siedzisz na jego pace masz zasadniczo dwa wyjścia. Być w tym pierwszym i cieszyć się życiem lub być w drugim i wąchać spaliny wydobywające się z tego pierwszego. Pech chciał, że znalazłem się w oparach spalinowych wyziewów z jeepa przed nami. Ekspozycja organizmu na spaliny na tym pustkowiu to swoisty fenomen. Cóż to była za chujnia. Wyobraźcie sobie tylko jeden obcy samochód w promieniu 10 km i akurat to jego pierdy, z rury pozbawionej sto lat temu katalizatora, masz skierowane prosto w nos. Zagrzewaliśmy kierowcę w szoferce, aby ten trochę zwolnił i zachował większą odległość od pierwszego auta. Wszystko to było jak krew w piach, bo jedyne co idiota z tego zrozumiał to było to, że ma przyspieszyć i tak zapierdalać by usiąść tamtemu na kole. Niestety poza towarzystwem gorzej trafić nie mogłem.

Ratowały nas częste przystanki i zwiedzanie skalnych zakamarków. Najbardziej charakterystyczne były freski na skałach. Niestety nikt z naszych kierowców nie wiedział, czy miały milion lat i namalowało je przylatujące tu na wakacje UFO, czy bardziej byli to lokalni malarze, którzy usiłowali zrobić wszystko by ich dzieła na UFO wyglądały. Kontakt z ręką podróżników z gwiazd, nawet wyimaginowaną od zawsze stanowi w moim życiu element niedoścignionego za czymś sacrum. Takie doświadczenia potrafią wywołać u mnie niemałe ciarki. Najwyraźniej otwierają się gdzieś w mojej duszy marzenia za domem w dalekich galaktykach, z których my ludzie pochodzimy. Tak szybko jak pochwyciła mnie tam nostalgia za domem, tak szybko zaraz porwał mnie pęd dalszej jazdy w nieznane.

Kiedy uwolniliśmy się od śmierdzącego towarzystwa i ruszyliśmy w dalszą drogę tym razem jako pierwsi, na pustyni robiło się już bardzo ciepło. W tych warunkach towarzyszyło nam jedynie bezwstydne zadowolenie. Mieliśmy do tego przy sobie pełną buteleczkę hiszpańskiego wina i już sama ta świadomość rozświetlała nasze twarze na pełnym słońcu. Za to słońce towarzyszyło nam bez przerwy. Mieliśmy z nim dogadane – mogło sobie znikać za chmurami tylko wtedy, kiedy nikt nie robi zdjęć. W ten sposób było z nami nierozłączne i wiedziało jak bardzo go potrzebowaliśmy.

Otaczający nas krajobraz był wręcz magiczny. Wszyscy darliśmy nasze japy w stronę kierowcy, ile tylko wlezie. Tym razem by ten dał trochę czadu po tych piaskach pustyni. Zapszczalanie na pełnym off-roadzie przy bliskim kontakcie z pędem ciepłego i bardzo suchego powietrza potrafi przynieść sporo radości. Budzi się w tobie osobowość dziecka i to ona pozwala zapomnieć ci o całym bożym świecie. W ten sposób chyba każdy przeszedł już w stan całkowitej obudzenia. Mnie w tym wszystkim towarzyszyło jeszcze podróżnicze pobudzenie. To samo, które ma w zwyczaju pchać mnie co i rusz w ręce świata, którego nie sposób nie podziwiać i nie doceniać. W tej krótkiej chwili wreszcie mogłem kontemplować tę wyjątkową moc tego miejsca. W pełni zdany na to na co wymarzyłem sobie przeżyć właśnie tu, w tym zakątku świata – planując tę wyprawę jakiś czas temu w Polsce. Ten pierwszy kontakt z pustynią Wadi Rum mieliśmy wykupiony zaledwie na cztery godziny. Kilka niezwykłych chwil, które zatrzymam w mej pamięci na długo. Jak wszystko co dobre, dobiegły końca w oka mgnieniu… Ślady naszej obecności na tym pustkowiu szybko przykrył ciepły jordański wiatr… „Co mi da ciepły wiatr? Co zabierze…?”

20 MARCA 2022 NA FINISZU

Zatoka Akaba to niesamowite miejsce. Dwie strony brzegu tej zatoki posłużyły kiedyś jako motyw opowieści o przejściu Izraelitów przez Morze Czerwone suchą stopą przez sam jej środek. Autorom tej wyjątkowo nudnej i psychodelicznej powieści, której tytułu chwilowo nie pamiętam, nie brakowało ani polotu, ani wyobraźni. Widać w dawnych czasach takie kity się dobrze sprzedawały. W końcu nie było wtedy przecież Pornhuba, Tindera i Netflixa. Ludzie z nudów czytali co tylko im w ręce wpadło. Pewien mały fragment tej zatoki znam doskonale z Izraela. Jeszcze przed pandemią i przed wojną zwykłem się tam często byczyć. Chyba od zawsze było to idealne miejsce by odpowiednio wygrzać stare kości na słoneczku, a gdy już się dostatecznie znudziłeś mogłeś ruszyć na pobliską pustynię i podziwiać piękny kanion. Może i jest to luksus dla ubogich, ale i tak, gdy tylko ląduję w Ejlacie nie mogę sobie odmówić uroków plaży. To ceniony izraelski kurort, taki ichniejszy Sopot, tylko tłumy Żydków ze stolicy ciągną nie na północ, a na południe kraju, nie do Trójmiasta, ale bardziej do trójpaństwa. Ich też najwyraźniej musi rajcować ten skromny pas siedmiu kilometrów izraelskiego wybrzeża. Któż by się oparł. Masz do swej wyłącznej dyspozycji piękną plażę nad samym Morzem Czerwonym z gwarantowanym ciepłem i słońcem, nawet w styczniu.

Bardzo lubię tam biegać. Prawie zawsze wstępuje tam we mnie zdwojona energia. Nawet wtedy, gdy jacyś idioci z Palestyny akurat testują w pobliżu wytrzymałość systemu antyrakietowego Izraela, czuję się w tym miejscu bardzo bezpiecznie. Ciekawostka, że kiedy biegniesz plażą w lewo szybko spotykasz strażników pilnujących granicy z Jordanią. Kiedy biegniesz w prawo zbliżasz się do granicy z Egiptem. Cudowne miejsce i bardzo multikulturowe. Pewnie dlatego natrafiam tam bez przerwy na roztańczone Rosjanki poszukujące odrobiny uczucia i szczypty szczęścia w lokalnych beach barach.

Aby dostać się autem z Wadi Rum do Akaby potrzebujesz godziny z drobnym hakiem. Każdy z nas miał już dość tej zapyziałej pustyni. Okolice Akaby to miejsce o wiele bardziej cywilizowane. Cena piwa w sklepach z alkoholem, które oficjalnie tu istnieją i są wręcz powszechne, na przestrzeni tych kilkudziesięciu kilometrów spada nagle z 6 dinarów do 2,70. Ucieszyło nas to, bo na pokładzie auta zostały już tylko resztki jakichś alkoholi, których nie dało się za bardzo pić. Dlatego wypiliśmy je szybko.

Nasz plan był banalny. Idziemy najpierw po alko, a potem na plażę. Nic nie smakuje lepiej niż zimne piwo na gorącym słoneczku i na ciepłej plaży. Pech chciał, że o ile to pierwsze było ogólnodostępne, tak to drugie wcale nie było zdatnym miejscem do napicia się. W sklepie nie było za bardzo w czym kwasić. Nabyliśmy z Ziomeczkiem całą wielką zgrzewkę, dwa tuziny, wybornego piwa marki „Petra”. Tak obładowani na zapas ruszyliśmy nad morze. Już po drodze udało nam się wzbudzać niemałą sensację wśród spacerowiczów na głodzie. Każdy z nich podziwiał nasz zacny zakup i uśmiechał się pod nosem. Rzucaliśmy się w oczy aż do tego stopnia, że w miejscu, w którym zalegliśmy na plaży naszą wesołą grupką, nie wiedzieć czemu, trzy metry od naszych pleców zrobiła sobie nasiadówkę lokalna policja. Niby robili coś innego, niby z kimś rozmawiali, niby wykręcali swe auto i za chwilę nim wracali w miejsce obok, tylko ostatecznie nawet na krok nas nie odstępowali. Trudno jest żyć na plaży, kiedy chce ci się pić, a to co pijesz musisz bunkrować pod rybacką łódką udając za każdym razem, że sobie tylko tak w tej łodzi niewinnie gmerasz. Jak pech to pech.

Tak minęło nam słoneczne popołudnie. Dwie godziny i znów byliśmy w aucie. Czekał nas tego wieczora już ostatni przystanek tego tripu na naszej drodze – Amman. Aby tam dotrzeć trzeba było jeszcze przetrwać dobre pięć godzin w aucie. Znając styl jazdy Mirosława z dalekiego Ammanu byłby cud, gdyby skończyło się na tych pięciu. Na początku rozmawialiśmy o niczym. Potem śmialiśmy się ze wszystkiego. Piliśmy, na przemian ktoś spał, ktoś się budził, znów co chwila wszyscy sikaliśmy… Tymczasem tej naszej drogi zupełnie nie ubywało. Co i rusz dawałem się skusić na kilka piwek, żeby uspokoić nerwy. Już po kilku godzinach miałem wrażenie, że zaraz oszaleję. Siedzę przymulony w aucie, a tam kompletnie nic się nie dzieje. Jebie od każdego niestrawionym piwem, leci jakaś arabska zamuła w radio, jest albo za gorąco, na przemian z za zimno… normalnie koszmar…

Sam nie wiem jakim cudem, ale wreszcie dojechaliśmy do naszego hotelu. Nikt nie wybrzydzał. Ktoś tam poszedł nas rejestrować podczas gdy cała reszta czekała już tylko na odpowiedni sygnał by rozejść się po pokojach. Wreszcie wszyscy mamy klucze. Nie uwierzylibyście. Idę sobie w stronę windy mając swój klucz do pokoju w łapie, naciskam przycisk piętra w windzie, kiedy nagle podchodzi do mnie jakiś lokalny debilix i nawija:

– Give me your passport…

– Give me your passport… – odpowiadam mu na powitanie.

– Sir, give me your passport…

– No, sir give me your passport… – I tak wkółko.

Wtem drzwi od windy się same zamykają i jest po sprawie. Ufff kraj idiotów, ale co poradzisz.

– Czemu mu nie dałeś tego paszportu? – pyta koleżanka z szyderczym uśmiechem na buzi…

– A kto to był?

– Nie wiem…

– Ja też nie wiem…

Umyliśmy się pod kranem, zostawiliśmy graty i ruszyliśmy coś pożreć. Każdy ledwo kumał co i jak, ale głód nawet w naszym stanie potrafi o sobie dawać znać. Tamtej nocy mało pamiętam co jadłem i jeszcze mniej pamiętam, gdzie byłem. Nie wiem zupełnie co w nocy zwiedziłem lub obsikałem. Musiało to zatem nie być nic bardzo szczególnego.

Jedyne co jeszcze pamiętałem z tego wieczoru to moja ostatnia posługa dla świata, na trzy sekundy przed mym sennym zgonem:

– Misiu czy możesz zgasić światło?

– Jasne, że mogę… tylko tu nie ma pstryczka do gaszenia…

– Na pewno gdzieś jest…

– Zrobione…

– Gdzie był ten pstryczek?

– Nie było… wykręciłem żarówkę… potrafię sobie radzić z takimi rzeczami używając jedynie siły mego intelektu…

– Misiu to jest mądry…

Oto ja, bohater jordański, podróżnik z dalekiej północy, człowiek, który pokonał niejedną żarówkę, mag elektryki, byłem gotów udać się na zasłużony odpoczynek…

————————

Nasz poranek przebiegał standardowo. Wielu z nas toczył kac, niektórych chwyciło rzyganie, wszystkich czekało natychmiastowe zbieranie się do kupy. Krępująca cisza na śniadaniu w oczekiwaniu aż puści nam zmora porannej absty. Potem pospieszne upychanie tobołów do busa, tak jak leci i wio. Poza zwiedzaniem meczetu Króla Abdullaha I oraz jazdą na lotnisko niepisane nam było tego dnia zupełnie nic szczególnego.

W powietrzu unosiły się opary przesytu wszystkim, co nas przez te kilka dni spotkało. Też to uczucie przepełnienia swoim własnym towarzystwem, zapachem i tym co mieliśmy pod ręką… Obcowanie ze sobą było z puli tych doświadczeń z gruntu bezcennych, nie do przecenienia. Jeśli chodzi o ten przesyt chyba nigdy wcześniej tak wielu nie zawdzięczało tak niewiele, tak nielicznym…

– Misza… myślę, że ten trip obniżył moje IQ o 30 punktów… – zebrał się na szczerość znakomity Ziomeczek.

– Zauważyłem…

– To co dajesz, to dostajesz, oprócz kasy. Dajesz kasę, to dostajesz paragon… – chyba poważnie coś niecoś się na chwile niektórym z nas obniżyło.

– Nie martw się. Parę dni i wszyscy będziemy fajn na glanc… za miesiąc wrócisz z nami na 6.0 jak nowy…

– Oby Misza…

Koniec i bomba. A kto czytał ten trąba.

Jedna myśl na temat “Opowieści jordańskie

Dodaj komentarz