19 marca 2022 Wodospady sny

Robiło się ciemno. Jazda w kierunku pustyni Wadi Rum była mocno męcząca w swej formie i bezsensowna w swej treści. Pamiętam z niej najbardziej moje drzemki przeplatane nieustającymi wręcz przystankami pośrodku niczego. Co chwila trzeba było gdzieś wysiadać. Wszystkie postoje były związane z sikaniem. Epidemia sikania przetaczała się bezustannie przez nasze ciała. Była bardzo zaraźliwa i przez to stawała się na pokładzie naszego krążownika szos coraz mniej tolerowana. Z czasem wyszydzana wyglądała na formę jakiegoś zwariowanego protestu. Żeby się zatrzymać i móc należycie odwodnić stosowaliśmy wyszukane preteksty dla naszego maszynisty. Nagle ktoś potrzebował na gwałt przekąsek lub Coca-Coli by dolać ją sobie do bimbru. Obskurne stacje benzynowe na których realizowaliśmy nasze tanie zachcianki i potrzeby intymności na uboczu – to była nasza rzeczywistość. Dobrze sprzedawały się też kity o niezapowiedzianym wcześniej ataku podagry. Nawet kierowca wiedział, że podczas takiego ataku najważniejsze jest by pilnie rozprostować nogi, tak żeby dany biedak nam nie wykitował. Historii było wiele, a po wysikaniu każdej z nich niezbędne było, aby całkowitemu rozładowywaniu napięcia dopomógł spalony na szybko szlug. W ten sposób mikrostresy znikały na bieżąco.

W sytuacjach, gdy komuś pęcherz odmawiał całkowicie posłuszeństwa nie było czasu by wymyślać ściemy dla niezadowolonego z naszych poczynań kierowcy. Nie było zmiłuj. Bywało, że bez żadnego wyraźnego pretekstu i bez wstydu ktoś potrzebował odpowiedzieć na swój zew natury na już i na teraz, gdzieś na dziko, tak jak siedział. W końcu co młodość uroni, tego starość nie dogoni. Wtedy grupowo krzyczeliśmy, że robimy kolejny postój, a opinie kierowcy na ten temat mieliśmy głęboko gdzieś. Taki był właśnie modus operandi tej naszej szalonej szarży w nieznane. Jestem pewien, że w mniemaniu szofera byliśmy najbardziej niewysikaną grupą obszczymurów jaką w życiu spotkał na swojej drodze.

Myślę, że dziewczyny miały z sikaniem w tym kraju najbardziej przechlapane. Melanż zapachów wybijający z dziury w ziemi tradycyjnie służącej wszystkim cywilizowanym ludziom na Bliskim Wschodzie za elegancki wychodek był atrakcją tylko dla tych najodważniejszych. Takie lokalne złoto dla zuchwałych w pozycji kucania tylko dla orłów – „na Małysza”. Gdyby ktoś się niechcący poślizgnął i nie daj Boże do tej dziury wpadł zaledwie jedną nogą, myślę, że byłaby z nami wszystkimi kaplica. Takiego smrodu w aucie nikt z nas żywych z pewnością by nie wytrzymał. Osobiście odmówiłbym podróży z tym nieszczęśnikiem nawet gdyby tym kimś miała być Madonna, w czasach, gdy była jeszcze zalotną i seksowną dupencją otwartą na przeróżne figle, z chcicą na dłoni i desperacją, by ją realizować śpiąc ze mną w jednym namiocie. Dla mego bezpieczeństwa i komfortu psychicznego przyjąłem strategię lania ekologicznego zgodnego z filozofią Zen i wszechświatową harmonią. Obsikiwałem w ten sposób cały kraj i wszystko co tylko się dało. Pilnowałem jedynie, aby umyślnie nie celować do żadnego arabskiego wychodka. Od tego fetoru i widoków pływających na powierzchni cuchnącej dziury biologicznych osobliwości można było w najlepszym razie zemdleć.

Wszyscy modliliśmy się, aby w tych trudnych polowych warunkach nie zgubić gdzieś Janka Przystanka. Ten – ewidentnie nieświadomy konsekwencji, koncertowo wjebał się w rolę drugiego kierowcy. Rolę, z której już nie dało się do samego końca tej histerycznej podróży wyplątać. Poczciwy był z niego gość. Cały dzień trzymał fason i hollywoodzki uśmiech by dobrze wypaść przed swoją dziewczyną. Do tego biedak nie mógł się jak każdy porządny człowiek nawalić i jeszcze musiał jechać jak najbliżej nas – pijaków, żeby aby się gdzieś nie zawieruszyć na tym ciemnym pustkowiu, jak to miewał w zwyczaju nawet za dnia.

Nasz kierowca był za to największym głupolem jakiego dotychczas spotkałem w życiu. Nie tylko był mistrzem w zrzędzeniu. Był przy tym wręcz zdziwaczale dziecinny. Zresztą jeszcze kilka miesięcy po tym jak się go pozbyliśmy zacieszał do mnie radośnie wysyłając mi co i rusz zdurniałe nalepki z kreskówek w wiadomościach SMSowych. Były zupełnie bez związku z czymkolwiek – jakby się nagle urwał z choinki. Zapisałem go sobie w kontaktach jako Mirosław z dalekiego Ammanu i bardzo szybko przestałem na cokolwiek od niego reagować. Nasze energie mało ze sobą rezonowały, a nasze matrixy ewidentnie były z innych czasoprzestrzeni.

21:20. Ciemne pustkowie przy granicy z doliną Wadi Rum.

Wreszcie dotarliśmy do kresu naszej drogi z Mirosławem. Przed nami była już tylko pustynia i rezerwat. Zabraliśmy nasze toboły i czekaliśmy, aż przyjadą po nas jeepy. Tak mówiono tu na mocno rozklekotane pickupy marki Toyota z lat 80. Swoje czasy świetności miały one już dawno za sobą. Byliśmy zamroczeni snem, alkoholem, kompulsywnym sikaniem i było nam właściwie wszystko jedno co po nas na tym zadupiu przyjedzie. W tamtej chwili nie przeszkadzałoby nikomu nawet, gdyby przybyli po nas Marsjanie. Wsiedliśmy wszyscy na pakę tak jak staliśmy. Było to ożywcze, z uwagi na niską temperaturę i zupełnie przeciętnie magiczne, z uwagi na nasz stan.

Biorąc pod uwagę to, ile każdy z nas doświadczył rozmaitości tego dnia w pełnym słońcu Petry, potem w śmierdzącym aucie, przemierzanie z zawrotną prędkością nocnych, pustynnych przestrzeni było doświadczeniem gwarantującym jakąś odmianę w tej całej jebiącej fuzlem przygodzie. Przez tą krótką chwilę kilkunastominutowej drogi po ubitym piachu, wprost do obozu, towarzyszyły nam jedynie nieliczne światła widocznych w oddali konkurencyjnych legowisk. Całkowicie umowna droga, rozświetlana przez reflektory mocno nieświeżych japońskich wehikułów, które w tych ciężkich warunkach codziennie dowodziły swej nieśmiertelności, prowadziła nas nieuchronnie do miejsca naszego zimnego noclegu na tej pierwszy raz witanej przeze mnie pustyni.

21:35. Obóz na pustkowiu.

Byliśmy u celu. Upragniony przez wszystkich widok – wielki namiot z pachnącym żarciem. Było ono ciepłe i swym przeciętnym repertuarem nie wyróżniło się zupełnie niczym nowym od tego, co doskonale zdążyliśmy poznać już w tym kraju. Pochłonęliśmy je bez zbędnej namiętności i bez nie-należnego mu zachwytu. Wszyscy przeżuwali zawartość swojej michy w męczącej ciszy. W takich chwilach cisza potrafi powiedzieć więcej od niejednej górnolotnej konwersacji po pijaku.

Po kolacji czekały nas już tylko niewielkie gustowne namioty. Cieszyliśmy się, że dotrwaliśmy do tego miejsca w całości. Za chwilę przyjdzie nam w nich spędzić kolejną noc. Nasze zmarnowane ciała wyglądały już tylko odpowiedniego sygnału by móc zalec w łóżku. Nie pamiętam, czy zaliczyłem przed snem sanitariat z bieżącą wodą. Powiew tego kosmicznego luksusu mógł na tej pustynnej pipidówce przegrać z kretesem z moim zmęczeniem i niepohamowaną potrzebą snu. Śniły mi się bliżej nieokreślone pedały z białaczką o swojskich i znajomych gębach z Polski. Tylko w tamtej chwili było mi trudno odnaleźć jakiekolwiek odniesienie tych konkretnych snów do naszej pustynnej rzeczywistości. Mózg doprowadzany na skraj wyczerpania czasem potrafi spłatać niejednego figla.

Dodaj komentarz