21 marca 2021

Kolejny dzień na Karaibach zaczął się dość niewinnie. Rano ciągle byliśmy w Terre-de-Haut. Potrzebowaliśmy drobnych zakupów. Udało nam się znaleźć to co niezbędne włócząc się jeszcze chwilę po centrum sennego miasteczka. O dziwo byliśmy w niemal pełnym składzie – Makłowicze, Mecenasi oraz ja z Przyjacielem. Na którąś tam z rzędu kolację kupiliśmy kalmary. Co prawda mieli tylko mrożone, gdyż w niedzielę targ rybny nie funkcjonował, ale zawsze były to kalmary kupione na Karaibach, a nie w biedronie w Polsce. Uzupełniliśmy też zapasy najważniejszego – alkoholu i wody pitnej, a następnie ruszyliśmy naszym katamaranem do Saint-Louise – wysepki położonej na południowy wschód od Gwadelupy. 

Kiedy dotarliśmy do celu było już po 14:00. Robiliśmy więc to co zwykle. Kotwica w dół w niedalekim oddaleniu od lądu, ponton na wodę i fruuu na plażę w poszukiwaniu nowych doznań. To co zastaliśmy na miejscu to kolejne niemrawe wiejskie miasteczko. Tym razem miasteczko w stylu bieda z nędzą po francusku. Brzydkie i niezachęcające. Na szczęście obok była plaża, a na niej jeden z barów udawał jednocześnie restaurację. Był przy tym pierwszym do którego dotarliśmy. Trwał w nim w najlepsze koncert, który już z oddali przykuwał naszą uwagę. W tamtej chwili nie potrzeba nam było niczego więcej. Lokalny tercet grał fenomenalnie. Afrykańskie bębny, gitara elektryczna identyczna jakiej używał B.B. King i klasyczna perkusja. Rytmy czarne, bardzo egzotyczne i obłędne w swej sugestywności. W restauracji siedzieli przy stołach sami lokalsi jedzący niedzielny posiłek. Ich ciała praktycznie same kiwały się nad talerzami z jedzeniem. Zresztą nie było wyboru – niemal wszyscy bezwiednie poruszali się tu w rytm zagłuszającej wszystko rytmicznej melodii. Ekstrawagancji miejscu dodawały tańczące na środku sali dwie kobiety dające pokaz wyczucia czarnego rytmu i zwinności swych kobiecych mięśni. Ich ekstatycznie wypięte tyłki i hipnotyzujące wręcz ruchy mocno działały na wyobraźnię dopełniając się magicznie z całym otoczeniem. Ta muzyka tworzyła z nimi przedziwną jedność. 

Kelnerki uwijały się jak w ukropie donosząc co i rusz do stolików kolejne rybne dania. My staliśmy przy barze obok jedynego wolnego i nieposprzątanego po kimś stołu wymownie dając obsłudze tajemne znaki. Mieli nas w dupie po całości. Wyglądaliśmy tam jak bezwartościowi najeźdźcy z kieszeniami wypchanymi niegodną podniesienia z ziemi kapustą prosto z Francji. Przez chwile przeszło mi przez myśl, że jedyne co możemy tu z naszymi Euro sobie zrobić to jeszcze trochę postać i poczekać na naszą kolej. Białasy tu nie pasują. Byłem o tym przekonany. Moje odczucia pokrywały się z komunikatem czytanym z tej niemal niezauważalnej acz wymownej scenki rodzajowej. Makłowiczowa pękła i zaczynała powoli szaleć. Jej ego wyraźnie dawało o sobie znać. Zaczęła sobie sama sprzątać stolik. Makłowicz stał rozdarty między tym co wypada, a tym czy powinien jej pomóc. Ja natomiast postanowiłem uwiecznić kamerą trochę szalonych muzycznych rytmów w tej rzadko jak dla mnie spotykanej plażowej scenerii. Dłuższą chwilę poznawaliśmy nasze miejsce w szeregu nim ktoś zechciał do nas podejść by nas obsłużyć. Wreszcie usiedliśmy. Zamawialiśmy wszyscy zgodnie to samo – świeżo upolowane rybki, buteleczki lokalnego białego wina, francuskiego różowego i trochę karaibskiego piwa na popitkę. Wszyscy mieszali ze sobą wszystko… jak zawsze.

Kapitan od dobrej godzin gdzieś nam zniknął z oczu. Korzystając z jego nieobecności mogliśmy pozwolić sobie na łamanie regulaminu wyprawy, czyli na mówienie o polityce, o której wspominać było w jego obecności niepodobieństwem. 

– To zdrowie nasze i jebać PiS!!! Wszedł nieśmiało pierwszy toast. – Jebać PiS!!! – Zawtórowały ożywione głosy biesiadników.

– Rychła śmierć kaczce i sierściuchowi jego!!! – Wybrzmiał drugi toast. – Za to trzeba wypić! – Znów zawtórowały wszystkich głosy.

Szło nam dobrze. Energia może nie była kosmiczna, ale ten stukot pełnego szkła w zjednoczeniu przeciw polskiemu kołtuństwu, utrzymującemu polityczny status quo w odległym kraju za pobliskim oceanem był ujmujący. Przy okazji działał integracyjne cuda nawet na plaży oddalonej o 8 tys. km od źródła naszych patriotycznych problemów. 

– To jeszcze raz zdrowie nasze i jebać PiS! – wszedł trzeci toast…

Zjedliśmy, popiliśmy i zintegrowaliśmy się ze sobą na tyle na ile się tylko dało. Bycie w zgodnej koalicji i kontrze do kurdupla z Żoliborza tego wieczora nam wyjątkowo służyło. Od razu było wszystkim lepiej. Tak się bawią Polacy na Karaibach pomyślałem… Jakiś wróg musi być. Tak jest wszystkim łatwiej.

Po takiej kolacji reszta wieczoru nie mogła się nie udać. Zwłaszcza, że czekał nas już tylko relaks. Szwendanie się po malowniczej plaży, rozmowy pod magicznym wpływem alkoholu o zupełnie niczym, ale za to w doskonałej energii, morze darmowego luzu… Koniec dnia zastał nas oczywiście w plażowym barze. Nawet Kapitan skusił się by wypić z nami drinki. W tym właśnie miejscu, zupełnie niewinnie moim oczom ukazał się prawdomównie jeden z najpiękniejszych zachodów słońca jaki kiedykolwiek widziałem w życiu.

Różowe nieziemskie niebo, horyzont upstrzony w niezwykłych nisko opadających chmurach, a na odbijającej to wszystko spokojnej wodzie co i rusz zacumowane na kotwicy żaglówki i katamarany, w tym nasz. Idylliczny widok warty normalnie milion dolców – tu, z jedną wadą, że nieco efemeryczny, dany nam był zupełnie za darmo i niemal na wyciągnięcie ręki. Rzuciłem się by go uwiecznić. Tak jak przypuszczałem był on nam podarowany na zaledwie krótką chwilę. Carpe diem! – cisnęło mi się na usta. Tak trzeba żyć! Takie chwile potrafią mi zrobić reset pod czaszką. Mocno działają na moje przykryte ciężką zbroją herosa romantyczne zainteresowania, którymi nasiąkłem za młodu. Pomyślałem w tamtym momencie, że chciałbym tu kiedyś wrócić, ale może w nieco innym towarzystwie. Każde spotkanie boskiego sacrum piękna szczególnie tak blisko jak dziś działa na mnie hipnotycznie. Wtedy moje myśli niezmiennie zaprząta mi nostalgia za czymś, a być może za kimś. Ta postać jest od lat niedościgniona. Czasem łapię się na tym, że ona – ta postać istnieje, ale prawdopodobnie już tylko jedynie w mojej głowie. Z drugiej strony przecież mnie również mogą dotyczyć życzenia, które zazwyczaj składam najbliższym przy każdej możliwej okazji: „Spełnienia oby nie wszystkich marzeń na raz… Bo pamiętaj, że życie bez marzeń nie ma sensu…”.

Kiedy wyschły nasze szklanki wróciliśmy na nas statek. Finisz tej już nocy spędziliśmy w akompaniamencie pokładowej muzyki, a nawet pijackich tańców, które ja osobiście pamiętam jak przez mgłę. Mieliśmy nie tylko spore zapasy alkoholu, doskonały humor, ale też torebkę lokalnego haszu, z którego usilnie próbowaliśmy coś skręcić. Niestety ukręcenie czegokolwiek, parafrazując klasyka „w tak pięknych okolicznościach przyrody…, i niepowtarzalnej”, było dla nas przezabawną nieumiejętnością. Wszystko było tego dnia niezwykle sympatyczne. Nasze zintegrowanie dzięki zakazanej polityce, miło spędzony dzień, atmosfera niewymuszonego relaksu. Moje mięśnie brzucha nie dawały rady od śmiechu. Typowy reset w wielkim karaibskim stylu. Do tego nasz Makłowicz był w swej topowej formie. Fenomenalnie opowiadał o kuchniach świata i smaku węgierskiego sera zaprawionego jakąś lokalną karaibską przyprawą. 

– A teraz turystów z Polski zapytamy, jak smakuje piwo… Proszę pana jak smakuje to piwo? – Zdumiewająco podrobiony głos, znacznie lepszy od pierwowzoru zachęcał nas do udziału w jego show na żywo. Jak dla mnie był nie do pobicia. Nikt wtedy jeszcze nie przeczuwał, że jedynie żona Makłowicza traciła na to wszystko swoją anielską cierpliwość. Jak to jest, że często kobietom jest tak bardzo trudno, by zaledwie przez krótką chwilę pobyć tłem dla swojego faceta? By pozwolić na to by to on poczuł się raz gwiazdą w towarzystwie, a nie ona. Wiem to bo sam doświadczałem w życiu nieraz podobnych trudności. Paradoksalnie to właśnie ta ale nie tylko ta, drobna niefrasobliwość, już za niebawem da nam się wszystkim mocno we znaki ale nie uprzedzajmy…

…to be continued…

Dodaj komentarz