Tak dawno nic nie pisałem, że zapomniałem o czym zazwyczaj piszę. Ciekawe, bo zauważam, że emocjonalnie jestem zupełnie gdzieś indziej niż przeważnie. Nie targa mną wewnętrzna rozpierducha. Nie wołam o pomoc, bo ktoś mnie rzucił ani szczególnie mocno za nikim nie tęsknię. Spotkałem na lockdown’ie cała masę podobnych mi włóczykijów, których normalnie nigdy bym pewnie nie spotkał, gdyby tylko wypuścili ich z kraju. Swój zawsze pozna swego. A to najwyraźniej wcale nie koniec. Nurt życia co i rusz znosi mnie na coraz to nowe peryferia. Dryfuję tak sobie pośród taniego high-life’u polskich uzdrowisk i tandetnych wywczasów za zyliony monet, których nie ma gdzie w nich wydać. Przez ostatnie trzy miesiące czułem się swojsko jak w dzieciństwie. Zupełnie jakby komuna wróciła i jedyne czym można było się z musu radować to własna ojczyzną. I tak dzięki doskonałej promocji strachu wyeksplorowałem tę ojczyznę nieustraszenie wzdłuż i wszerz. Pod auspicjami pracy zdalnej udało mi się przesiedzieć w domu zaledwie parę dni. Mam jednak niewiele przemyśleń z tej tułaczki. Oczyszczanie mózgu ma swoje efekty uboczne. Jedno jest pewne – Polska to zadupie zupełnie inne niż wszystkie. Jest tu pięknie jak w ogrodzie moich dziadków z dzieciństwa w PRL, niezmiennie urokliwie, gdy tylko słońce niechcący zaświeci, drogo jak we Włoszech i tandetnie jak w Rosji. Tylko ludzie są raczej smutni. Chyba Ukraińcy się tu jeszcze tylko uśmiechają. Co by o nich nie mówić to najbardziej przyjazny najezdny naród świata na naszych ziemiach. Oby zostali z nami jak najdłużej. Przyznaję, że chyba nigdy Polski szczególnie nie doceniałem. Zawsze ją olewałem będąc przeważnie zbyt daleko by o niej dobrze myśleć. Ale powiem Wam, że jeśli jest tak, iż znacie Azję lub Amerykę lepiej niż własną zagrodę, wszystkim Wam polecam wypróbować porządnego tripa po starych śmieciach…
Podobno bycie dorosłym to opowiadanie w kółko jakim się jest zmęczonym i wysłuchiwanie opowieści innych jacy też są zmęczeni. U mnie tak nie jest. Nie bywam zmęczonym. Bywam podniecony, zakochany, wesoły, smutny, wkurzony lub śpię. Ale zmęczony nigdy. Jak można być zmęczonym, kiedy w tym czasie ucieka ci załapywanie się na życie. Pewnie dlatego świadectwa ludzi o tym jacy oni są zmęczeni swoim intrygującym brakiem jakichkolwiek przygód zwyczajnie wyśmiewam sugerując by może mniej pili lub sobie gdzieś umarli ze starości. Najlepiej by nie obciążali mi głowy swoimi bzdurami. Nie wiedzieć czemu nigdy nie mam na nie przestrzeni. Ciekawe, że szczera prawda co o tych marudzeniach myślę, w dorosłym życiu nazywa się empatią.
Mnie w dorosłości zaczyna doskwierać zupełnie coś innego niż zmęczenie. Zauważam, że podświadomie kojarzę się ludziom z alkoholem. Jak sobie gdzieś coś golną to dzwonią do mnie lub piszą. Kolekcjonuję te obserwacje. Początek rozmowy jest zazwyczaj identyczny. „Właśnie pije wino i o tobie pomyślałam” lub „jestem na piwie w ręce to dzwonię” – to u mnie nieustający gratisowy pakiecik informacji od świata, kiedy świat do mnie telefonuje. Zaczynam funkcjonować jako motyw piję-to-do-niego-zadzwonię. Wtedy robi mi się dziwnie, że w oczach ludzi stałem się takim pijakiem. Potem myślę, że w najlepszym wypadku zapadam w ich głowach jako dobre tło na wspomnienie o suto doprawionym melanżu. Chyba zapomniałem dodać, że to w sumie jest miłe, że ktoś w ogóle o mnie czasem myśli…, ale jednak nie do końca.
Najgorsze, że z moim piciem przylega do mnie też coś innego. Dowiedziałem się o tym niedawno. Krążą takie słuchy, iż alkohol łączy się u mnie z wieloma zadziwiającymi zjawiskami. Podobno jednym z nich jest spotkanie ludzi, którzy ciągną ze mną mój rozrywkowy flow. To właśnie dzięki tym ludziom na końcu ginę. Im ktoś będzie bardziej podobny w braku granic do mnie, tym bardziej popłynę z nim w melanżu. Ta obserwacja nie jest moja, ale na tyle cenna, że wierci mi dziurę w głowie. Swoją drogą myślę, że jeszcze ze dwa skanowania mojego umysłu przez postronne osoby i będę miał w nim implanty. Ale to też być może jest już pora aby coś u siebie pozmieniać, bo czemu nie…?
Chciałbym bardzo dowiedzieć się, dlaczego tak mam. Czemu lubię dążyć do sytuacji, kiedy status każdej relacji mogę skwitować zdaniem: „nic nas nie łączy poza seksem i twoim uwielbieniem dla mnie”. I to jest ten moment, kiedy na takiej relacji już mi nie zależy, a najmniej na seksie z niej płynącym. A może ja szukam podświadomie miłości do kobiety jednej jedynej i ostatniej, kobiety na stałe, kobiety „żony” ale aby bez ślubu z tą „nie-żoną”. Po ślubie każda kobieta staje się nie do zniesienia. Pewnie właśnie dlatego szukanie żony nie jest dziś na czasie. Więc może szukam podświadomie przyjaciółki, kochanki, kompanki… Tylko nie takiej zwykłej kochanki z żurnalu „Erotique”. Takiej kobiety, która będzie mnie kochać, a ja będę kochać ją. Seks bez uczuć to dla mnie destrukcja. Bo żeby nie wiem jak pięknie mogło to wybrzmieć prawdy nie umiem już dłużej zagłuszać. A prawda jest taka, że gdzieś głęboko w mojej głowie krąży pustka relacyjna. I ta pustka zaczyna mi trochę przeszkadzać. Staje się na tyle silna, że moje życie robi się sflaczałe intelektualnie, uczuciowo i rozwojowo. Widzę, jak uchodzi ze mnie wiara. Często zachodzę w głowę czemu nikogo nie mam. Może dlatego, że mam dominujący charakter w życiu codziennym i mogę być denerwujący, więc z jednej strony wolę nikogo nie pakować w taki emocjonalny rollercoaster, a z drugiej zalewa mnie smutek. Dziś wierzę, że w związkach jest dokładnie tak jak powiedział Mistrz Yoda: „Do. Or do not. There is no try”. Tu nie ma miejsca na fuszerkę, testy i wahania. Wchodzisz w związek na całość albo spadaj. No i ja jestem takim co ostatnio tylko trochę wchodził, a już za chwile chciał tylko spadać. Znudzony całkowicie z niego wychodziłem i jak zwykle do ściany co i rusz dochodziłem. Nie mam żony, kochanki, narzeczonej, kurwy, konkubentki, partnerki, dziewczyny, psa, kota, papugi, żółwia, kredytu we frankach, syndromu sztokholmskiego do ludzi i miejsc. I jak zwykle, jak zawsze nie mam się zupełnie do kogo przytulić…
Jestem sam. Nie zaraz… Przecież nie do końca sam. Towarzyszy mi piętno tego jak wiele kobiet skrzywdziłem. Jak wiele z nich nie przeprosiłem i kwiatków nie kupiłem. Przy okazji słyszałem gdzieś, że podobno afrykańskie kobiety nie znają słowa „przepraszam”. Zamiast tego będą spały obok ciebie nagie i będziesz musiał sam sobie ogarnąć własne przeprosiny. Szkoda, że nie spotkałem nigdy kobiety, która zamiast czekać w nieskończoność na moje „przepraszam” nie mogłaby wzorem afrykańskich kobiet sama sobie ogarnąć „przepraszam” od faceta śpiąc obok mnie. Czemu te wszystkie relacje muszą być tak cholernie trudne? A może żeby tak siebie umieć przepraszać potrzeba jeszcze trochę seksapilu? W tej samej chwili nasuwa mi się myśl, że podobno seksapil to sprawa wnętrza kobiety. Przecież gdyby chodziło o urodę, to wszystkie ładne kobiety byłyby seksowne, a nie są. Szkoda, że często wnętrze kobiety jest przeraźliwie nieciekawe, brzydkie. Nawet kiedy zewnętrznie jest ona ładna i seksowna…
Dziś myślę, że z wiarą w doskonale udane związki jest trochę jak z wiarą w cuda. Wiara w cuda oznacza wiarę w to, że życie to coś więcej. Przyznanie, że istnieje coś co nas wszystkich łączy i jednoczy. Może mit doskonałego związku to na samym końcu również szukanie części wspólnych. To chyba lepsze niż wkurzanie się na to co nas dzieli i różni. Zostawiam Was i siebie z tą myślą…
Przeczytałam to dzisiaj i skojarzyło mi się z Tobą, a raczej z tym co piszesz.
„Gdy nie dostajesz tego czego chcesz, cierpisz, gdy dostajesz to czego nie chcesz, cierpisz, nawet gdy dostajesz dokładnie to czego chcesz, wciąż cierpisz, bo nie możesz zachować tego na zawsze.”
(Dan Millman – Droga miłującego pokój wojownika)