Wniosek z każdej mojej relacji z kobietą jest na moje szczęście zawsze tylko jeden: „Ze mną są zawsze problemy”. Fajnie, że nie ma ich więcej, bo więcej bym nie zapamiętał.
Wszyscy inni są super. Wyleczeni, po terapiach, po ciężkiej pracy nad sobą, po intensywnych kuracjach psychologicznych, po latach jogi, po modlitwach, po podróżach w głąb siebie, po medytacjach, po kontaktach z absolutem i kosmitami, po egzorcyzmach, przebudzeni, oświeceni, nasłuchani, naczytani, kurwa najmądrzejsi. Zaskakujące, że ten stygmatyzujący mnie, cudowny w swej prostocie aksjomat o mnie funkcjonuje w świecie kobiet, które spotykam, w niemal identycznej formie zarówno w skali mikro i makro. Dotyczy randek ze mną, wspólnych wypadów do lasu na godzinkę w przerwie na lunch, romantycznych wyjazdów na weekend, nieromantycznych na wakacje, nudnego seksu (bez jej orgazmu), ogarniania dzieci, relacji z ludźmi w pracy i wszystkiego co może przyjść do kobiecej głowy gadającej o tym w kółko gdzieś niedaleko, w zasięgu mojego odbioru, tak bym na pewno to usłyszał. Chyba im częściej to słyszę tym bardziej to lubię. Albo nie.… zaczynam nie umieć bez tego żyć. Jest to jak kac po przechlaniu, jak wrzód na dupie, jak hemoroidy, jak gderliwa żona po jedenastu latach… kochasz, bo co masz lepszego?
Bliższe lub dalsze spotkanie z kobietą bez wniosku o tym, że jestem problemowy, (niektórzy mówią wprost, że popieprzony), byłoby nader dziwne i jakieś chyba już nieszczere. Zresztą czegoś by mi brakowało. Jestem dziś na takim etapie wyrąbania na to, że śmieszy mnie i nudzi jednocześnie już tylko, że zawsze jest praktycznie tak samo. Ten sam brak akceptacji, ten sam poziom reklamacji, jedynie tło się ciągle zmienia, kobiety, miesiące, pory dnia i roku. Ja sobie tak zostaję z tym potem. Zawsze na końcu z tym sam zostaję.
Chciałbym chyba raz w życiu spotkać kogoś nieskomplikowanego. Kogoś bez siedmiu warstw rozkmin o prawdzie jedynej i absolutnej o moim życiu i tej na mój temat, bez bagażu czternastu gównianych relacji za sobą, z czego jedna do dziś niedoleczona. I bez oczekiwań, że ja to coś tam powinienem i ja coś muszę. Że mam się donaprawić, doprowadzić do jakiegoś porządku, doszkolić, doleczyć, dopracować, dojogować, doruchać. Chcę dziś pannę bez ego, bez korony księżniczki na głowie – taką zwykłą, jeśli już w ogóle jakąś jeszcze chcę. Kogoś infantylnie prostego, banalnie nieprzemocowego, wieśniacko seksownego, zwyczajnego, ugodowego, bezwstydnie uśmiechniętego. Bez grymasu na gębie i pryszcza na dupie. Gotowego by podróżować gdzieś razem, wtulać się w siebie, bzykać ze sobą, jeść, pić ze sobą, a potem wspólnie zasypiać, bez groźby focha, bez tony mądrości zmyślonych na mój temat zaczytanych w promocji, prosto z poradników z Lidla, bez wiedzy co powinno dziać się w danej chwili ze mną, a co nie powinno, bez obłędu i mani zmieniania mnie w kogoś kim nigdy nie chcę zostać i już w tym wcieleniu chyba nie zostanę.
To właśnie przez takie hece z kobietami nie potrafię zaufać już nikomu i mam świadomość, że też sam nie wzbudzam zaufania. Bo i nie chcę wzbudzać. Działa to tak, że nie mam dzięki temu żadnych niespodzianek, za to niespodzianki ma ktoś inny, kiedy okazuje się, że ma względem mnie jakieś oczekiwania oparte na swoim prywatnie zbudowanym zaufaniu do mnie. Tylko kto wydał pozwolenie na budowę? Kto tego zaufania chciał?
Ciekawostka ogromna jest z tym ludzkim skryptem, że podobno „ludziom trzeba ufać”. Po jaką cholerę? Albo że budowanie zaufania do kogoś jest ważne. Może prościej przyjąć zasadę by ufać tylko sobie. Jako ktoś, kto po ostatnich doświadczeniach nie chce być w stałym związku z nikim poza sobą myślicie, że kompetencja o nazwie zaufanie do kogoś jest mi do czegoś szczególnie potrzebna? Myślę, że ze spotykaniem nowych ludzi jest trochę jak ze spotykaniem kota w worku. Uczyli mnie na kursach i warsztatach z marketingu, że nie kupujemy produktu tylko wyobrażenie o nim. To, kiedy kogoś poznajesz jest w sumie podobnie. Na końcu nigdy nie wiesz, kiedy się zawiedziesz i co ten ktoś Ci prędzej czy później odpierdoli, jeśli mu nieopacznie zaufasz i wprowadzisz do siebie za blisko. Piękno polega na tym, że jeśli nie masz do niego zaufania to pewnie nie ma szans by trafił Ci się jakiś zawód. Przewidywalność „aniemówiłem” spłaszcza Ci emocje. Nie ma wkurwu, nie ma smutku. Wieje przyjazną bryzą znad oceanu przewidywalności i nic Ci to nie robi w emocjach, bo wszystko to było z góry wiadome. Prostota tej konstrukcji może powalać. Zresztą działa identycznie z kobietami. Chciałoby się zacytować nieśmiertelny tekst z pewnego coraz mniej znanego filmu: „Dawno temu ja też zaufałem pewnej kobiecie, wtedy dałbym sobie za nią rękę uciąć. I wiesz, co… I bym teraz, kurwa, nie miał ręki.”
Tak bym chciał o dupie Maryni czasem pogadać z tymi kobietami. Bez analiz psychologicznych, bez głębi i bez informacji wielu co spieprzyłem w moim prywatnym życiu i jak to naprawić, ani co powinienem dalej z tym robić, bo mądrzy ludzie i poradniki tak każą. Pogadać sobie od tak o niczym szczególnym niczym jakiś lowelas z jakąś laską. Dwa obiekty różnych płci bez stresu pseudonaukowego patosu. Połączone tylko śmiechem, winem i fajnością obopólną. Czy nie lepiej Wam wchodzić w eros niż w patos? Podobno różnica między kobietą, a nimfomanką to dwa promile. Wiec czy nie lepiej zatem wódki się napić niż Hegla cytować i mądre panie psycholożki z fejsbuka?
Faceci czasem chcą mieć swój pusty pokój w głowie. Dziwne, a jakże to piękne w prostocie i swej doskonałości. Nie trzeba im wtedy wiedzieć co w nim dobre ani co w nim złe. Można leżeć i rozmyślać o absolutnie niczym, bez nieśmiertelnych wniosków na przyszłość i zdrzemnąć się w nim troszkę, kiedy człowiek jest zmęczony. A u mnie też… czas na drzemkę już jest chyba właśnie najwyższy…
Hm, no i co ja ci mogę napisać… No kurcze zajęta jestem innym „popaprańcem”… Acz zdaje się, że aby sięgnąć do jego poziomu pomieszania musisz jeszcze trochę „popracować” (bynajmniej nie nad wymienionymi rzeczami) ;)… Pytanie, czy Ty byłbyś w stanie zaakceptować kobietę bez wytykania jej tego i owego, z całą gama jej zachwiań, nawyków, przyzwyczajeń, niewypowiedzianych myśli… (nie oszukujmy się – ideały nie istnieją, choć wyobraźmy sobie, że owa hipotetyczna kobieta jest pogodzona z sobą samą i ma że sobą rozliczoną przeszłość).
Ja wszystko akceptuję i potrafię zrozumieć. Tylko męczy mnie potwornie słuchanie wywodów na mój temat oraz wykładów z psychologii, których mam przesyt. Szczególnie, że trudno się z nimi dyskutuje, kiedy zawierają jeden, niedyskutowalny punkt widzenia. Bo to, że kobieta jest mądra i ma wiedzę to ja to bardzo szanuję i podziwiam. Tylko jak długo kij od miotły można mieć połknięty i lecieć wywodami ex cathedra? Gdzie tu miejsce na śmiech i radość? Na co komu tyle trudnych spraw ogłaszać?
Od drugiego zdania zaprzeczasz swojej własnej tezie z pierwszego. Wszystko akceptujesz, ale nie akceptujesz przesytów i wykładów z psychologii. A to pewnie tylko w tym tygodniu. W przyszłym czegoś innego nie zaakceptujesz. Akceptacja wiązałaby się z tym, że przestałbyś widzieć te trudne sprawy trudnymi sprawami i życie stałoby się prostsze…
R2H zarzuciła Ci brak konsekwencji. Nie co naco nad wyraz. Twoja logika jest spójna, ale to można dostrzec dopiero z pewnej perspektywy doświadczeń. Nie są to miłe doświadczenia. Niestety czasem coś ma wiele odcieni szarości.
Już w drugim zdaniu zaprzeczasz temu, że wszystko akceptujesz. Nie akceptujesz przesytu, wywodów psychologicznych, braku śmiechu. A jakby tak zaakceptować drugą osobę taką, jaką jest, to trudne sprawy objawiłaby się czymś zupełnie zwyczajnym.
Nie ma ludzi nieskomplikowanych, każdy jest inny… Spójrz na siebie Ty pewnie też masz nieźle ” nasrane” w głowie widać po blogu:) i szukasz niespomplikowanej dziewczyny. Polecam koło gospodyń wiejskich:) . Pozdro dla wszystkich nieskomplikowanych ludzi:) z utęsknieniem czekam na następny wpis bo mega fajnie się czyta:)