29 stycznia 2021

Coraz więcej osób kibicuje mi żebym wreszcie osiągnął mój wewnętrzny spokój spędzając jak najwięcej czasu na kwarantannie. Najlepiej gdybym siedział na jakimś polskim zadupiu i nie mógł wyściubić z niego nosa. Pełnią satysfakcji byłaby policja warująca pod moim domem nasłana przez zaprzyjaźniony sanepid. Nie wiem co siedzi w głowach ludzi, którzy tego typu tortury uważają za coś wyszukanego. Przypuszczenie, że mogłoby mnie to zainteresować jest dla mnie niczym perwersja z jakąś dziewicą. Kiedy jesteś w moim wieku dla własnego dobra odpuszczasz sobie zboczenia, po których masz zawał, podobnie jak rezygnujesz z wystawiania się na uderzenie pioruna nawet gdy myślisz, że je polubisz.

Tymczasem od niemal roku fascynuję się posiadaniem nowego zawodu o nazwie: smutny polski pracownik zesłany na Home Office. Ogarniam to stanowisko niemal całkowicie w duchu rosyjskiego powiedzenia тише едешь, дальше будешь. Tym sposobem oficjalnie siedzę sobie grzecznie w domu pod kołdrą chroniąc się przed pandemią, o której wypada pierniczyć wszem i wobec jak bardzo jest ona uciążliwa i jak bardzo przez nią brakuje mi chodzenia do biura. Na smutno, beznamiętnie acz tak, bym był przez wszystkich dostrzeżony podłączam się do korporacyjnego świata „koli”, nudy i bzdur. Te bzdury mam wrażenie z roku na rok coraz mniej mnie w ogóle dotyczą. Równolegle wybieram dla siebie stan nieustającej błogości w postaci wakacji w trybie incognito. Stan, w którym siedzę nad brzegiem oceanu mając wyrąbane na problemy zarówno możnych jak i biedaków tego świata. Jestem przez to daleki i wolny od spraw i problemów, których nie potrzebuję i do których wtrącać się nie mam prawa. Wyznaję wewnętrzną wiarę, że w moim wieku prawo zachowania równowagi energii jest absolutnie nadrzędne.

Dlatego przestaję się przejmować, że dobrzy ludzie nieustannie doradzają mi coraz to bardziej błyskotliwe rozwiązania moich własnych problemów. Tych samych, których nadal szukam i nie potrafię ich za bardzo u siebie zidentyfikować. Ostatnie kilka dni znów przyniosło mi szereg rewolucyjnych porad. Jedną z nich był prywatny wykład, z którego dowiedziałem się, że powinienem porzucić mój Home Office i zamienić go na zamieszkanie w jakimś ciepłym kraju by uprawiać w nim pomarańcze. Tak bardzo lubię „dobre rady”, a zwłaszcza te dobre. Mają one uniwersalną cechę, że praktycznie zawsze są w dobrej wierze i od serca. A może jednak to nie takie do końca jest głupie? Może w obawie, że na starość żadne z mych dzieci nie poda mi szklanki wody powinienem bezwzględnie i już od teraz oswajać me ciało z sokiem pomarańczowym?

Nie myśląc nad tym dłużej zapakowałem do walizki mój wrodzony eskapizm, optymizm i hollywoodzki uśmiech. Postanowiłem przenieść się do miejsca o nazwie Gran Canaria by tam trochę pomieszkać i przekonać się czy uprawa pomarańczy to coś dla mnie. Przyznam Wam się, że w skrytości bardzo rajcowała mnie idea, że kiedyś przed Hiszpanami panował w tym miejscu kult płodności. Wyspa była całkowicie rządzona przez kobiety. Każda z nich miała do dyspozycji mężczyzn gotowych na każde swoje skinienie i chętnych na dowolne gwałcenie. Kiedy wraz z moim przyjacielem dotarliśmy na miejsce po kulcie płodności ani gwałceniach nie było już nawet śladu. Myślę, że nie byłoby w tym nim nic dziwnego, gdyby nie to, że już sam hotel wyglądał tak jakby zgwałcił swą bryłą piękną dolinę rozpościerającą się wprost do bajkowego oceanu. Jestem pewien, że ktoś chciał ogromem tej pseudo luksusowej brzydoty zachwycić jakichś starych nadzianych Niemców. Tych samych, którzy przed pandemią strachu wczasowali tu jeszcze do niedawna gromadnie, brylując na dancingach w stylu retro, poprzebierani sentymentalnie za starych nazistów. Bezguście, eklektyzm rodem z Lichenia, nachalność oraz brak szacunku dla piękna przyrody już na pierwszy rzut oka wyróżniało to miejsce w sposób iście niezwykły.

Pocieszaliśmy się z moim przyjacielem, że przybywając w to miejsce w formule olekskjuzmi sami sprawimy, że ta swoista denność w stylu nuworysz szybko przestanie nam przeszkadzać. Dlatego tak bardzo liczyliśmy w tym względzie na bogatą ofertę darmowego baru, do którego dobraliśmy się niezwłocznie po pozbyciu się naszych meneli w pokojach. Plan był taki by przez cały tydzień skupiać się jedynie na miłości do świata, relaksie na słońcu i kulturalnym sączenia drinków z pomarańczami w hotelowym basenie. Liczyliśmy też oczywiście na zapoznanie jakichś opalonych towarów przy tym basenie, ale nie był to nasz żaden wielki priorytet tego wyjazdu. Ten wysublimowany plan zaczęliśmy realizować niemal niezwłocznie. Już pierwszej nocy przekonaliśmy, że nie tylko hotel jest całkiem do dupy. W naszym niedalekim sąsiedztwie, zamieszkiwała para niemieckich pedałów. Uwili sobie romantyczne gniazdko dosłownie metr od naszych nosów, zajmując pokój odgrodzony od naszego cienką ścianą z papieru złożoną częściowo z zamkniętych, pokojowych drzwi przechodnich. W tych warunkach o jakiejkolwiek intymności ani ich, ani zwłaszcza naszej nie mogło być nawet mowy. Pech chciał, że piliśmy sporo, gdyż bar zamykali o 22-giej i potrzebowaliśmy się przez to szybciej narąbać w obawie, gdyby miała nas zastać nocna posucha na tym betonowym zadupiu. Tymczasem po alkoholu nasze drzwi i pedałów wyglądały zupełnie identycznie. Kiedy pijani wracaliśmy do pokojów nieraz zdarzało nam się mylić pokoje i atakować nie nasze klamki szukając się nawzajem lub próbując dopasować karty magnetyczne do odpowiednich numerów, których nie pamiętaliśmy. O dziwo nasza obecność zaczęła podejrzanie doskwierać pobliskim gogusiom. Co i rusz wysyłali do nas ochroniarza lub nasyłali na nas recepcje. Już po pierwszej nocy, w której jedyne co robiliśmy to słuchanie muzyki na balkonie i transport na piąte piętro 20 porcji łychy z kolą, rozpoczęła się nasza ożywiona jednostronna korespondencja z władzami hotelu. Polegało to na tym, że oni pisali do nas długie listy, my je pobieżnie czytaliśmy nie wczuwając się zbytnio w to co ich boli, następnie darliśmy je na małe kawałki i wywalaliśmy za okno…

Mimo wszystko rodziła się w naszych głowach irytacja. Nie rozumieliśmy, jak to jest, że jako znamienici goście nie jesteśmy gdzieś mile widziani. Do tego z dnia na dzień nam też to ciche, uciążliwe sąsiedztwo nękające nas co i rusz ochroniarzami zaczęło delikatnie doskwierać. Kiedy pedały wzięli się na sposób i zaczęli wywieszać na drzwiach kartkę „nie przeszkadzać” my postanowiliśmy za każdym razem im tą kartkę przewracać na drugą stronę. Bawiło nas, że rewersem do „nie przeszkadzać” jest „proszę posprzątać pokój”. Tym sposobem mieliśmy prywatne zwycięstwa już od rana i to w drodze na nasze śniadanie. Nie będą się chłopaki zabawiać w umorusanym pokoju – myśleliśmy głośno. Podczas gdy zmieniający się status sąsiadów z nie przeszkadzać na przeszkadzać niezmiennie nas rozweselał, atmosfera wokół nas gęstniała z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Po pewnym czasie w kontaktach z obsługą za każdym razem było coś źle. Nie byliśmy o czasie na jedzenie, bo byliśmy 5 minut później, nie mieliśmy papierka, w który zawinięta była karta magnetyczna do naszego pokoju, nasza maseczka nie zasłaniała nam nosa, na tyłku posiadałem nielegalny pieprzyk… Swoją drogą trudno im się dziwić. Trudno czasem zawierzyć komuś nawet na bazie znanych im wszystkim uśmiechniętych polskich mord. Brak na hotelowych kartach do pokoju papierka z numerem pokoju oraz bezimienne opaski olekskjuzmi wyglądały codziennie równie mało wiarygodnie. Zresztą muszę przyznać, że delikatnie odbiegaliśmy wyglądem od typowego dzianego nazisty, któremu hiszpańska obsługa z przyjemnością chciałaby wejść w dupę, gdyby tylko mogła wydoić go ze złotych zębów. 

Dziś z łezką w oku mogę tylko nadmienić, że niezmiernie się cieszę, iż nasza przygoda w tym egzotycznym miejscu dobiegła końca. Statystyki były zdecydowanie nie na naszą korzyść: wywaliliśmy za okno wszystkie zawieszki na drzwi z tekstem nie przeszkadzać jakie udało nam się spotkać, wypiliśmy do końca wszystko co dało się wypić w barze na dole, pół skrzydła hotelowego z uwagi na nasze sąsiedztwo zostało przeniesione do innych pokoi, kamerkę go-pro zabrał nam ocean, moje całe ciało zostało pogryzione przez hotelowe insekty, zapłaciliśmy 150 EUR kary (i to po sporym rabacie) za zakłócanie ciszy nocnej, a na końcu skończyła mi się wątroba, którą regeneruję do dziś. Tym sposobem udowodniłem sobie i niedowiarkom, że nie jestem w stanie zająć się uprawą pomarańczy w ciepłym kraju rezygnując z kamuflażu o nazwie smutny polski pracownik zesłany na Home Office.

Kiedy wylądowaliśmy na Okęciu najbardziej nam się podobało, że po tygodniu udało nam się o własnych siłach wrócić z tego przybytku wątpliwej rozkoszy posiadającej w swojej nazwie słowo „paradise” (sic!). Jesteśmy dziś też o wiele mądrzejsi. Przytrafił nam się tam cały szereg całkiem nowych doświadczeń, których wybaczcie nie zapamiętałem… Ale bilety były tanie.

Dodaj komentarz