Nasza drużyna ciągle nie była kompletna. Czekaliśmy w nieskończoność na zamykającą nasz konwój Srebrną Strzałę kierowaną przez polskiego odpowiednika Schumachera. Utknęła ona gdzieś pomiędzy światami – otchłanią jordańskiego lotniska i matrixem islamskiego monopolowego. Na szczęście czekaliśmy sobie wszyscy w zadumie od frontu luksusowego hotelu. Staliśmy na słoneczku raczej zblazowani życiem niż zniecierpliwieni sytuacją. Było tu co najmniej 10 stopni cieplej niż w Ammanie. Odczuwaliśmy delikatną łaskę opalającej nasze buzie pobliskiej gwiazdy. Specyficzny słony mikroklimat otulał przy tym nasze ciała swą nieskończoną arabską łagodnością. Już w pierwszej chwili od opuszczenia auta chciało nam się wszystkim bardzo czuć i doświadczać jak najwięcej dobrostanu lokalnej przyrody. Było idealnie – ciepło, słonecznie, bez zbędnych dram i wszechświatowych problemów – zupełnie tak jak lubię. Mógłbym w takich warunków czekać nawet na moją przyszłą miłość lub na Boże Narodzenie’2030, w zależności od tego co by się miało wydarzyć pierwsze. Jeszcze kilka godzin temu, tam na lotnisku, wiał silny, zimny wiatr i było przeciętnie przyjemnie. Tu bezpieczni od przejmującego chłodu byliśmy osłonięci naturalną doliną. Morze Martwe to największa depresja świata, a dolina Jordanu u ujścia do Morza Martwego to najniższy punkt na Ziemi. Istny cud natury dostępny dla nas kilka schodków w dół od parkingu hotelu.



14:50. Dead Sea SPA Hotel.
Zguby ze Srebrnej Strzały z piskiem opon wtoczyły się na podjazd hotelu. Wyglądali jak czterej apostołowie wystrychnięci na Dudka przez swojego proroka. Zupełnie z dupy przygotowani do drogi, natchnieni ślepo jego zaleceniami, który może i był kiedyś mesjaszem, ale tripy ogarniał słabo. „Mówił do nich: Nie bierzcie nic na drogę: ani laski, ani torby podróżnej, ani chleba, ani pieniędzy; nie miejcie też po dwie suknie!”. Praktyka szybko pokazała, że w ich przypadku takie zalecenia gówno się sprawdzają. Jeśli nie masz do pomocy Ziomeczków z prowadzącego twój konwój busa i sprawnej nawigacji na pokładzie prędzej podzielisz los gostka o imieniu Hiob, niż uda ci się samemu sensownie gdzieś dotrzeć na tym pustynnym zadupiu. Załoga Janka Przystanka poległa z testu na orientację w terenie po całości. Aby nas odnaleźć wykorzystali sporo nowinek technologicznych dostarczanych ludziom przez Google, Facebooka i Apple a i tak było im ciężko. Pochłonęli między innymi osiem pinezek z lokalizacją, skonsumowali czas sześciu bezowocnych z nami rozmów telefonicznych „o niczym” oraz otrzymali kilka całkiem bezsensownych dla nich i dla nas print screenów z charakterystycznymi detalami opalającego nas wszystkich słoneczka w hotelowej miejscówce. W kompletnym amoku zagubienia oczywiście zupełnie nic z nich nie zrozumieli.
Najważniejsze, że wszyscy byliśmy znów w komplecie. Po tych przygodach udało nam się wspólnie objeść jak bąki. Wpychałem w siebie lokalne pyszności już na zapas do Polski. Każdy chodził po dokładki i nikt się z tym nie krył. Ja też nie musiałem nikomu ściemniać, że jestem na jakiejś specjalnej diecie typu – im więcej zeżresz tłuszczu tym bardziej od tego schudniesz, by móc się legalnie nawpychać do woli. Jedzenie było wyborne i było go pod dostatkiem. Był tam deser, którego jak żyję pyszniejszego wcześniej nie jadłem. Nasze humory dopisywały, a nasze morale po tym jak udało nam się wszystkim zgubić, a potem w cudowny sposób odnaleźć urosło jeszcze bardziej niż nasze brzuchy.

15:00. Plaża, dzika plaża…
Nie po raz pierwszy miałem okazję zażywać kąpieli w Morzu Martwym. Zarówno po stronie izraelskiej jak i po stronie jordańskiej były to przeważnie kąpiele „na dziko”, w scenerii „na biedaka”. Ostatnio w Jordanii by doświadczać takich przyjemności przedzierałem się przez jakieś cuchnące bagna, które porwały bezpowrotnie moje ulubione klapki z Borneo. Potem płukałem się ze słonej wody dosłownie na jakimś gnijącym śmietniku. Cóż to była wtedy za chujnia. Dziś upragniona kąpiel trafiła nam się trochę jak ślepej kurze ziarno i to w wersji „na bogato”. Oczywiście przyjemności nie są nigdy za darmo. Jak za większość rzeczy w tym pobożnym „tanim kraju” wybecalowaliśmy na to Martwe Morze całe morze lokalnej kapuchy. W zamian mieliśmy do dyspozycji piękną piaskową plażę, palmy, słońce, ławeczki, parasole, kotły z gliną, prysznice ze słodką wodą, przebieralnie i zabawę na trzeźwo w wodzie, która na pierwszy rzut oka przeczy prawom Pascala i Archimedesa. Niby głupstwo, a w sumie radocha była niemal egzystencjalna. Kiedy tylko odważysz się zanurzyć stopy w solance, nie mija nawet chwila, a ty jesteś upewniony, że na pewno chcesz wleźć dalej cały do wody. Jak to powiedział kiedyś Paulo Coelho: „szaleństwo jest dla odważnych”. Uzupełnił to potem gdzieś zgrabnie: „Nie jestem w tym wieku, kiedy nieświadomie popełnia się głupstwa. W moim wieku głupstwa popełnia się planowo i z dziką przyjemnością”. Zabawa w Morzu Martwym zawsze jest przednia. Jest też z kategorii właśnie owych dzikich przyjemności, których nigdy nie potrafię sobie odmówić, gdy jestem w tych zacnych stronach. Nie ma tu ani rekinów, ani żadnego pływającego życia. Najwyżej przepływa obok ciebie jakiś rosyjskojęzyczny kaszalot niewiadomego pochodzenia, który najwyraźniej był na specjalnej diecie wpierdalania w siebie ton cukru w nadziei na smukłą sylwetkę… i to już od lat. Niesamowite uczucie, kiedy po wszystkich trudach dotarcia w to miejsce zanurzasz się w cieplej, tłustej, słonej wodzie i już za sekundę masz uczucie jakby ktoś zabrał ci całą wagę jaką tachałeś dotąd na sobie idąc przez życie. Twoje ciało przestaje cokolwiek ważyć, a ty unosisz się jak biblijny Chrystus nad taflą wody. Gdybym jeszcze potrafił zamienić tą słoną wodę w wino, a piasek w krakersy paprykowe byłbym gostkiem ze świętych ksiąg i bożyszczem wszystkich lokalnych dupeczek na Tik-Toku.
Kiedy już tam będziecie korzystajcie, ile wlezie. Nie odmawiajcie sobie babrania się w błocie i wszystkiego co się z tym wiąże. Ja wysmarowałem się jak głupi tylko po to by wierzyć, że jak się z tego kiedyś odskrobię będę wyglądać jak Leonardo DiCaprio, zaraz przed tym jak się utopił na Titanicu dla jakiejś cizi.











17:10. Kierunek Petra.
Udało nam się wszystkim zebrać do kupy. Tym razem ruszyliśmy stanowczym ruszeniem bez zbędnego ociągania się. Kierowca był słabym kompanem i dość upierdliwym indywiduum. Odkryliśmy, że wszędzie generował sztuczne problemy, tylko po to by chcieć je za chwilę z nami rozwiązywać. To była taka gra „jestem dla was taki pomocny dajcie mi za to co łaska”. Co i rusz próbował nam długo tłumaczyć jakieś lokalne dyrdymały o ważnych dla niego zagrożeniach. Odkryliśmy jego strategię dopiero po czasie. O problemach, o których nie śniło się gastrologom z czasem słuchaliśmy już bardziej z uprzejmości, mniej z zainteresowania nimi. Od początku założyłem, że musi chodzić mu o kasę, bo ile może zdrowemu facetowi się chcieć pierdolić kocopoły do całkowicie pijanej załogi. Zresztą na pokładzie było tyle szlachetnego alkoholu, którym się wszyscy nawzajem częstowaliśmy, że problemy naszego kierowcy szybko powędrowały na dalszy plan, w arabską nicość.







Większym problemem stawała się dla nas sama jazda. Przed nami były jakieś trzy godziny do Małej Petry, w której mieliśmy zaplanowany nocleg. Tymczasem robiło się ciemno i co chwila chciało się komuś sikać. Częste przystanki stawały się powoli irytujące. Nużyły nawet kierowcę, który zdołał podzielić się z nami obserwacją, że jesteśmy najmniej ogarniętą grupą jaką miał przyjemność powozić po swoim pięknym kraju. Pikanterii atmosferze w busie zaczęły dodawać wypowiedzi niektórych kobiet pod moim adresem. Wykorzystywały swój przejściowy stan nieważkości do próby uświadomienia mi jak złym jestem człowiekiem. To wszystko mnie oczywiście nie tylko nie dziwiło, ale wręcz delikatnie nudziło. Zresztą zdziwiłbym się gdybym w tych uciążliwych warunkach przypadkiem wypadł w oczach jakiejkolwiek niewiasty w czymkolwiek pozytywnie. Nawet gdybym miał cierpliwość i otwartość na krytykę na poziomie Buddy, nawet gdyby mnie ktoś pozbawił „budujących” doświadczeń z moich dotychczasowych relacji, nadal myślę, że miałbym to wszystko głęboko w dupie.


21:20. Little Petra Bedouin Camp.
Dotarliśmy do celu cali, narąbani, śmierdzący i zmęczeni. Czekała na nas kolacja w obozie Beduinów, którzy tak naprawdę mogli nie być prawdziwymi Beduinami. Bardziej mi wyglądali na hotelarzy udających Beduinów dla naiwnych turystów. Dostaliśmy od nich całą kupę żarcia, którego nie dało się w żaden sposób przejeść oraz zakwaterowanie w zimnych namiotach. Alkohol w tych warunkach okazał się być dla nas zbawienny. Było zimno i ciemno jak cholera. Zupełnie jak na pustyni w zimie. Tak bardzo zimno, że chyba każdy zdążył od tego zapomnieć o co się z kim handryczył po pijaku w busiku. Jedno jest pewne. Niektóre kobiety na pewno nie powinny pić alkoholu. Problem polega na tym, że mało która dziewczyna umie się po nim bawić bez agresji. Nie wykluczam dziś, że mogła to być też jakaś wyrafinowana forma gry wstępnej, której zupełnie nie zajarzyłem. W końcu pocałunki są ostatnim przykładem ludożerstwa…








P.S.: