28 grudnia 2021

Nieśmiertelny w swych życiowych obserwacjach Bruce Lee twierdził: „Będziesz stale cierpiał, jeśli będziesz reagował emocjonalnie na wszystko, co ludzie do ciebie mówią. Prawdziwa siła zawiera się w obserwowaniu wszystkiego z boku, ze spokojem i logiką. Jeśli słowa mogą cię kontrolować, to znaczy, że wszyscy mogą cię kontrolować. Oddychaj i pozwól sprawom przeminąć.”

Przeczytałem ostatnio jeszcze jeden fajny tekst: „Bądź sobą. Tylko się potem nie dziw, że nie masz przyjaciół ani dziewczyny”.

Idealne podsumowanie moich obaw relacyjnych. Bo czy ja umiałbym być z kimś i nie móc być w tym byciu z tym kimś sobą…? Nie… To ja wtedy oczywiście wolę zostać sam na świecie. Zresztą i tak niemal od zawsze gram ze światem w grę o życie sam – ja – jednoosobowa subkultura vs. świat. W mojej ostatniej relacji z Przyjacielem byliśmy ponoć „jak dwa pedały”. Tak o nas mówiły jego dzieci, kiedy obserwowały nasze wymiany wzajemnych serdeczności względem siebie. My się bardzo lubiliśmy na poziomie gadania i zachlewania. Zapijaliśmy nasze myśli bez ustanku i bez sensu niskoprocentowym alkoholem… To było wszystko między nami – bez macanek i wkładania.

Fascynuje mnie, gdy dziecko zieje uszczypliwością dorosłego, gdyż frustruje je zazdrość o tatę. Dziecka czas spędzany z nieobecnym mentalnie ojcem rani i boli bardzo dziecko, a najmniej boli najebanego tatę. Takie zachowania znam wręcz doskonale z innych źródeł. U dojrzałych fizycznie dorosłych często występują – zwłaszcza takich z parą porządnych atutów. Dziecko czy kobieta… często nie ma zauważalnej różnicy na poziomie ekspresyjnych reakcji. Głos wewnętrznego dziecka w dorosłym, niezaopiekowanego od dzieciństwa, wydobyty po latach z ciała dorosłego brzmi tak samo. Ciekawym jest, jak bardzo ludzie potrafią być o siebie rywalizujący zupełnie bez większego widocznego na pierwszy rzut oka powodu. Bo czy wystarczającym powodem może być to, że komuś się coś o kimś ubzdurało?

Zdaniem niektórej kobiety, ktoś taki jak ja, o wdzięcznej ksywce „ten człowiek”, przez niektórą panią sobie upatrzony, powinien nieustannie, w związku z jej partykularnym wyborem, w ramach zasady wzajemności, wybierać spędzać swój bezcenny czas tylko z nią, i na pewno w taki sposób abym nigdy z kimś innym nie spędzał go bez niej. Czas mój oparty wyłącznie na bazie jej wytycznych, wedle jej wskazówek starannie dobranych, spędzany być powinien. W przeciwnym razie jej zazdrość o wszystko i o nic w tym moim go po swojemu spędzaniu, przerodzi się we frustrację wystarczającą do tego, by mnie lub kogoś tą frustracją musieć natrętnie i metodycznie obarczyć… Taki styl miały wszystkie bez wyjątku dziewczyny, które dotąd poznałem na swej gwiezdnej drodze ku memu duchowemu rozwojowi w ziemskim terrarium. Nigdy nie rozumiałem na co i po co trzeba było światu takich ciśnień. Powszechnie wiadomo jak bardzo złość kobiecie na jej piękność szkodzi, zwłaszcza, gdy nie zawsze jest czym szastać…

Podróże, dziwne towarzystwo, balangi, na golasa pływanie, sztuczne cycki, ludzie trupy, piwo, pornosy i papierosy, wina picie, dup na śpiocha pieprzenie i głupot pierdolenie. Taką energią się często otaczałem, czasem sztachałem, ale nie zawsze zaciągałem. Większość (lecz nie wszystkie) z tych zgubnych nałogów świata tego, mnie dotąd nie omijała. Tylko w niektóre z nich nie wszedłem i to z premedytacją, zupełnie świadomie nie wszedłem. Przypuszczam, że te w które wdepnąłem musiały być dla mnie w czymś swą formą atrakcyjne. Smutne, gdy prędzej czy później z tylnego fotela zaczynały zarządzać moją, podatną na uroki zwierzęcej natury świata, osobowością. Wszystkie razem pośrednio lub bezpośrednio wpływały na moje relacje. Te prawdziwe, wartościowe relacje, budowane na poważnie, bezustannie oczekujące na to, kiedy mi się coś w głowie wreszcie odmieni, kiedy zwrotnica przeskoczy, kiedy na dupie na dłużej w jednym miejscu gdzieś przycupnę, kiedy z obłędu swego ochłonę. Najbardziej wreszcie czekające, kiedy odpuści mi pierdolec odpalony w głowie, radość zgubnej wolności na wieść o rychłej ucieczce przed nimi wszystkimi, na tripa gdzieś z obcymi…

Szkoda mi dziś trochę tych, których zawodziłem tak często będąc wtedy sobą. Zwłaszcza tych, którym mój tryb życia nigdy nie odpowiadał. Tych, których ze wstydem chroniłem przed jakąś ostatnią niewygodną prawdą o mnie, przede mną samym i niestety przed tym mną prawdziwym. Z zażenowaniem i z wyrzutem sumienia, z poczuciem winy chroniłem bezsensownie i siebie, i je. Wybierałem klimaty noir, nieambitnie, toksyczne, kłamliwe i przed samym sobą zakłamane, bo tak mi było łatwiej. Ruchy w stronę śmierci zawsze są bardziej atrakcyjne niż te w kierunku życia. Te wybory oparte na zamiłowaniu do podniszczania sobie wątroby, robiły mi złudną i chwilową radość w zdziwaczałym mózgu. Działały na mnie tak jak cukier i opium – wręcz natychmiastowo. Realną destrukcję w głowie robiły zaś powoli, niezauważalnie, bo stopniowo, lecz długofalowo. Może potrzebowałem oszaleć wtedy, by dziś zrozumieć lepiej siebie? Może być lekko opętany? – to zawsze oczko wyżej niż zostać w czymkolwiek pokonany… Opętanie to jednak wybór. Na przegraną nie masz wpływu.

Dopiero dziś więcej wybieram być wolny niż mym żądzą powolny. Ze zdziwieniem stwierdzam, że tak się funkcjonować w życiu może udać. Odkryłem chyba właśnie, że umiem swoim największym wrogiem jak i przyjacielem w świecie zostać. Bez tłumu złudnych klakierów, przyjaciół i kobiet wybieram nie być w żadnym klubie chwili dłużej. Dziś na jednoosobowy pakt wewnętrznej adoracji i opieki nad sobą się już tylko godzę. Elitarny ten mój nowy klub, bo tylko dla mnie… Wstępuję do niego i zamykam za sobą drzwi na klucz.

Oddycham… Jestem już bezpieczny… Myślę… Oddycham głębiej… Cierpię… Uśmiecham się… Kocham siebie… Szanuję siebie… Oddycham jeszcze głębiej… Biegnę ku światłu… Już mnie nie złapiecie!

Dodaj komentarz