29 kwietnia 2022 Poranek

Bieganie po Nowym Jorku od zawsze było dla mnie czymś elektryzującym, już od samego słuchania o tym. Było takie nawet wtedy, kiedy jeszcze nie miałem pojęcia, że kiedyś będę biegał nałogowo. Całe to miasto, a zwłaszcza środkowy Manhattan, Central Park i Brooklyn kojarzą mi się odkąd sięgam pamięcią właśnie z bieganiem. Magda Czapińska miała na myśli najpewniej właśnie bieganie po Nowym Jorku pisząc: „trzeba żyć naprawdę, żeby oszukać pędzący czas. Pięknie żyć, w zachwycie. Życie zdarza się raz.”

Gdy tylko wstałem, na wpół żywy – po jet lagu, którego niemal na pewno wykiwałem, zacząłem szykować się do biegu. Dzieliło nas wszystkich od Central Parku nie więcej niż 1,2 mili. Dzielnica była słaba na wiosenne spacerki za rączkę z dziewczyną o poranku. Najlepiej się po niej zapierniczało w biegu aby ją gdzieś zgubić za sobą. Wtedy miałeś pewność, że nie dopadnie cię po drodze żaden nafaszerowany koksem żul. Dołączył do mnie Cylindryk, który obiecał, że dotrzyma mi kroku w biegu. Ruszyliśmy ile było u nas sił w nogach. W NYC najfajniejsze jest to, że zawsze gdy wbiegasz do Central Parku od razu czujesz się jak zwycięzca. Biegniesz w lidze maratończyków choćby to było tylko kilka kilometrów rozgrzewki. W ten sposób czujesz, że żyjesz naprawdę. Jedna z kilku mistycznych rzeczy jakie mogą ci się na tej planecie przytrafić za darmo – bieganie po Central Parku. Pewnie dlatego to miejsce jak żadne inne na świecie przyciąga do siebie biegaczy z całego świata. Pełne kółko po Parku ma prawie dziesięć kilometrów. Gdybym tu mieszkał, codziennie robiłbym takie kółko. Chyba, że bym gdzieś od tego wykitował. To wtedy pewnie już nie…

Późny kwiecień na Manhattanie potrafi być bajkowy. Nie jest jeszcze bardzo ciepło. Za to wszystko co tylko może kwitnie i napawa człowieka jeszcze większym optymizmem. Zwłaszcza, gdy z każdym dniem widzisz jak coraz intensywniej świeci słońce. Tu, w stolicy naszej zachodniej cywilizacji, bajeranckim centrum świata przyroda fajnie wrasta w otoczenie stylowych drapaczy chmur. Style art déco i art nouveau starych wieżowców przenikają się i potrafią genialnie współgrać z rzędami pokaźnych lustrzanych fasad nowoczesnych budynków, okupowanych przez centrale największych koncernów świata. Odbijają od siebie światło słoneczne niczym gigantyczne lustra we wszystkich kierunkach. Biegniesz alejkami wśród kwitnących drzew i krzewów, dookoła jeziorek opisanych szczegółowo w „Buszującym w zbożu”, mijasz tych wszystkich pędzących gdzieś niedaleko ciebie ludzi, a dookoła masz widok na majestatyczne budowle rodem z narcystycznego Bizancjum jebiącego sobie biedę po całości, od tak.

Nowy Jork to też miasto o bardzo specyficznym zapachu. W sumie to lubiłem ten metalicznie lepką maź będącą naszym paliwem do oddychania. Powietrze jest tu zmieszane z wyziewami wszechobecnego metra, wzbogacone o spaliny silników benzynowych, odór studzienek kanalizacyjnych. Jest też mocno przyprawione wonią hindusko-chińskiego żarcia sprzedawanego tonami na wynos. Urozmaica je „cuch” ośmiu milionów spoconych ludzi stłoczonych na relatywnie małej powierzchni. Wszystkie występujące tu rasy w większości przeciętnie zachęcająco pachną. Kiedy się człowiek lepiej przyjrzał agentom spotykanym na amerykańskich ulicach, szczególnie w dzielni, w której chwilowo pomieszkiwaliśmy, miało się nieodparte wrażenie, że osobniki tu bytujące niechybnie musiały pochodzić nie tylko z naszej galaktyki.

Wróciliśmy z Cylindrykiem mocno zziajani ale dość szczęśliwi. Pokonaliśmy ponad 12 km i to w przyzwoitym tempie. Jakoś każdy był z siebie głupawo zadowolony, że tyle przebiegł i nikt z nas nie umiał przed nikim tego ukryć. Zaczęliśmy czuć, że to, na co czekaliśmy od tylu miesięcy dzieje się teraz na naszych oczach. Każdy z nas chciał się jak najwięcej załapać na tę chwilę bycia tu, w tym miejscu, dokładnie tu…

Całą naszą czwórką ruszyliśmy przez Harlem na śniadanie. Po drodze zahaczyliśmy o słynny teatr Apollo, w którym zaczynali wszyscy wielcy artyści jacy tylko mogą ci akurat przyjść do głowy z Billie Holiday, Ellą Fitzgerald i Michaelem Jacksonem na czele. Tego poranka miałem jeszcze raz znaleźć się w Central Parku. Było to orientacyjne miejsce spotkania kolejnych członków naszej podróżniczej grupy. W Parku mieli na nas czekać Zu wraz ze swym eksperymentalnym kolegą znikąd. Kolega był gościem, którego nikt z nas jeszcze nie widział na oczy, a który już potrafił nas wkurwić wypisując jakieś bzdury na naszej podróżniczej grupie fejsbukowej. Humory nam dopisywały, temperatura powietrza rosła. Uśmiech na naszych twarzach i beztroska tej chwili górowały nad nami. Trzeba przyznać, że od samego początku żadne z nas jakoś nie potrafiło być chodzącą reklamą abstynencji. Spacer na PWR (piwo w rękę) w USA różni się od tego w Polsce tym, że musisz chodzić dodatkowo z papierową torbą zakrywającą markę piwa. Chodzi głównie o to aby ci nikt nie pozazdrościł tego co pijesz. W końcu co kraj to obyczaj. 

Zu wraz z Magiem z Dalekiego Egiptu pojawili się w Parku raczej punktualnie. Typ dostał ksywę Maga niemal z automatu. Był na pierwszy rzut oka banitą z Atlantydy. Mam wrażenie, że niektórych Polaków spotykasz dopiero tu. Ameryka przyciąga wariatów. W Polsce nie byłoby opcji, by taki koleś jak on się do ciebie przypętał. Całe życie stroniłem od wszelkiej maści pozorantów, głośno-mówców, egzaltowanych szpanerów i innych postaci na dopalaczach, niewnoszących do mojego życia absolutnie niczego interesującego. Niestety jednym z takich niewydarzonych dziwaków z pustką do przekazania mi w spadku był właśnie nasz świeżo poznany Mag. Zachowywał się jakby nagle w tajemniczych okolicznościach, po około 40 latach siedzenia na kanapie w jakimś wariatkowie, nie wiedzieć czemu ktoś otworzył mu drzwi i zwrócił wolność. Teraz robił co tylko mógł, by w jego mniemaniu, w jakiś cudowny sposób, móc nadrobić w jeden dzień stracony czas. Nie trudno się domyślić, że w związku z tym chodził na ciągłym wzwodzie poznawczym. Był podniecony i śliniący się. W reakcji na to, co akurat spotykał na swojej drodze, utrzymywał swoje fizis w ciągłej stymulacji i gotowości. Podniecał się najbardziej sobą samym, tym o czym pomyślał i tym co usłyszał. Chyba najbardziej tym, że mu się jakoś to wszystko w głowie spinało w magicznej przezajebistości. Dominował nas z minuty na minutę ten jego dziwny świat i on w tym swoim świecie. Słowem mówiąc gość miał swój mocno wewnętrzny matrix, którym postanowił epatować na nasze matrixy. Pobudzony w stopniu par excellence wypluwał z siebie jakieś dadaistyczne sekwencje słowne, które w jego mniemaniu powinny zrobić na nas stosowne wrażenie. Jedyne co robiły to wprawiały w nas w swoiste osłupienie. Im bardziej zapraszał nas w ten sposób do siebie, im bardziej się do niego zbliżaliśmy, tym bardziej chciało nam się z całych sił od tego uciekać.

Byliśmy zmęczeni jego obecnością już po kilku minutach. Każdy myślał tylko o jednym. Jak my tego typa wytrzymamy kilkanaście godzin w tym samym aucie, na tak małej przestrzeni? Cokolwiek robił było to działanie przekraczające jakiekolwiek standardy harmonii. Ekspozycja na niego, nawet chwilowa, nie wróżyła nikomu z nas niczego dobrego. Mieliśmy nawet podejrzenia, że gość być może niechcący nawąchał się jakiejś bardzo rzadkiej odmiany kleju i jakimś cudem da się go jeszcze jakoś z tego uratować. Szybko zrozumieliśmy, że istnieją ludzie naturalnie odklejeni, którzy kleju zupełnie do niczego w swoim życiu nie potrzebują. Mają go w nadmiarze od matki natury. W końcu każdy człowiek może przecież stać się nałogiem… choćby sam dla siebie…

Run Forrest, Run…!!!

Dodaj komentarz