„O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju!”. 2022 zaczyna się dla mnie subtelną odmianą w nawykach badawczych. W przeciwieństwie do stycznia Anno Domini 2021 nie skupiam się już na potwierdzaniu mojej płodności, a raczej drżę o swoje życie. Ledwie pierwszy tydzień gdzieś wystrzelił w stratosferę, a ja zamiast testów ciążowych przeprowadzam na sobie testy covidowe. No i doigrałem się. Jestem pokonany. Rozwalone zatoki, pozytywny wynik testu na covid, gorączka, osłabienie, rozległe defekty przeróżnych funkcji życiowych, padaczka… Żal będzie się rozstawiać z tym światem. Ale co mi tam, w końcu kiedyś trzeba… Widać sobie czymś zasłużyłem. „Niech to gnije”, jak to śpiewali Stonesi w odpowiedzi na „Let it Be” Batlesów.
Póki co staram się jeszcze oddychać. Szpitale przepełnione – nikogo nie przyjmują. Moją ostatnią bazą niech już lepiej będzie mój dom. Mam tu niemal wszystko czego potrzebuję. No może poza kimś, kto mógłby potrzymać mnie za rękę w tej ostatniej godzinie. Tylko czy trzymanie za rękę może być cokolwiek jeszcze warte w naszych czasach? Co mi po trzymaniu, jeśli wiem, że w każdej chwili mogę wykitować? Na czym w takich momentach będziesz koncentrować swoje myśli? Na dobrach materialnych, duchowych, dobrych manierach, czy bardziej starasz się nie wykasłać do reszty swoich płuc? Czy nie lepiej mimo wszystko skupić się na jakichś pozytywach? Uwaga ogłoszenie…: „Szukam zgrabnej koleżanki z covidem do towarzystwa i trzymania się za rękę. Jak umierać to tylko razem!”.
To wszystko dowodzi tylko tego, że niestety na pewno nie jestem w żaden sposób wyjątkowy. Jestem łatwopalny i śmiertelny jak wszyscy… Ten świat poradzi sobie doskonale sam i to beze mnie. Dlatego należy o siebie dbać we własnym zakresie. Nikt inny o mnie nie zadba. Mało kto się też pochyli i nade mną po śmierci zapłacze… Kogo ja jeszcze dzisiaj obchodzę…? Zachowuję niniejszym spokój. Mój los składając w opiece Nieomylnego zaparzam sobie ziółka na dobranoc. Cóż… wszystko ponoć jest po coś. Nawet siedzenie w domu zapewne ma ukryty sens egzystencjonalny. Nawet w tym domu potem umieranie. Tylko gdzie się teraz podziała moja wolność, kiedy jestem chory na pandemię? Gdzie moje przywileje z nią związane – wszystkie te o które tak zaciekle życie całe swe walczyłem? Przecież to klasyczny problem – nie możesz mieć wolności i miłości jednocześnie. Skoro na świecie jest do wyboru tylko wolność albo tylko miłość – i nie można mieć i tego, i tego na raz, to gdzie ja dziś jestem z moim śmiertelnym bakcylem? Całe życie chciałem móc wybrać wolność. Chciałem w jej imię rezygnować z wszelkiej pomocnej dłoni, z miłości również… Chciałem tak robić co najmniej do czasu, gdy mój korzeń będzie płonąć, gdy moje serce będzie walić, a moja krew będzie parzyć od żaru…
A jeśli zastygnę już dziś, już jutro… od tak sobie? Co wtedy mnie spotka? Ulga, spełnienie, spokój… żal? Ponoć aż pięciu rzeczy ludzie żałują tuż przed śmiercią:
Żal pierwszy – „Nie pozwoliłem sobie być bardziej szczęśliwy”.
Czy to jest, aby o mnie? Co dziś dla mnie oznacza szczęście? Szczęcie to zawsze życie w zgodzie ze sobą samym, nie raniąc nikogo i nie raniąc siebie przy okazji. Życie bez poczucia winy to też szczęście.
Żal drugi – „Lata poświęcone pracy”.
To znów nie o mnie. Trudno o większego obiboka w dzisiejszych czasach niż ja… Ponoć trzeba w życiu znaleźć pracę, która będzie twoją pasją. Mnie się nawet tego nie chciało. Szukanie pracy to przecież bardzo ciężka praca…
Żal trzeci – „Zabrakło mi odwagi by żyć dla siebie, a nie według oczekiwań innych”.
Bzdura… żyłem życiem egoisty, podróżnika, pijaka, egocentryka, hulaki i konesera życia… Tylko czy ja miałem w tym własne marzenia? A może żyłem za wiele przeszłością, a może zbyt bardzo przyszłością… a może nie „tu i teraz”, a może nie kochałem życia…?
Żal czwarty – „Nie pielęgnowałem kontaktów z przyjaciółmi”.
Nie dotyczy!
Żal piąty – „Nie miałem odwagi wyrażać uczuć”.
Nie dotyczy!
Czego mi zabrakło więc do szczęścia… Kogo nie spotkałem? Czego nie zaakceptowałem w moim życiu całym? Czego w tym życiu nie odpuściłem? A może mówiłem „kocham” za mało, by ktoś umiał to wyraźnie usłyszeć? „Czy ja żyłem nie dość? Czy kochałem nie dość?”. Delektowałem się życiem niemal każdego mojego dnia. Jego smakiem, jego cudem, jego słońcem, jego dniem i jego iluzją… Totus Tuus – oddałem życiu siebie…
………………
Wszystko działo się niczym w magicznym filmie, którego byłem częścią. Mama została uznana za nieżywą, a jednak żyła. Chodziła z nami wszystkimi i rozmawiała. Była inna, może słabsza, ale cieszyła sią, że śmierć do niej nie przyszła. Uśmiechała się do nas radując się, że jest sprytniejsza od praw natury. Szła z nami gdzieś, a ja mówiłem jej w kółko jak bardzo ją kocham. I pytałem ją wtedy czy mnie nie opuści… Ona tylko przytakiwała… Zrozumiałem, że mnie nigdy nie opuści… Zapytałem jeszcze czy czasem będzie nas odwiedzać. Powiedziała, że tak – przytakując na wszystko, co mówiłem z pobłażliwym z uśmiechem. Miałem ciągłe przebłyski różnych wątków w tym dziwnym filmie, który toczył się tak prawdziwie, na jawie. Były pomieszane jakby z moim dzieciństwem, spacerami z mamą za rękę po wielkim blokowisku, całe lata temu. Gigantyczny samolot przyleciał nagle wprost z nieba i zawisł pomiędzy dwoma starymi wieżowcami. Stanął w powietrzu w bezruchu, w miejscu, gdzie dziś wyrasta brzydki kościół. Zrobił niesamowite podciśnienie. Szyby w domach zaczęły bardzo się bronić od jego wiatru. Powietrze nagle stało się granatowe. I ja wtedy biegłem czym prędzej po coś do domu. Wpadłem do niego trzymając w rękach jakąś świetlistą linę. Jej drugi koniec był przytwierdzony do tego samolotu. Tylko ta lina była tu już wcześniej. Znacznie wcześniej, nim zjawiła się ta przedziwna maszyna. Chwilę temu musiałem być w barze na drinkach. Z moją czarnowłosą dziewczyną oraz z moim bratem, blondynem. Ja brałem tylko złotą żołądkówkę w małych buteleczkach, na przemian ze srebrnym dżinem. I nagle szliśmy wszyscy znów z naszą mamą. Tylko mój drugi brat jeszcze czekał na możliwość porozmawiania z nią. Ale ona już nie chciała. Potrzebowała gdzieś szybko pójść po coś, coś jeszcze pilnie załatwić. Nie miała tylko pewności czy starczy jej na to sił i czy ma wystarczająco dużo czasu. Przycupnęliśmy wszyscy objęci na ławce. I ja ciągle z nią o czymś wtulony rozmawiałem. Wszyscy byliśmy pod wrażeniem tej tajemniczej rzeczywistości wkoło nas. Jakby filmowej alternatywy świata realnego… Spojrzałem wtedy raz jeszcze w górę. Widok zatykał dech w piersiach… Zupełnie nie mogłem od niego oddychać. Dusiłem się… I zaraz spojrzałem wkoło po sobie… Nikogo obok mnie już nie było… Zapanowała przeraźliwa cisza… Ona trwa jeszcze do teraz… Ta cisza tak bez przerwy tu trwa…
………………
Ponoć umarli zwykli witać nas, gdy przychodzi nas czas…


Stary to tylko przeziębienie, nie histeryzuj 🙂