W „Stu latach samotności” Gabriel García Márquez opisał kobietę, która „(…) posiadała niezwykle rzadką zaletę istnienia tylko w odpowiednich po temu momentach”. Ja spotkałem taką na żywo. Całkiem niedawno…
– Przyznasz się, że jesteś nieszczęśliwy? – dopadł mnie człowiek-kobieta patrząc mi prosto w oczy, celując we mnie wskazującym palcem.
– Jestem bardzo szczęśliwy w tym wcieleniu, co więcej – jestem w czepku urodzony jak to mawiała moja ukochana babcia. – odparłem jej zaskoczony.
– Jesteś szczęśliwy tak? To my nie mamy o czym gadać. Ja wiem swoje. Ja studiowałam psychologię.
Dziennik pokładowy. „Historia jest taka, że byłem na statku, a statki są lżejsze od liści”. Tak sobie myślę… Dziewczyny nie proponujcie mi więcej seksu grupowego. Gdybym chciał rozczarować dwie osoby na raz zadzwoniłbym do rodziców. Kto nigdy nie płynął dłużej statkiem, ten nawet nie przypuszcza jak wielkie może go spotkać rozczarowanie na katamaranie. Rejs w dziesięć osób po morzu i na małej przestrzeni to coś co może was zniszczyć, zmęczyć, a jeśli was nie zniszczy to chyba tylko może was umocnić. Ja jestem świeżo po rejsie, który mnie psychicznie umęczył.
Czy wierzycie w życie po miłości? Ja i reszta załogi jest przykładem na to, że ono istnieje i ma się nie najgorzej. Mr of America, Przyjaciel, Kapitan i klub stuprocentowych rozwodników – tym razem taki egzotyczny skład trafił nam się wszystkim na raz, na rejsie po wyspach greckich. Trasa ustalona z Zakintos do Korfu – to miała być betka. Zastaliśmy mieszankę raczej mało wyszukanych gustów i ludzkich guścików o alkoholowych zapędach i tikach, celujących w masową degustację i autodestrukcję. Zbiorowisko typów, do których powinno być mi blisko, a w sumie najczęściej bywało mi daleko. Wielu z nich znacznie mocniej wiązało zamiłowanie do alkoholu niż do żeglarstwa. Przy okazji zdecydowanej większości z nas nie spajało ze sobą absolutnie nic. Zresztą odległości intelektualne między nami, ale też odległości fizyczne, również bardzo sprawnie regulował nam aktualny poziom toksyn we krwi. Ich absorpcja w postaci wyszukanych mikstur wyznaczała aktualne kierunki lubienia danego typa lub typiary będących akurat w zasięgach wzroku. Niezależnie od tego, bardzo szybko przekonywałem się na własnej skórze jak poszczególne znajomości były z dnia na dzień coraz większą pomyłką. Już samo patrzenie w ich kierunku było swoistym faux pas dla mojego mózgu. Najgorsze bywały momenty, w których komuś wyraźnie spadał cukier i to one okazywały się tymi najmniej znośnymi z całych dni na rauszu.
Jedyny Kapitan pomimo nietrzeźwości zachowywał trzeźwość umysłu. Wiedział, kiedy wycofać się rakiem by po angielsku spierdalać spać. Najpóźniej miał w zwyczaju czynić to zaraz po północy. Chłopina unikał tym sposobem publicznego prażenia. Zresztą jak sam słusznie stwierdził: „Jak mówisz komuś prosto w oczy to co myślisz, to jest to chamstwo, a jak mówisz to samo za czyimiś plecami to jest obgadywanie”. Mnie notorycznie spotkało i chamstwo, i obgadywanie. Tyko powiedzcie mi mądrale jak takie coś się nazywa? Podwójne chamstwo?
Nie może chyba dziwić fakt, iż jestem do teraz tym dziwnym pływaniem zmęczony. Jak nigdy telepie mną coś w środku pomimo wielu dni, które minęły od zejścia na stały ląd. Nie jest to ani kac, ani choroba morska. Parafrazując tekst mojej przyjaciółki odnośnie zupełnie innego tripa mogę powiedzieć o tej przygodzie tylko jedno: „wolę wrócić zmęczony po nieprzespanej nocy niż zmęczony towarzystwem, dla którego jestem trudny”. Nieprzespanych nocy było nam danych niemało. Przecież podróżnicy i żeglarze śpią, kiedy mogą, a nie wtedy, kiedy obyczaj mówi, że się śpi. My nie spaliśmy przez alkoholizm i przez pijackie gadki. Żeglowania było przy tym też niewiele i mało kto je w ogóle rejestrował. Za to nasze Polaków rozmowy były szczególne. Przypominały autodestrukcję mającą na celu prażenie na otwartym ogniu krytyki co i rusz kogoś nowego – nota bene zawsze kogoś w parze ze mną. Tym sposobem ja byłem prażony co noc, a inni tylko czasami. Dowiedziałem się o sobie całej masy fascynujących bzdur.
Wiem z całą pewnością, że jestem bardzo nieszczęśliwym człowiekiem – „Ludzie, którzy się non stop śmieją są nieszczęśliwi”. Przy okazji jestem prostakiem, gdyż swoim śmiechem „wbijam ludzi w podłogę”.
– Jesteś fantastycznym człowiekiem, mądrym, bardzo inteligentnym, masz czwórkę dzieci, zajebistą pracę, jesteś ustawiony życiowo, tylko dlaczego robisz z siebie takiego głupka?
– Ja robię z siebie głupka? – zapytałem zaciekawiony.
– Jak bardzo musisz być nieszczęśliwy!? – gdyby ktoś miał wątpliwości to cały czas było do mnie.
– Jestem bardzo szczęśliwy – odparłem już po raz trzeci tego wieczoru.
– Trzeba być lubianym. Wtedy ludzie ci dają co chcesz… – powstrzymałem się by zapytać czy przypadkiem w tym stwierdzeniu nie chodzi o darmową wódkę…
Podsumuję jedynie dla przeciwwagi – wygląda na to, że właśnie natknąłem się na ludzi, którzy „mają zajebistą pracę, od trzech lat są po rozwodzie, są szczęśliwi, mają wspaniałą rodzinę, otwarty dom, cudownych przyjaciół, czasem płaczą w poduszkę – jak każdy, akceptują w pełni siebie i mają mega życie, które w przeciwieństwie do mnie umieją docenić”. To ja się kurwa zastanawiam, jak oni to robią? Pewnie dlatego ci szczęśliwi zaczynali na moich oczach dzień od półlitrowych drinków i może dzięki tym drinkom tylko czasami płaczą w poduszkę, gdy drinki się im kończą.
Podobnie jak Przyjaciel coraz częściej nie wiedziałem „co jest grane”. Wieczory spędzałem wsłuchując się w ludzi, którzy z jakichś powodów szukali na mnie odpowiedniej definicji. Robili to cedząc do mnie randomowe słowa niczym Shakespeare z Koziej Wólki. Słowa, które nieudolnie wypluwały ich aparaty dźwiękowe, w nie zawsze zrozumiałym bełkocie, zwykły trafiać na przemian panu Bogu w okno lub w nicość. Dziś po tych doświadczeniach jestem niemal przekonany, że szukanie przez nich tej definicji określającej mnie, mogło być równie udane jak cały program SETI.
Jedno jest pewne. Nie na wszystko w życiu posiadasz jakiś wpływ. Ja miałem wątpliwy zaszczyt spotkać ludzi prawdziwie „szczęśliwych”, agresywnych, gburowatych lub nieobecnych. Byłem dla nich postacią „nie z ich bajki”. Czasem wpakujesz się na niewłaściwy rejs z niewłaściwym dla ciebie towarzystwem i masz katastrofę już na śniadanie. Wtedy musisz być przygotowany na to, że twoja psycha może ci siadać znacznie częściej niż na tobie panienki i nie da się z tym nic konkretnego zrobić. Trzeba to jakoś przetrwać. Czasem w życiu tak musi być. Gdy otoczenie stwierdzi, że masz w życiu za dobrze, wtedy masz bracie przejebane…
– Misiu… Puść to już kurwa – powiedział do mnie zatroskany Przyjaciel.
I wiecie co ja z tym zrobię…?
– Uwaga! Puszczam to Przyjacielu…! Puszczam to właśnie teraz w pizdu!
I już puściłem…
„Historia jest taka, że byłem na statku, a statki są lżejsze od liści, a liście na statku są cięższe od kości. Na niebie zawsze jest słońce”.