Dziki raj na amerykańskiej ziemi, będący pod jurysdykcją Francji opuściliśmy identycznie jak w porządnym westernie – w samo południe. Nasz nowy kierunek – Gwadelupa. Pierwsze co nas powitało na wodzie było wielkim wielorybem wypuszczającym fontanny wody w górę. Co najmniej trzy takie osobniki płynęły obok siebie majestatycznie, w niedalekiej bliskości od nas. Niestety akurat żadne z nich nie było na naszym kursie. Zniknęły nam z oczu tak szybko jak się pojawiły. Było to pierwsze moje spotkanie w życiu z tymi legendarnymi ssakami. Na poprzednich rejsach przywykłem już do widoku orek z Majorek, delfinów z Cyklad i butlonosów z Kanarów. Zresztą pamiętam, że pierwsze delfiny jakie kiedykolwiek oglądałem na żywo były białe i mieszkały w Morzu Czarnym. Miałem wtedy może siedem lat, gdy małą motorówką płynąłem z mamą by je zobaczyć. Nie było wtedy iPhonów wiec fotek nie mam. Widok tamtych delfinów przechowuje moja pamięć RAM. Rzeczywistość z tamtego okresu jest zakrzywiona pryzmatem idealizacji dzieciństwa przez steraną przygodami głowę. Motorówka też była wtedy dla mnie wielkości statku. Kiedy jesteś mały zazwyczaj masz schrzanioną perspektywę. Najciekawsze, że takie duperele z dzieciństwa przypominasz sobie po trzydziestu latach na widok jednego wieloryba. Dziwnie działa nasza pamięć. Żebym nie wiem, jak się skupiał nie przypomnę sobie obiadu sprzed tygodnia. Tymczasem doświadczanie z wielorybem dziś było bardziej dzikie niż to z delfinami. Elitarne i niedostępne każdemu. Być może transcendentne, a być może to za dużo powiedziane.
Na naszym pokładzie było sennie. Do tego stopnia, że jak zwykle nie zwróciłem uwagi, kto ma teraz wachtę kambuzową… Miałem jakieś zwidy, że jak zawsze wachta na pewno jest moja. Na bank od mej ignorancji właśnie rośnie mi jakaś chwilówka w banku wdzięczności u tego kogoś co za mnie coś tam zrobił. Załoga tymczasem polegiwała. Rozmowy się nie kleiły. Jedzenie fortunnie przygotował nam ktoś i wszystkim podał. Nie wiem kto i to nie byłem ja. Wszyscy je wchłonęli w półśnie, w trybie automatycznym. Świeciło słońce i owiewał nas ciepły wiatr okołorównikowy. Każdy próbował trzymać się niskiego profilu aktywności i raczej szukał odosobnienia. Mnie też oczy same się zamykały. Dopłynęliśmy do celu koło 18:00.
Południe Gwadelupy, marina de Bas-du-Fort. Seksowna francuska nazwa w mało na pierwszy rzut oka seksownym miejscu. Niby byliśmy w samym centrum lokalnego zagłębia barów i restauracji, a jakoś chemii nie było u mnie ani z tym miejscem i ani z tym zagłębiem. Promieniowało na nas też pobliskie towarzystwo mało seksownych Polaków, którzy cumowali tuż obok nas na naszej kei. Ich dwupiętrowy kosmicznym katamaran zbudowany na bogato wyróżniał się na tle swego ubogiego krewniaka, na którym my mieszkaliśmy. Różnica między ich katamaranem, a naszym była taka, że nam brakowało całego jednego piętra by mieć do nich start oraz nie było u nas stada karaluchów, które na tyle polubiły ich burżujską łódź, że wolały zagnieździć się na stałe na ich pokładzie niż waletować na biedaka na naszym. Byli to ci sami ludzie, których spotkaliśmy już na Petite Terre. W związku z tym próbowaliśmy z nimi o czymś zagadać. Niestety byli w trybie nieprzysiadalnym i niezwracającym na nas jakiejkolwiek uwagi. Nie było chemii – to wręcz oczywiste. Udałem się więc z Przyjacielem na drinka. Drinki przeciągnęły nam się do późnego wieczora, a późny wieczór sprowadził na nas ciemną noc. Poza egzystencjalnymi rozmowami o życiu, całej reszty nocy zupełnie nie pamiętam.
Obudziliśmy się na szczęście w znanym nam już porcie i o dziwo nigdzie tego dnia nie płynęliśmy. Od rana Mecenasi gdzieś wypruli w amoku poszukiwania auta, którym mogliby zwiedzać wyspę i w poszukiwaniu pewności, że nikt z załogi im się do tego auta nie wpakuje. Tym razem mnie się nie chciało nic. Makłowiczowa zarządziła, że my też zwiedzamy dzisiaj wyspę. Ślepy los sprawił, że z Przyjacielem ponoć byliśmy w tej samej drużynie co Makłowicze. Popatrzyłem na nich i wypadło, że organizację pojazdu wziąłem całkowicie na siebie. Jednak by maksymalnie oddalić ten przykry moment, kiedy trzeba będzie zmusić się do pracy i coś zrobić poszedłem sobie pobiegać by oczyścić myśli. O dziwo Makłowicz z Przyjacielem podchwycili mój genialny pomysł. Ja biegłem pierwszy. Przyjaciel dawał mi radę z tempem 6 minut na kilometr przez dobre 300 metrów. Makłowicz przebierał rozpaczliwie nogami, ale wyraz jego twarzy mówił wszystko – „kto był w mafii?”. W ten sposób już po 600 metrach Przyjaciel z Makłowiczem przebierali sobie nogami razem, gdzieś daleko za mną. Ja mając w słuchawkach podcast z kryminalnymi historiami, oczyszczałem mój umysł ze zbędnych emocji i złogów toksyn w organizmie.
Wróciłem i zająłem się na dobre naszym autem. Zrobiłem to dla dobra ogółu i niepsucia do reszty nadpsutej mątwami atmosfery. Sporo pomagał mi fakt, że mówiłem płynnie po francusku. To nic, że zaledwie kilka zdań, które opanowałem w młodości do perfekcji by szpanować tym przed laskami. Pech chciał, że akurat moich zdań nie dało się tu nigdzie użyć. Pani w wypożyczalni władała doskonałym angielskim. O dziwo moje postanowienie by być choć trochę użytecznym dla świata wprowadzało do mojego własnego świata lekką irytację. Po co cokolwiek robić, skoro można przeczekać i wszystko zrobi się samo? Niestety nie w tym towarzystwie… Ostatecznie się udało. Mieliśmy wspaniałe czerwone auto. Kapitan zbojkotował jazdę z nami i zostaliśmy z autem we czwórkę. Pierwszym problemem w tym gronie zacnych animatorów był kompletny brak planu wycieczki. Makłowiczowa patrzyła na mnie tęskniącym za przygodą wzrokiem, Makłowicz ciągle myślał kto był w mafii, Przyjaciel miał wywalone, a ja byłem pośród nich wodzem, kierowcą i komiwojażerem wszelkich pomysłów. Wszyscy na mnie patrzyli z dziwną nadzieją, co najmniej jakbym spędził na tej wyspie pół życia i z kapelusza potrafił wyrzucać co i rusz nowe pomysły ku uciesze zblazowanej życiem wycieczki.
Ruszyliśmy przed siebie. Niestety albo Makłowicz na tylnym siedzeniu był źle zbalansowany z Makłowiczową albo to auto nie miało ani krzty mocy. Francuski złom sprzed dobrych 10 lat ledwo pozwalał zmieniać sobie biegi. Najlepiej szedł na jedynce i dwójce. Trójka była już mało dynamiczna i całkowicie nieużyteczna przy jakiejkolwiek górce. Dotarliśmy przy odrobinie inercji i sporym zapasie szczęścia do pierwszego parku. Park był płatny i ponoć niezwykły.
Weszliśmy do środka w poszukiwaniu naszej ulotnej niezwykłości. Przywitała nas piękna, równo posadzona trawa, trochę palm i kolorowych kwiatków. Do tego przepływała przez to wszystko „niezwykłe” kamienista rzeczka, w której dostaliśmy pozwolenie by się wykąpać. Nad nami brylowało niemiłosierne słońce. W poszukiwaniu ukrytych sensacji usiedliśmy zrezygnowani na pobliskim kamieniu i zastanawialiśmy się za co nas skasowali tyle Euro. Poza pszczółkami i kasą z biletami lokalsi nie ogarnęli tu nawet żadnego alkoholu dla spragnionych turystów. Ten park to były warszawskie Łazienki, tylko sporo mniejsze i skromniejsze. Bez Pałacu na Wyspie i bez baru. Któż by pomyślał jak czasem ludziom niewiele trzeba by mogło być im gdzieś dobrze. Mnie z każdym dniem było coraz gorzej…
Psia krew! Morowe powietrze! Chcę już wracać do domu…