Dziś jest ósmy grudnia. 39 lat temu, innego ósmego grudnia, siedem minut po jedenastej wieczorem, przed wejściem do wieżowca Dakota na Manhattanie w Nowym Jorku szaleniec, który naczytał się „Buszującego w zbożu” i tej książki nie zrozumiał, którego to imienia i nazwiska tu nie wymienię, wyjął rewolwer kaliber 38 i kropnął nim mojego idola – Johna Lennona. W Polsce była wtedy piąta rano więc parafrazując Krystynę Jandę robotnicy wstali…
Zawsze ta data obarczona jest w mojej głowie tym gównianym wydarzeniem sprzed lat, które z dzieciństwa ledwo pamiętam. Dopiero jako nastolatek zacząłem interesować i fascynować się Beatlesami. Wtedy pojawiła się też fascynacja Lennonem jako legendą. Pewnie to gdzieś słyszeliście. Są dwa rodzaje ludzi na świecie. Fani Beatlesów lub fani Elvisa. Można kochać Beatlesów i być fanem Elvisa i na odwrót. Niestety nie da się kochać Beatlesów i Elvisa tak samo. W pewnym momencie musisz dokonać wyboru i ten wybór mówi kim jesteś. Ja jako fan Beatlesów zrozumiałem, że nawet w obliczu takiej tragedii życie toczy się dalej. Z Johnem, z nami, a potem bez niego i bez nas ono będzie się dalej toczyć. Jesteśmy na tej planecie na krótką chwilę. W rocznicę tych wydarzeń nie tylko w Nowym Jorku, ale też w Polsce świeciło piękne słońce. Przypuszczam, że podobne da się dziś spotkać w Skandynawii, do której zapragnąłem się przed chwilą wybrać. Oddala mnie od tej decyzji tylko to, że może być tam zimniej niż u nas. I pewnie dlatego bilety lotnicze do Skandynawii są prawie za darmo. A zimno to ważny czynnik dla faceta z tak potężnymi deficytami nieotulania. Zimno może w najlepszym razie przywoływać u mnie energię z czasów zimnej wojny, obozów koncentracyjnych, ewentualnie koszmaru przyszłości. Takiego powracającego mi w głowie koszmaru w postaci lęku przed łachmanami starości w mrocznej samotności, nieuchronnego kiedyś końca bytności. Przynajmniej dla mnie wyzwanie by polubić zimno może być czymś nie do przeskoczenia.
Dlatego jestem zadziwiony, gdyż od jakiegoś już czasu, stopniowo dostrzegam, że zaczyna mi być ze sobą wewnętrznie cieplej. Zagadkowo, mimo tego okropnego smogu, wyraźnie wyczuwam jakąś wyimaginowaną wiosnę w powietrzu. A w takich chwilach myślę, że wiosna to też stan umysłu. Całe życie zaklinałem się na wiosnę, a potem jarałem się nią bardziej niż Kora marihuaną, kiedy moja wiosna się pojawiała. Wszystkie moje hasła w komputerze są kombinacją tego słowa, moje kolory radości to las wiosną, a zimą jedyną rzeczą, na którą zawsze czekałem to obfitość zieleni budzącego się do życia lasu. Taki czas, kiedy można w nieśmiałym słońcu wreszcie zdjąć z bladej jak mąka, nieopalonej niczym głowy czapkę. Można jak głupi cieszyć się rozwartą, pełną gębą, z której niemy krzyk niczym mantra i hasło z barykad niedawnych śnieżnych zasp radosną głowa powtarza „znów żyję, przetrwałem!”. Pewnie dlatego napadła mnie od rana myśl, że grudzień to taki bardzo poczciwy miesiąc i on taki jest niemal co roku. Te listopady są dla mnie jakieś fatalne – z pokazami mody przy pustych grobach wielkich nieobecnych, pompatycznymi duperelami świąt flagowych, niepodległościowych rocznic i czymś tam na temat zwycięstwa Narodu nad kimś, którego nie pamiętam by kiedykolwiek było odpowiednio wytłumaczone nawet w najsmutniejszych histerycznych książkach zwanych historią współczesną.
A ten grudzień jest chyba głównie fajny dlatego, gdyż w grudniu odbywa się przesilenie zimowe. Nie mogę się doczekać, kiedy już za kilka dni węże w postaci światła będą chadzać po schodach opustoszałych świątyń Majów, podczas przesilenia przypadającego w tym roku na 22 dzień miesiąca. Tego samego dnia nasza planeta wirując wraz ze mną i z Wami z prędkością 1600 km na godzinę i odchylając się w po elipsie słońca stopniowo zacznie przynosić nam nieuchronne lecz jakże ukochane, kojące, niewyimaginowane ciepło, i będzie fruwać w galaktyce krążąc w stronę wiosny tak by tego ciepła dowieźć coraz więcej i więcej.
Przez chwile dostęp do niektórych moich postów był zablokowany. To dlatego, że robiłem sobie przerwę techniczną od wszelkich zagłuszaczy mojego życia. Ludzkość nazywa je dumnie mediami społecznościowymi. Myślałem wtedy, czy to co piszę nie wpływa, aby negatywnie na moją karmę w postaci niepotrzebnego zaciągania karmicznych długów ze względu na osoby, u których moja grafomania może wywoływać wysypkę, niesmak lub metaliczny posmak w ustach przypominający stan po gwałtownym napromieniowaniu czymś promieniotwórczym. Czytałem ostatnio, że dzieje tak czasami, kiedy w Twoim sąsiedztwie wybucha elektrownia atomowa w Czarnobylu lub bomba atomowa w Hiroszimie. Ale, żeby od mojego bloga tak się robiło to mam nadzieję i niezmiennie na to liczę, że może jednak nie.
„Pokochaj siebie, daj światu odpocząć”. To moje nowe motto życiowe podsłyszane, ukradzione i zapamiętane. Lubię je, bo mam ostatnio rozległą samoświadomość, jak bardzo męczącym elementem świata mogłem dotychczas być nie tylko dla świata, ale też przede wszystkim dla siebie. Zastanawia mnie czy posiadacie jakieś warte polecenia, godne uwagi sposoby na wyciszanie się. Ja jak zwykle bardzo bym chciał tylko nie zawsze wiem jak. Nie działa na mnie w tym względzie alkohol, seks, szybka jazda autem, telewizja, a na pewno nie działa nawalanie mnie przez osoby, które mają sposób na wyciszenie mnie poprzez nawalanie mnie. Te wszystkie oczywiste rzeczy na pozbycie się hormonów agresji działają tak, że na końcu mam jeszcze więcej hormonów agresji. Więc siedzę sobie na dupie i myślę jak tu pokochać siebie na tyle by nie myśleć o tym by jeszcze chcieć i potrzebować kogoś innego kochać poza sobą. A potem dochodzę do wniosku, że kocham siebie chwilami już tak bardzo i że ten gejowski układ kochania się z samym sobą zaczyna mi działać mocno na nerwy.
A wtedy wsłuchuję się w głęboką ciszę mojego ciała i myślę, że to ciągle jakiś wewnętrzny opór przed zmianą siebie mnie tak pobudza. Opór przed prawdą, że nie da się żyć bez miłości do samego siebie, ani ze sobą samym, ani z kimś innym bez tej miłości. Bo jak jesteś w mizernym stanie to jedyne co możesz wnieść aportem do związku z kimkolwiek to Twój mizerny stan. Zdałem sobie sprawę, że paradoksalnie, kiedy jesteś rozwalony emocjonalnie przyciągasz do siebie ludzi z podobnymi fazami rozwalenia emocjonalnego. To podobieństwa się przyciągają, żadne bzdury, że plus z minusem. I kiedy dwoje ludzi z zaburzeniami się spotka to chyba czeka ich niezła katastrofa na końcu tego spotkania. A ja cieszę się dziś prawie jak na wiosnę, bo opór przed zmianą jest nieodłącznym elementem procesu zmiany. A to znaczy, że mój opór wewnętrzny świadczy o tym, że już jestem na drodze do mojej zmiany.
Grudzień jest fajny… Grudniu prowadź ku wiośnie!