Pech chciał, że nie kupiłem w Poznaniu alkoholu. Gdy przeszedłem przez odprawę było już na to za późno. Było wtedy tak rano, że ze łba mi to wypadło. Bardzo nie lubię być w roli kaczora i na kimś wisieć, zwłaszcza w kraju muzułmańskim kiedy wiem, że z zakupem gorzały jest wszystkim ciężko jak na wojnie. Pomyślałem, że może to jakiś znak dla mnie by nie pić. Będę mniej męczący dla tych co piją mniej ode mnie. Potem pomyślałem, że o takich może być na tym tripie trudno. Na koniec przypomniało mi się co powiedział w obronie alkoholizmu Charlie Sheen kiedyś w wywiadzie: „Na obronę swojego chlania i ćpania powiem że… na trzeźwo też zdrowo odpierdalałem”.
11:45. Queen Alia International Airport, 30 km na południe od Ammanu.
Lotnisko jest nowoczesne, co warto docenić, gdyż będzie to pierwsza i ostatnia rzecz przypominająca standardy europejskie w tym kraju. Masz w pakiecie bajery takie jak darmowe WiFi, bankomaty, kantory, język angielski i panie w sukienkach. Za to przejście przez odprawę paszportową to zawsze swoiste wyzwanie. Polecam nabyć wcześniej Jordan Pass – nietanią, acz pożyteczną przepustkę do wielu zabytków. Dzięki niemu nie trzeba już kupować wizy na lotnisku.
Po wyjściu z samolotu czeka cię zwykle mała kolejka do okienka paszportowego. Potem jeszcze chwilka i już możesz się radować pierwszymi kontaktami z lokalnymi plemionami.
Pan numer jeden sprawdził mój paszport i Jordan Pass. Nie było uwag. Zauważył tylko, że według jego komputera jestem tu już tu drugi raz, na co życzył mi dobrego wypoczynku i puścił dalej. Sto metrów i kolejna mini kolejka. Tym razem odwiedzasz w innym okienku pana numer dwa. Ten badał mi długo rogówki moich oczu specjalną maszyną, którą podziwiałem na filmach o Jamesie Bondzie z lat 60. a następnie zadał mi jedno testowe pytanie, które okazało się być nieoczywiste:
– Który raz w Jordanii?
– Drugi.
– Mój system mówi mi, że pierwszy.
– W porządku zatem pierwszy. – pomyślałem, że przecież nie będę się spierał o pierdoły.
– To pierwszy czy drugi?
– Tak naprawdę drugi.
– W paszporcie jest, że pierwszy.
– Paszport jest nowy.
– Czy mogę zobaczyć pana stary paszport?
– Nie mam go przy sobie. Ale pana kolega 10 min temu widział w waszym systemie, że jestem tu drugi raz.
Tu nastąpiła długa i niepokojąca chwila konsternacji, nerwowego klikania w klawiaturę komputera i mojego oczekiwania na wyrok. Pan długo udawał, że coś wymownie sprawdza, gmera sobie to w nosie, to w paszporcie, a nawet pokusił się o to by coś sobie zapisać ołówkiem w notesie. Wreszcie ze zwycięską miną wykrzesał z siebie życzenia dobrego pobytu w Jordanii dla mnie…
Uradowany jakbym przeszedł ciężki egzamin z czegoś co nie istnieje, już po chwili natknąłem się na pana numer trzy. Ten stał sobie przy ruchomych schodach jak gdyby nigdy nic i wyglądał na lokalnego tajniaka. Myślę, że tego trzeciego opłacali już tylko za robienie przykrej i groźnej miny, co musiało nie być bardzo trudne w jego przypadku. Miał naturalne ku temu predyspozycje. Jego twarz wskazywała na to, że coś obrzydliwego musiało go kiedyś wypluć, a wraz z wiekiem rokowania, że mu się cokolwiek polepszy były raczej marne. Idealnie nadawał się do tej wymagającej skupienia roboty. Poprosił mnie o paszport, coś w nim poczytał, zapytał o nazwisko, następnie zwrócił dokument wymownym gestem znawcy paszportów schodząc mi jednocześnie z drogi do ruchomych schodów, biegnących w dół lotniska. Wreszcie legalnie jestem w Ammanie.
Z mojej grupy były przy mnie same niedobitki. Zdecydowana większość gdzieś utknęła. Zresztą panowie na bramkach lubią ładne dziewczyny zagadywać dłużej więc pewnie dlatego byłem tu w męskim towarzystwie. Jest to dla mnie zupełnie zrozumiałe i oczywiste. Jestem pewien, że gdybym mógł co i rusz poznęcać się nad jakąś atrakcyjną panienką zza szyby okienka sam bym się garnął do tej ambitnej roboty na lotnisku. Czekając na pozostałych moje pierwsze nieśmiałe kroki skierowałem do strefy wolnocłowej po alkohol. Oczywiście tylko po to by się upewnić, że na pewno go tam nie będzie. Kraj muzułmański. Kolka i woda. To maks co dało się tam nabyć.
Tymczasem nadal zbieraliśmy się mozolnie na dole lotniska. Czekając, aż wszyscy się przeprawią i szczęśliwie przekroczą granicę tego raju udało nam się dostrzec naszego kierowcę. Był od początku sztucznie ucieszony i czymś zniecierpliwiony. Ten trip był dość luksusowy. Bus na siedem osób z prywatnym kierowcą do naszej wyłącznej dyspozycji oraz wypożyczone auto dla pozostałej czwórki. Kto jedzie busem, a kto prowadzi było na szczęście z góry ustalone. Wyjątkowo ja niczego nie miałem dziś prowadzić, może ewentualnie poza samym sobą, we względnym pionie.
Czas na lotnisku upływał nam na zbieraniu wszystkich do kupy. Kiedy jesteś w jedenaście osób trzeba mieć luz i cierpliwość. Inaczej od tego zginiesz. Jedni kupują lokalne karty SIM, co jest przednim pomysłem, jeśli nie możesz żyć bez telefonu, drudzy są w kiblu, jeszcze innych nie ma w ogóle.
– Czy ktoś wie, gdzie jest nasze auto? – zapytała mnie Amelia pierwszym powitalnym zdaniem pląsając zdecydowanym krokiem prosto w moim kierunku.
– Dobre pytanie. Niestety nie znam tematu rezerwacji auta. Mamy zorganizowanego busa z kierowcą. Janek Przystanek zgłosił się na kierowcę auta więc z założenia temat kliknięcia tego auta był w jego rękach…
– Aha… Myśleliśmy, że ty to ogarniesz…
No to jeszcze tylko wypożyczenie auta na lotnisku, którego „nie ogarnąłem” i wszyscy byliśmy w komplecie.


13:17. Kierunek: Morze Martwe.
Zająłem strategiczne miejsce w busie, w ostatnim rzędzie przy oknie. Wiadomo z przodu siedzą same lizusy i przydupasy. Zresztą na końcu nic nie słychać co się dzieje na przodzie, więc też nie słychać tego, co może chcieć od ciebie kierowca. Pomyślałem, że tym sposobem nie trzeba będzie z nim rozmawiać, ani o niczym decydować. Myliłem się. Szybko wybrał sobie mnie na wodza wycieczki i zaczął mnie tytułować „Yes-my-boss”.

Wreszcie zacząłem cieszyć się i doświadczać na własnej skórze upragnionego urlopu. Poza perspektywą zabawy w morzu mieliśmy w planach przystanek na wymianę kasy na lokalną, po „korzystniejszym” kursie oraz niezobowiązującą nas do niczego wizytę w specjalnie zbunkrowanym islamskim sklepie w sprawie zakupu alkoholu.
13:28. Pobocze drogi przy wyjeździe z lotniska.
W tej chwili każdy już tylko nerwowo spoglądał w tylna szybę naszego auta. Wszyscy przycupnęliśmy na poboczu drogi zaraz za lotniskiem. Ekipa Janka Przystanka, która miała jechać tuż za nami ewidentnie została porwana przez lokalne UFO. Umowa była taka, że będą się nas trzymać jak w prawdziwym konwoju. Jedyne czego w tym planie wtedy brakowało aby się wydarzył to ich jechania za nami. Ten scenariusz zaczął się realizować dopiero po następnych bitych 10 minutach.

13:40. Konwój dwóch aut przemieszcza się w kierunku najbliższego monopolowego.
Szczęśliwi, w komplecie mknęliśmy po jordańskich drogach. Niewiele odbiegają one od tych jakie w komunie były powszechne w Polsce. Pierwsze wiśniówki zakupione jeszcze na lotnisku poszły w obieg, a humory dopisywały na oko już wszystkim. Do czasu. Bliskie spotkanie z islamskim monopolowym przyniosło rozczarowanie. Interesowały mnie lokalne wina. Niestety cena była zupełnie poza moim zasięgiem. Skończyło się na whisky i kilku piwach.
13:55. Kierunek obiad nad Morzem Martwym.


Już po 10 minutach zorientowaliśmy się, że auto Janka Przystanka podejrzanie za nami nie podąża. Po kolejnych 5 napisali do nas, że ciągle czekają przed monopolowym bo nie zauważyli, że odjechaliśmy. Natomiast po wysłaniu im pinezki z naszą nową lokalizacją i kolejnych 15 minutach czekania na nich w urokliwym miejscu na drodze, obok najstarszego miasta świata, dowiedzieliśmy się, że właśnie wjeżdżają na lotnisko bo tak ich pokierowała nawigacja. To przelało czarę naszej goryczy. Ruszyliśmy do jordańskiego SPA nad Morzem Martwym sami. Tam do 15:30 czekał na nas zamówiony wcześniej obiad. Mieliśmy nikłą nadzieję, że zdążą do nas dołączyć przed zamknięciem kuchni. Nie od dziś wiadomo jak ewolucja sprytnie ma w zwyczaju eliminować słabsze jednostki. Często używa do tego lipnych danych w nawigacji, a czasem wystarcza jej łut szczęścia i jednostki same eliminują się poprzez brak należytej spostrzegawczości. Kiedyś od złej nawigacji wyginęły dinozaury. Dziś ich los gotowi byli podzielić nasi towarzysze podróży…

P.S.: