Opuściliśmy niezwykły park w nadziei na rychłe spotkanie czegoś naprawdę zjawiskowego. W niedalekiej odległości od tej płatnej porażki trafiła nam się darmowa marszruta prowadząca przez turystyczną dżunglę. Szliśmy przez błota i kałuże wzdłuż ścieżki prowadzącej po korzeniach wielkich drzew. Dżungla była fajna, ale przypominała bardziej wąwóz Królowej Jadwigi w Sandomierzu niż prawdziwą dzicz. Osobiście liczyłem na coś bardziej wyrafinowanego i niebezpiecznego. Poza bujnymi drzewami i soczystymi roślinami las był opustoszały. Daleko temu obiektowi było do dżungli, którą można spotkać na Borneo. Nie było tu nawet pół złośliwej małpy czyhającej na turystę z watahą innych małpich kumpli gotowych by go stadnie kroić z jedzenia. Brakowało mi kawałka zwykłego zielonego węża, jadowitej żmii lub choćby śladu zabójczego pająka. Wiało z tej niby dżungli karaibską nudą. Już po pierwszym kilometrze marszu wszyscy mieliśmy dosyć. Do tego nie mieliśmy przy sobie piwa. W tym skwarze dżungla nas rozczarowywała. Pierwsze o czym pomyśleliśmy w drodze powrotnej to były drinki. Szczególnie karaibska piña colada weszła nam wybornie w pierwszym możliwym przydrożnym barze, jaki się napatoczył. Potem w kolejnym, na szybko wyzerowaliśmy cztery piwa w towarzystwie zielonej iguany wylegującej się na pobliskich kamieniach i szlus… powrót do bazy. W naszej marinie w najlepsze trwał koncert. Było już po 18:00 gdy w promieniach zachodzącego słońca starszy gość na gitarze w parze z bardzo interesującą kobietą odzianą w seksowną czerwoną sukienkę czynili w oryginale włoski cover piosenki Paolo Conte – „Via Con Me”. Prawdziwie boskie wykonanie jednej z moich ulubionych piosenek. Rozmarzyłem się. Jednak nie było czasu na sentymenty. Dziś wieczorem w planach były homary. Ogłosiliśmy szybką przebieżkę w świeże ciuchy i rychłe ruszenie w miasto.
Odwiedzanie naszej wspólnej kajuty celem przebrania się nie zawsze było proste i przyjemne. Samo jej dzielenie z Przyjacielem miało swoje niewątpliwe plusy. Nikt z nas nie sprzątał i nikomu nie przeszkadzało to czy ktokolwiek sprząta. Nikt się też o nic do nikogo nie przypierdalał. Myślę, że gdybyśmy dzielili koję z którąkolwiek znaną nam kobietą poziom syfu, który każde z nas bezwiednie generowało nie uszedłby nam na sucho bez smuteczków i pouczających pogadanek na ten temat. Z Przyjacielem wszystko było łatwe, banalne i bezproblemowe. Nie przeszkadzało nam ani nasze chrapanie, ani wzajemne śmierdzenie, ani nawet pierdzenie. Mycie się było prywatną sprawą każdego z nas i nikt nie miał do nikogo żadnych o nic pretensji. Mieliśmy wywalone na to czy ktoś z nas śpi w ubraniu, w butach oraz o to w jakim jest stanie upojenia lub upalenia tuż przed pójściem spać. Zębów też nie trzeba było myć. Pełen luz. Nie wiem co jedno z nas musiałoby zrobić by drugiego wyprowadzić swym zachowaniem ze strefy jego komfortu. Zresztą Przyjaciel był sprawdzonym kompanem w przeróżnych bojowych warunkach. Spałem z nim już nie raz – w Arabii, w Afryce, na Bliskim Wschodzie, w Europie, na Mazurach i na pełnym morzu. Karaiby nie były dla naszej wzajemnej intymności niczym odkrywczym ani zaskakującym. Znaliśmy się jak dzikie konie. Niezaprzeczalnym minusem spania z nim był brak bliskości fizycznej i możliwości przytulenia się w tym samym czasie do jakiejś cycatej kobiety. Podczas spania z nim było to raczej niewykonalne. Przy całej do niego sympatii, pewnych granic zupełnie nie miałem zamiaru z nim przekraczać. Przyjaciel biegunowo różnił się od dowolnej dziewczyny nie tylko wyglądem ale też stylem bycia, delikatnością i powabnością. Jestem też zupełnie pewien, że do końca życia nic mu się w tej przypadłości na szczęście nie zmieni.
Odkąd zawitaliśmy do Gwadelupy non stop coś niemiłosiernie śmierdziało. Szczególnie w naszej kajucie. Źródłem tego smrodu niestety nie byliśmy my. Smród pojawił się mniej więcej wtedy, gdy zawory od jachtowego szamba musiały zostać zakręcone podczas naszego pobytu na Petite-Terre. Z godziny na godzinę sytuacja zdawała się być coraz gorsza. Morski kibel, który dotąd działał nam bez zarzutu nagle przestał działać. Długi czas podejrzewaliśmy, że ktoś nie otworzył któregoś z tych zaworów zamkniętych na czas pobytu w rezerwacie. Niestety Kapitan zapewnił nas, że zakręcony zawór nie jest źródłem naszego problemu. Paradoksalnie dość szybko padło na nas oskarżenie, że ktoś z nas wrzucił do tego kibla papier i kibel się od tego zapchał. W pomówieniach co i rusz górowała swą nieomylnością Makłowiczowa: – Nawaliliście się i komuś wpadł papier. Mnie też się różne rzeczy zdarzają po pijaku.
Niepodobieństwem było, żeby ktoś z nas mógł coś takiego zrobić. Dla dwóch morskich wilków takie insynuacje to była niemal obelga. Zmęczeni tym całym fetorem, w nadziei na samoistne rozwiązanie problemu na jakiś czas odpuściliśmy rozważania o tym śmierdzącym temacie.
Ruszyliśmy w miasto na PWR i na kolację. Oczywiście niekoniecznie w tej kolejności. Byliśmy w piątkę – Kapitan, Makłowicze, Przyjaciel i ja. Było jasne, że nasze odosobnienie od smrodu tylko tymczasowo łagodziło nasz problem i niestety w żaden sposób nie przybliżało nas to do ostatecznej likwidacji wszechobecnego fetoru po naszym powrocie. Tamtej nocy ten temat był dla nas ciągle efemeryczny. Zasiedliśmy przy restauracyjnym stole obok akwarium pełnego wielkich homarów. Kelner przyjął zamówienie, a następnie na naszych oczach złowił w akwarium dwa wielkie osobniki łapiąc je za wąsy. Byłem głodny a homary zamówione chwilę wcześniej przy sąsiednim stoliku pachniały wybornie. Wieczór upłynął nam na bzdetach i rozmowach o niczym. Pojedliśmy i popiliśmy. Wróciliśmy na katamaran dość szybko. Mecenasi również wrócili już ze swojej romantycznej wycieczki. Byli podjarani tym co ich spotkało. Nas nie potrafiło to jakoś zainteresować. Ostatecznie zagrałem z Mecenasową w korek i karty, a potem wszyscy poza Kapitanem zagraliśmy w mafię. Nie trzymał mnie już wkurw na sytuację sprzed dwóch dni. Mam w sobie dar odpuszczania takich idiotyzmów. Wyjątkowo nasza gra się nie kleiła tego wieczora. Makłowicz nadal nie wiedział kto jest w mafii, a mnie i Przyjaciela nosiło. Dwie rundki i zapanowała cisza. Makłowicze i Mecenasi szybko zniknęli, że nie wspomnę nawet o Kapitanie, który pierwszy gdzieś się ulotnił w czeluściach naszego statku. Podczas gdy my jeździliśmy bez celu po wyspie autem, on dzisiejszy dzień spędził sam, przechadzając się pieszo przez zaułki Gwadelupy. Od jakiegoś czasu wyraźnie miał chłopina dość wszelkich dalszych przygód z nami.
Tym sposobem ja z Przyjacielem zostaliśmy zupełnie sami. Kiedy tak siedzieliśmy na pokładzie co i rusz naszym oczom ukazywał się drepczący gdzieś szczur mający gniazdo nie dalej jak pół metra od naszej łodzi. Nie analizując tych obrzydliwych odkryć zbyt mocno, w obawie o nasze życie, uzbrojeni jedynie w piwo i drugie piwo ponownie ruszyliśmy w miasto. Godzina policyjna była ponoć od 23:00. Nam ona nie przeszkadzała. Szlak filozoficznych rozmów pod osłona karaibskich gwiazd przetarliśmy sobie skutecznie już ubiegłej nocy.
Ta noc nie wyglądała aby miała się czymś wyróżniać, a mimo wszystko się wyróżniała. Pomyślałem, że gdyby nie obecność Przyjaciela byłoby mi nie po drodze tu chyba z nikim. Czasem trafia się w życiu ktoś, z kim połączy cię jakieś niewidzialne porozumienie. Nie wiem czy u nas to jest przyjaźń czy może imprezowa więź podobnie myślących samczych indywidualności. Zresztą nieważne co to u nas jest. Niektóre rozmowy bez świadków i zbędnych nam kobiet trafiają się przypadkowo. Ten wieczór owocował w same swojskie tematy. Każde z nas zaparkowało kilka z nich w dalekiej Polsce tylko na chwilę – na parę karaibskich dni upływających wszystkim niemiłosiernie szybko. Wiedzieliśmy, że przyjdzie nam się z nimi zmagać już wkrótce. Męski, pijacki i szczery do bólu punkt widzenia potrafi połączyć dwóch facetów w reakcji na ofensywę znanych nam z życia absurdów. W naturalny sposób umiemy trzymać ze sobą sztamę w kontrze do znużenia żeńskim pierniczeniem i ich smuteczkami palcem z dupy wygrzebanymi. Sucze namaste, wykopane z poradników dla początkujących wróżek wyrażające ich solidarność jajników, zamieniłbym w naszym przypadku na stwierdzenie, że wszystko było między nami na sztywniutko. Było też na kogo liczyć i to nie tylko w naszych kwiecistych toastach: – Tak trzeba żyć! Wyżej nie ma… Jebać biedę i nie nasze smuteczki też jebać… Zdrówko!