Dziś doskwiera mi znaczny nadmiar okazji do bycia samemu, czytaj w pojedynkę – ekskluzywnie tylko ze sobą. Wiem, że trzeba zawsze być z tym w zgodzie. Przynajmniej dzięki temu będę kiedyś sobą, a nie jakąś mendą, od kogoś skopiowaną pozą. Choć raz być sobą można zaryzykować kiedyś zostać. Wtedy nie ma się ponoć żadnej konkurencji. Jednak teraz to już lekka przesada. Parametry życiowe u mnie niby w normie. Obżarłem się czosnkiem, więc śmierdzę wprost niemiłosiernie. Nadal nici z wychodzenia z domu. Z seksu dziś też nici z nową koleżanką, ze starą zresztą też. Ze wszystkimi seksami nici. Odwołane. Wszystkie randki też odwołane. Przy okazji moja jednoosobowa subkultura zaczyna mi dziś lekko ciążyć… Walić na głowę mnie też zaczyna. Chyba jednak wykituję. Tylko wcale nie od wirusa. Zniszczy mnie psychicznie ślęczenie kolejnych dni w domu. Przebywanie na wewnętrznej emigracji tylko ze sobą potrafi być zabójcze. Kocham się tak bardzo, że już mam lekko siebie dosyć. Zastanawiam się co ja będę robił z tym moim zdrowiem jak już je kiedyś odzyskam? Przecież do trumny go ze sobą nie zabiorę. Zresztą zawsze, gdy jestem chory bardzo mało wierzę w to, że jeszcze kiedyś mógłbym pozostać uleczony. Chyba szybko akceptuję życiową przegraną i godzę się z niepowodzeniami od losu… Tak ma być. Trudno.
Graliście kiedykolwiek na pianinie „Odę do radości” Beethovena? Albo ćwiczyliście riffy na gitarze elektrycznej do piosenki „Respect” Arethy Franklin? Ja dziś robiłem i jedno, i drugie. Nie wiem co o tym myślą moi sąsiedzi. Najpewniej siedzą jeszcze w pracy. Uważam, że to przegięcie… Ponoć muzyka uspokaja rozwydżone dzieci. Jednak nie mnie. Nie dam rady tak dłużej żyć. Jest czternasta, a ja mam według mojego zegarka zaledwie półtora tysiąca kroków dziś popełnionych. Wszystkie w drodze z kuchni do salonu one były. Pamiętam, musiałem też przez chwilę być w przedpokoju z jakąś sprawą. Zapomniałem teraz z jaką. Telefonowałem dziś niemal do wszystkich. Do wszystkich, których jeszcze darzę resztką sympatii i o których w tych dniach ostatecznych sobie przypominam. Zadzwoniłem do nich od tak, żeby czas z nimi wspólnie zabić, pogadać z nimi o dupie Maryni i o niczym. Nagle wszyscy byli w pracy. Zlali mnie. Dwie minuty to max co udało mi się z nich wycisnąć. Przy okazji cały dzień szukałem podręcznika do nauki francuskiego i za każdym razem znajdowałem kolejną książkę do nauki hiszpańskiego. I chuj… Nauczę się francuskiego w kolejnym roku, jak dam radę. W tym stawiam zatem na hiszpański… Tylko jak tu wykituję to potem zostanę z tym hiszpańskim jak ten ciul… To może zaczekam jeszcze z nauką chwilę małą. Dziś nie wiadomo w którym kierunku to wszystko ze mną się potoczy…
Podobno są trzy pułapki, które kradną radość z życia: żal za przeszłość, trwoga na przyszłość oraz brak wdzięczności za teraźniejszość. Przyznaję, że chyba jednak jestem kurewsko komuś wdzięczny za teraźniejszość. Powaga to napisałem…?
Ludzie pytają mnie czemu zapisuję moje życie jak pamiętnik. Może dlatego, że jestem hiper-aktywny, nad-pobudliwy, nad-ekspresyjny, prze-zabójczo zbo-czony, diablo prze-inteligentny i wcale nie jestem typowym nad-mężczyzną. Niektórzy mężczyźni sprawiają, że kobiety przez nich cierpią. Inni, że kobiety nie śpią przez nich po nocach. Są też tacy, którzy sprawiają, że kobiety nie mogą przestać się wkurwiać – to jest właśnie niemal w całości o mnie. Zdradzę wam małą receptę na mój sukces z kobietami. Nigdy nic mi się z nimi nie udaję, bo się do niego uporczywie nie stosuję. „Rób z nimi zawsze tak, by między wami iskrzyło. Nie ma iskier i emocji – nie ma kobiety”. W końcu nie rozpalisz w kobiecie ognia, gdy nie ma iskry. A ja mam w dupie iskry… Nie jestem pieprzoną zapalniczką. Sam potrzebuję ognia i ciepełka…
Zapach wiecznej kobiecości mnie już tak bardzo nie ogłupia jak kiedyś. Kobiety myślą, że pokażą nam parę ładnych cycków, a my się na to rzucimy jak pies na sukę. Dupa. Cały ten seks jest mocno przereklamowany. Ja coraz częściej myślę, że potrzeba mi wreszcie smutku w życiu, jakiejś pewności, stabilizacji, żony. To byłby dobry pomysł poślubić wreszcie jakąś kobietę. Przestać się samotnie szaleć i guza szukać po świecie. To byłby jakiś pomysł na siebie. Tylko problemy z żonami polegają na tym, że one przeważnie nie nadają się do tego by je bzykać. Zupełnie jak małżeństwo – słyszałem, że to kupowanie domu dla kogoś kogo nienawidzisz. Ciekawe czemu projekt małżeństwo zaczynasz zwykle z wielką miłością do jakiejś ukochanej, a kończysz z nienawiścią do byłej żony. Dziwne… Słyszeliście by ktokolwiek uciekał od swojej ukochanej? No właśnie. Dlatego z żonami jest ewidentnie coś nie tak. Do tego z tymi wszystkimi małżeństwami jest cała masa dodatkowych problemów. Ja sam miałem największy problem z akceptacją tego, że ono się wreszcie skończyło. Tak jakbym lubił być nim ujebany… Czy już wspominałem, że jestem lekko inny? Mogę was za to zapewnić, że żony to jest dobry pomysł, gdy jest się chorym. Zwłaszcza cudze. Ich posiadanie znacząco zwiększa twoje szanse na zjedzenie gorącego rosołku w trakcie dnia.
Jako ciekawostkę dodam, że właśnie przypadkowo znalazłem książkę do francuskiego. Jak to jest, że zaginione rzeczy i porzucone kobiety zawsze wpadają ci w ręce, kiedy ich już naprawdę nie szukasz? Sam zawsze wolałem być z jedną skomplikowaną kobietą niż ze stadem łatwych. Szybko zakochiwałem się w tej jednej by jeszcze szybciej przekonać się, że i tak nie miałem u niej żadnych szans na sukces. Dobijające były tylko całe miesiące, które spędzałem na dystansowaniu się potem od tego bagna w głowie, które ona mi po sobie zostawiała. Pomagał mi wtedy bardzo powrót do stada tych łatwych, by zapomnieć o tej jednej trudnej. I wszystko po to by zostać uleczonym i znów móc szukać od nowa tej jednej skomplikowanej. Pięknie to wszystko jest wymyślone na tym świecie. W ten sposób dochodzę do coraz smutniejszych wniosków o tym całym wiązaniu się na śmierć i na życie. Zaczynam liczyć, że może zamiast miłości spotka mnie prędzej jakaś kolka, mgła covidowa albo alzheimer. I wtedy będzie szybciej cacy w tej wysublimowanej męczarni…
Szczęście nie zawsze jest czymś, co można odnaleźć bratając się w wieczny związek z kobietą. Jego jakimś elementem może być od niej ucieczka. Chyba najbardziej jest czymś co najpierw się tworzy solo – z samym sobą. Uświadamia mi to dziś śmiertelna choroba, która toczy ze sporym sukcesem mój obolały organizm w objęcia kostuchy.
Z nudów dziś jeszcze oglądam moje stare zdjęcia od samego rana. Kiedy je wertuję uświadamiam sobie jaki ja potrafiłem być kiedyś sympatyczny. Jak to jest, że po latach ludzie tak dziwaczeją? Jak to możliwe, że można się gdzieś na swej drodze do szczęścia tak bardzo pogubić. Nie mam doprawdy pojęcia co się stało, że wyrosłem na takiego… siebie…? Setki przeczytanych książek, tony zaabsorbowanej wiedzy, lata nauki języków obcych, młodość w bibliotekach, teatry, tysiące filmów, wzorców do naśladowania, koncertów muzycznych, oper, wernisaży, muzeów, dziesiątki nauczycieli, mentorów, przewodników… Dziś powinienem być znacznie dalej w mym rozwoju niż jestem. Powinienem być mądrzejszy zważywszy na to wszystko, czego już doświadczyłem, na to, ile świata już widziałem i ilu mądrych ludzi w nim spotkałem. Boli mnie to jeszcze bardziej. Jestem sobą zażenowany. Tyle ludzi nade mną pracowało… Tabuny wychowawców mnie nie ogarnęło, cala kurwa rodzina zawiedziona… Efekt tego mizerny – jak to zawsze u mnie. Stracona jest ta inkarnacja… Nie jestem w niej zbyt szczęśliwy. Mam niby wszystko… Niby… Ten cały proces wychowania okazał się z perspektywy dziś mocno do dupy. Wszystko jak krew w piach rzucone – bez sensu popełnione. Żądze, alkohol, używki, hedonizm, pustostan, nostalgia, emocje, miłość, pieniądze i głupota, że aż boli… nie jestem ani zakochany w tym, ani zadowolony z tego…
Czy to na pewno, aby tak miało być? Może przegadam to z kimś mądrym… O ile jeszcze takiego kiedyś gdzieś spotkam…