29 kwietnia 2022 Nie przestawaj wierzyć

„Ameryka mówi ci, że jedyne rzeczy warte poznania to te, które da się poznać. Ameryka się myli.”

Wynajęcie auta w USA nie należy do skomplikowanych. Zwłaszcza na Manhattanie, gdy już dokładnie wiesz czego chcesz i jesteś zdecydowany kiedy tego chcesz. Tak było w naszym przypadku. Szybko znaleźliśmy w goglach dogodne ku temu miejsce. Znajdowało się nieopodal Parku i jak się okazało blisko nocnej mety Maga i Zu. O pobliskości ich mety zostaliśmy przez nich poinformowani tak z siedem razy pod rząd – na wszelki wypadek. O tym konkretnym wszelkim wypadku było wiadomo tyle, że on nigdy nam się nie wydarzy. Poszliśmy do wypożyczalni razem. Dotarliśmy garstką. W kulminacyjnej chwili zamawiania auta Mag i Zu zniknęli. Zostaliśmy w czwórkę przed okienkiem z rezerwacją.

– Misiu może weźmy to auto na tyle osób ile tu stoi? – zaproponował Gangus z Często z szelmowskim uśmiechem na ustach.

– Właśnie, nie ma ich to pojedziemy sami. Widać nie są zainteresowani… – wtórowały mi za plecami głosy podczas wypełniania jakiegoś druczka rezerwacji.

– Bierzemy auto na siedem osób. Będą to będą. Nie będzie ich, to będzie więcej miejsca. Jesteśmy tu razem. Jebać to. Trzeba zachować minimalne pozory. – Odezwał się we mnie głos rozsądku. Robiłem to przede wszystkim z uwagi na Zu. Poznałem ją tego samego dnia co nieżyjącego już Przyjaciela i pomimo jej nowego towarzysza miałem do niej swoistą braterską słabość. W końcu to ja ją namówiłem na tę wyprawę. Wzięliśmy szpanerskiego SUVa na siedem osób. Miał na nas czekać od rana w poniedziałek. My czekaliśmy już tylko na Hiroszimę, która miała do nas dołączyć jutro wieczorem. Wiedzieliśmy, że jest już w Barcelonie gotowa by tu za chwilę przylecieć.

Pomimo naszych wątpliwości, leżących nieopodal topniejących szans powodzenia tej jakże szalonej eskapady, wszyscy razem zgodnie ruszyliśmy przez Central Park – ku światłu. Maga i Zu z nami nadal nie było, a już za chwilę skądś się przy nas pojawili, jak gdyby nigdy nic.

– Musieliśmy zajrzeć do apteki. I co macie auto? – zapytał mnie Mag.

– No rejczel… – odpowiedziałem bez zbędnych komentarzy.

– Co to za fura?

– Będzie pan zadowolony… – Próbowałem jak mogłem uciąć z nim dalsze dywagacje na ten temat.

Nasz ekscentryczny skład przypominał kosmiczną układankę planet kompletnie wybitą ze wspólnych orbit desperacko szukającą jakiejś gościnnej gwiazdy. Zestrojenie jej ze sobą w choćby prowizoryczną całość wydawało się nam na tamtą chwilę zupełnie nierealne. Szliśmy tak przed siebie przez Park powłócząc buciorami praktycznie bez ustalonego celu. Naszym celem był wtedy wyimaginowany azymut. Ja postanowiłem pooglądać sobie raz jeszcze miejsce, gdzie kropnęli Johna Lennona. Pewne rzeczy nie mieszczą się człowiekowi w głowie nawet po latach. Pomyślałem, że pasowałoby mi dziś walnąć sobie nową porządną fotkę z mozaiką „Imagine” w Strawberry Fields. Może dzięki temu odkryje mnie jakaś nowa psychofanka przez Insta. Może w tej kobiecie uda mi się z wzajemnością zakochać, by potem któreś z nas lub czyjś nowo napotkany pajac mogli to sobie tak po prostu nam rozjebać.

Była oszałamiająca wiosenna aura zapowiadająca rychły początek gorącego amerykańskiego lata. To chyba ona na nas wszystkich tak pozytywnie działała. Słońce oświetlało nasze twarze, a nasze twarze o tym wiedziały i wnet wyglądały na takie, którym się to oświetlanie bardzo podoba. Każdy szedł oczywiście swoim tempem. Ja szedłem w zwartym szyku z Cylindrykiem, Gangusem i Arcykapłanką. Mag szedł z Zu gdzieś z tyłu za nami. Co i rusz ta para nam się gubiła, całkowicie znikając z naszych oczu, tylko po to by już za chwilę móc nagle wynurzyć się zza pobliskich chaszczy, robiąc nam wszystkim niemałą niespodziankę swym spektakularnym powrotem, niczym z hollywoodzkiego filmu. Byliśmy grupą niewydarzonych indywidualności skupionych wkoło swojego własnego egocentryzmu, przykrytego chęcią przeżycia jak najszybciej czegoś razem. Niestety nikt do końca nie wiedział czego konkretnie. Wyglądało na to, że chyba wszyscy najbardziej potrzebują drinka.

– Ja nie wiem jak ja wytrzymam z tym debiliksem w aucie. – zwierzył mi się Cylindryk mniej więcej po raz trzeci tego dnia.

– Nie da się ich jakoś bardziej zgubić? – wtórował mu Gangus szepcząc mi niby przypadkiem coś do ucha.

Wyglądało na to, że każdy z nas miał identyczne obawy. Nikt nie wiedział jak to wytrzymamy i nikt nie wiedział czy ich zgubimy. Było to w pewnym sensie magiczne. Niepewność potrafi być czasami kreatywna. Ponoć umie też być pułapką skazując ludzi na znużenie sytuacją, o ile ich własna kreatywność im się w porę nie włączy by ich od tego uwolnić.

Pierwszy napotkany w Parku bar był nasz. Wszyscy rzucili się po zimnie piwo serwowane na tarasie w pełnym słoneczku. Zachowywaliśmy się jakbyśmy dopiero co wrócili z Sahary. Zasiedliśmy przy jednym stole. Każdy z nas próbował coś wyciągnąć dla siebie z tego spotkania. Ja próbowałem przekonać się, czy wytrzymam nerwowo w nowym towarzystwie przez resztę naszych dni na obczyźnie. Na szczęście humory nam dopisywały. Wraz ze zwiększaniem stężenia alko dopisywały nam one coraz bardziej. Mag nawet trochę stawał się nam bliższy. Oczywiście do czasu, kiedy w rozmowie co i rusz czegoś nie walnął takiego, że człowiek nie wiedział jak i gdzie się zapaść pod ziemię niby udając, że tego nie usłyszał. Wtedy potrzeba było kilkudziesięciu minut by znów mógł odzyskiwać naszą przychylność.

Dzień zapowiadał się fascynująco. Szybko dowiedzieliśmy się, że Mag z Zu umówili się na helikoptery nad Manhattanem, co nas tym bardziej ucieszyło, gdyż wybrali wylot z jakiegoś absolutnego zadupia, do którego trzeba było telepać się w dwie strony metrem dobre dwie godziny. Mieliśmy ich mieć niebawem z głowy aż do samego wieczora.

Pierwszym naszym przystankiem bez nich był Columbus Circle. Kilka bajeranckich zdjęć z Trump Tower do kolekcji i już za chwilę czekała nas wizyta w moim ulubiony sklepie dla biegaczy – New York Road Runners Center. Znajdujący się na 57 ulicy – tuż nieopodal nas sklep nie zachęcał mnie tym razem do kupienia czegokolwiek swoimi cenami z sufitu. Pewnie dlatego kupiłem w nim jedynie dwie koszulki, dwie pary gaci do biegania i jeszcze plecak by to wszystko móc gdzieś zgrabnie na sobie upchać. W ferworze zamieszania kupionego plecaka nikt mi nie policzył. Ameryka to kraj wielkich możliwości, nawet jak chcesz legalnie za coś w niej zapłacić. Tak nas te zakupy zmęczyły, że nie pozostało nam nic innego jak przycupnąć gdzieś na piwo i żarcie. Zrobiliśmy to z miła chęcią po drugiej stronie ulicy.

Nowy Jork zmienił się bardzo na niekorzyść od mojej ostatniej w nim wizyty kilka lat temu. Stał się przede wszystkim niemiłosiernie drogi. Nawet tu dopadła wszystkich w tym roku inflacja bliska 8%. Ceny piwa i burgerów oszalały i przez te kilka lat wszystko zaczęło kosztować niemal podwójnie.

Najedzeni burgerami ruszyliśmy żwawym krokiem przez Broadway w stronę Times Square. Trzeba było lekko przyspieszyć jeśli w ogóle chcieliśmy coś tam zobaczyć za dnia. Ewidentnie było nam za dobrze. Na tyle za spokojnie, że nie wiedzieć nawet kiedy u Arcykapłanki rozpoczął się zalążek mini dramy. „Misiu na nikogo nie czeka i wszyscy idziemy za szybko. Do tego Misiu na nikogo nie czeka” – żebym zrozumiał, że nie czekam. Tyle udało mi się ustalić na szybko. To prawda zrobiłem po drodze bagatela 50 zdjęć, co i rusz zatrzymując się i podziwiając coś mijanego po drodze, podczas gdy reszta grupy robiła dokładnie to samo. Pikanterii temu jak bardzo stawałem się tego dnia zły w oczach Arcykapłanki, dodawały jej nasilające się objawy odcisków na stopach, które zdawały się być całkowicie moją autorska winą wywołaną naszym dokądś pędem. W życiu spotykają nas przeróżne przeszkody. Jestem zdania, że każda z nich jak najbardziej powinna mieć swojego właściciela i preferowaną dla świata opcją byłoby gdybym tym właścicielem był właśnie ja.

Z doświadczenia wam powiem, że chyba największym problemem, kiedy jesteś w grupie, jest jakakolwiek idiosynkrazja jednego z uczestników tej grupy. Odciski na stopach jednej osoby mogą przełożyć się na obniżony nastrój całego zespołu podróżników. Dokładnie tak zaczęło się dziać w naszym przypadku. Nie wiedzieć kiedy dopadła nas apatia Arcykapłanki, a męska część drużyny w odruchu solidarności ze mną zaczęła głośno kontestować jej pojawienie.

Dotarliśmy do Vessel – wertykalnej trasy spacerowej, otwartej niespełna trzy lata wcześniej – arcydzieła nowoczesnego designu okolic Hudson River. Nie był to w żadnym wypadku powód by się czegoś w okolicy z tej okazji nie napić. Ten dzień zaczynał nas już mocno nużyć. Co najgorsze piwo wcale nie pomagało rozładować dziwnego napięcia jakie unosiło się w powietrzu. Arcykapłanka gdzieś zniknęła w poszukiwaniu kibla. Reszta towarzystwa zaczęła w tym czasie analizować co się między nami wszystkimi wydarzyło…

– Stary co ty jej zrobiłeś, że jest jakiś kwas? – zapytał mnie bez ogródek Gangus.

– Ja jej coś zrobiłem? A może to wy jej coś zrobiliście?

– Stary my to z nią mało dziś gadaliśmy… – orzekli zgodnie Gangus z Cylindrykiem.

– Kobiety nie powinny z nami nigdzie jeździć w tak długie trasy. Faceci to się zawsze dogadają… – dopowiedział odkrywczo Gangus.

– Bo my jesteśmy trio: ojciec, wuj i stryjo! – zauważył rozbrajająco Cylindryk w chwili, gdy Arcykapłanka podchodziła już do naszego stolika za barem.

Siedzieliśmy zamulając coś, podczas gdy ja modliłem się już tylko o odrobinę przyjemności tego wieczora. Bez zbędnych dodatkowych dram, jeśli by się tylko dało. Jako inteligent i literat uważam, że nigdy nie mam ostatecznie na nie żadnego wpływu. Mój ukochany Bar 9 przywoływał coraz bardziej moje myśli. Cieszyłem się najbardziej, że już wkrótce znów dane mi będzie tam wejść i rozkoszować się najlepszą rockową atmosferą jaka tylko jest możliwa do spotkania na Dolnym Manhattanie. Nie zależało mi nawet na tym w jakim składzie się tam pojawię. Ostatecznie zgodnie z mymi przewidywaniami tylko ja i Arcykapłanka mieliśmy radość z tego miejsca. Magia podwójnych pianin zestrojonych razem i ostrej rockowej muzyki nie przypadła do gustu ani Cylindrykowi, ani Gangusowi. Zmyli się na Harlem tak szybko jak się tam z nami pojawili. Nawet Zu z Magiem wpadli do nas tylko na chwilę salwując się wymówkami o ich alternatywnych planach gdzieś na mieście.

Ja zostałem tam prawie do końca. Siedzieliśmy z Arcykapłanką zanurzeni w klimat naszych ulubionych piosenek z młodości. Drinki dopełniały klimatu nostalgicznej magii. Odciski też polubiły to miejsce, bo najwyraźniej skupiły się na niesamowitej muzyce, a nie na sobie. Ja pokochałem Bar 9 od pierwszej nuty tam zasłyszanej, kilka lat temu. Kocham go do dziś i nie wiem jak wy… będę tu wracać już zawsze…

Dodaj komentarz