Zatoka Akaba to niesamowite miejsce. Dwie strony brzegu tej zatoki posłużyły kiedyś jako motyw opowieści o przejściu Izraelitów przez Morze Czerwone suchą stopą przez sam jej środek. Autorom tej wyjątkowo nudnej i psychodelicznej powieści, której tytułu chwilowo nie pamiętam, nie brakowało ani polotu, ani wyobraźni. Widać w dawnych czasach takie kity się dobrze sprzedawały. W końcu nie było wtedy przecież Pornhuba, Tindera i Netflixa. Ludzie z nudów czytali co tylko im w ręce wpadło. Pewien mały fragment tej zatoki znam doskonale z Izraela. Jeszcze przed pandemią i przed wojną zwykłem się tam często byczyć. Chyba od zawsze było to idealne miejsce by odpowiednio wygrzać stare kości na słoneczku, a gdy już się dostatecznie znudziłeś mogłeś ruszyć na pobliską pustynię i podziwiać piękny kanion. Może i jest to luksus dla ubogich, ale i tak, gdy tylko ląduję w Ejlacie nie mogę sobie odmówić uroków plaży. To ceniony izraelski kurort, taki ichniejszy Sopot, tylko tłumy Żydków ze stolicy ciągną nie na północ, a na południe kraju, nie do Trójmiasta, ale bardziej do trójpaństwa. Ich też najwyraźniej musi rajcować ten skromny pas siedmiu kilometrów izraelskiego wybrzeża. Któż by się oparł. Masz do swej wyłącznej dyspozycji piękną plażę nad samym Morzem Czerwonym z gwarantowanym ciepłem i słońcem, nawet w styczniu.








Bardzo lubię tam biegać. Prawie zawsze wstępuje tam we mnie zdwojona energia. Nawet wtedy, gdy jacyś idioci z Palestyny akurat testują w pobliżu wytrzymałość systemu antyrakietowego Izraela, czuję się w tym miejscu bardzo bezpiecznie. Ciekawostka, że kiedy biegniesz plażą w lewo szybko spotykasz strażników pilnujących granicy z Jordanią. Kiedy biegniesz w prawo zbliżasz się do granicy z Egiptem. Cudowne miejsce i bardzo multikulturowe. Pewnie dlatego natrafiam tam bez przerwy na roztańczone Rosjanki poszukujące odrobiny uczucia i szczypty szczęścia w lokalnych beach barach.
Aby dostać się autem z Wadi Rum do Akaby potrzebujesz godziny z drobnym hakiem. Każdy z nas miał już dość tej zapyziałej pustyni. Okolice Akaby to miejsce o wiele bardziej cywilizowane. Cena piwa w sklepach z alkoholem, które oficjalnie tu istnieją i są wręcz powszechne, na przestrzeni tych kilkudziesięciu kilometrów spada nagle z 6 dinarów do 2,70. Ucieszyło nas to, bo na pokładzie auta zostały już tylko resztki jakichś alkoholi, których nie dało się za bardzo pić. Dlatego wypiliśmy je szybko.

Nasz plan był banalny. Idziemy najpierw po alko, a potem na plażę. Nic nie smakuje lepiej niż zimne piwo na gorącym słoneczku i na ciepłej plaży. Pech chciał, że o ile to pierwsze było ogólnodostępne, tak to drugie wcale nie było zdatnym miejscem do napicia się. W sklepie nie było za bardzo w czym kwasić. Nabyliśmy z Ziomeczkiem całą wielką zgrzewkę, dwa tuziny, wybornego piwa marki „Petra”. Tak obładowani na zapas ruszyliśmy nad morze. Już po drodze udało nam się wzbudzać niemałą sensację wśród spacerowiczów na głodzie. Każdy z nich podziwiał nasz zacny zakup i uśmiechał się pod nosem. Rzucaliśmy się w oczy aż do tego stopnia, że w miejscu, w którym zalegliśmy na plaży naszą wesołą grupką, nie wiedzieć czemu, trzy metry od naszych pleców zrobiła sobie nasiadówkę lokalna policja. Niby robili coś innego, niby z kimś rozmawiali, niby wykręcali swe auto i za chwilę nim wracali w miejsce obok, tylko ostatecznie nawet na krok nas nie odstępowali. Trudno jest żyć na plaży, kiedy chce ci się pić, a to co pijesz musisz bunkrować pod rybacką łódką udając za każdym razem, że sobie tylko tak w tej łodzi niewinnie gmerasz. Jak pech to pech.








Tak minęło nam słoneczne popołudnie. Dwie godziny i znów byliśmy w aucie. Czekał nas tego wieczora już ostatni przystanek tego tripu na naszej drodze – Amman. Aby tam dotrzeć trzeba było jeszcze przetrwać dobre pięć godzin w aucie. Znając styl jazdy Mirosława z dalekiego Ammanu byłby cud, gdyby skończyło się na tych pięciu. Na początku rozmawialiśmy o niczym. Potem śmialiśmy się ze wszystkiego. Piliśmy, na przemian ktoś spał, ktoś się budził, znów co chwila wszyscy sikaliśmy… Tymczasem tej naszej drogi zupełnie nie ubywało. Co i rusz dawałem się skusić na kilka piwek, żeby uspokoić nerwy. Już po kilku godzinach miałem wrażenie, że zaraz oszaleję. Siedzę przymulony w aucie, a tam kompletnie nic się nie dzieje. Jebie od każdego niestrawionym piwem, leci jakaś arabska zamuła w radio, jest albo za gorąco, na przemian z za zimno… normalnie koszmar…
Sam nie wiem jakim cudem, ale wreszcie dojechaliśmy do naszego hotelu. Nikt nie wybrzydzał. Ktoś tam poszedł nas rejestrować podczas gdy cała reszta czekała już tylko na odpowiedni sygnał by rozejść się po pokojach. Wreszcie wszyscy mamy klucze. Nie uwierzylibyście. Idę sobie w stronę windy mając swój klucz do pokoju w łapie, naciskam przycisk piętra w windzie, kiedy nagle podchodzi do mnie jakiś lokalny debilix i nawija:
– Give me your passport…
– Give me your passport… – odpowiadam mu na powitanie.
– Sir, give me your passport…
– No, sir give me your passport… – I tak wkółko.
Wtem drzwi od windy się same zamykają i jest po sprawie. Ufff kraj idiotów, ale co poradzisz.
– Czemu mu nie dałeś tego paszportu? – pyta koleżanka z szyderczym uśmiechem na buzi…
– A kto to był?
– Nie wiem…
– Ja też nie wiem…
Umyliśmy się pod kranem, zostawiliśmy graty i ruszyliśmy coś pożreć. Każdy ledwo kumał co i jak, ale głód nawet w naszym stanie potrafi o sobie dawać znać. Tamtej nocy mało pamiętam co jadłem i jeszcze mniej pamiętam, gdzie byłem. Nie wiem zupełnie co w nocy zwiedziłem lub obsikałem. Musiało to zatem nie być nic bardzo szczególnego.
Jedyne co jeszcze pamiętałem z tego wieczoru to moja ostatnia posługa dla świata, na trzy sekundy przed mym sennym zgonem:
– Misiu czy możesz zgasić światło?
– Jasne, że mogę… tylko tu nie ma pstryczka do gaszenia…
– Na pewno gdzieś jest…
– Zrobione…
– Gdzie był ten pstryczek?
– Nie było… wykręciłem żarówkę… potrafię sobie radzić z takimi rzeczami używając jedynie siły mego intelektu…
– Misiu to jest mądry…
Oto ja, bohater jordański, podróżnik z dalekiej północy, człowiek, który pokonał niejedną żarówkę, mag elektryki, byłem gotów udać się na zasłużony odpoczynek…









————————
Nasz poranek przebiegał standardowo. Wielu z nas toczył kac, niektórych chwyciło rzyganie, wszystkich czekało natychmiastowe zbieranie się do kupy. Krępująca cisza na śniadaniu w oczekiwaniu aż puści nam zmora porannej absty. Potem pospieszne upychanie tobołów do busa, tak jak leci i wio. Poza zwiedzaniem meczetu Króla Abdullaha I oraz jazdą na lotnisko niepisane nam było tego dnia zupełnie nic szczególnego.













W powietrzu unosiły się opary przesytu wszystkim, co nas przez te kilka dni spotkało. Też to uczucie przepełnienia swoim własnym towarzystwem, zapachem i tym co mieliśmy pod ręką… Obcowanie ze sobą było z puli tych doświadczeń z gruntu bezcennych, nie do przecenienia. Jeśli chodzi o ten przesyt chyba nigdy wcześniej tak wielu nie zawdzięczało tak niewiele, tak nielicznym…
– Misza… myślę, że ten trip obniżył moje IQ o 30 punktów… – zebrał się na szczerość znakomity Ziomeczek.
– Zauważyłem…
– To co dajesz, to dostajesz, oprócz kasy. Dajesz kasę, to dostajesz paragon… – chyba poważnie coś niecoś się na chwile niektórym z nas obniżyło.
– Nie martw się. Parę dni i wszyscy będziemy fajn na glanc… za miesiąc wrócisz z nami na 6.0 jak nowy…
– Oby Misza…
Koniec i bomba. A kto czytał ten trąba.