Pamiętacie serial „Tylko Manhattan” z lat 80.? Ta muzyka, która leciała zawsze na początku tej całkowicie nie slapstickowej amerykańskiej szmiry, zaryła mi się w pamięci już pewnie na całe życie. To jak melodia z „Dynastii” lub „Crime Story”. Tego się nie zapomina. Jednak ta z „Tylko Manhattanu” jest ładna i nawiązuje do miejsca, które zawsze łaziło mi po głowie już od dzieciństwa. Tylko nie jak natrętne tłuste muszysko wtedy, kiedy człowiek ma chęć zmrużyć oko, ale bardziej jako powiew luksusu – abstrakcyjnego pojęcia nieznanego mi w komunizmie i ponętnego blichtru. Żeby oddać analogię tym czytelnikom, którzy Nowego Jorku na własne oczy jeszcze nie widzieli – ponętność taką można przyrównać w Polsce do czegoś co nasz rodak spotyka nagminnie pośród półnagich panienek z parasolkami, nagabujących go do zajścia do pobliskiego klubu go-go, tak wszechobecnego obecnie na polskich ulicach zjawiska, który oferuje taki swoisty luksus dla ubogich pod osłoną nocy. Takie kluby są jednocześnie „luksusem” i naszym dobrem narodowym, znajdującym się pod ochroną rządu i konserwatorów zabytków, nieusuwalnym za żadnej panującej władzy. Myślę, że gdybyśmy byli odrobinę cwańsi zasób ten mógłby być polskim towarem eksportowym numer jeden. Niestety frajerzy, którzy dają się na taki lep złapać i skroić po pijaku na kasę, w zamian za pokazanie kawałka cycka, mieszkają najwidoczniej tylko w kraju nad Wisłą i trudno się dziwić, że nikt tego „biznesu” nie chce od nas jakoś zaimportować ani nawet skopiować. W USA dobrem narodowym i synonimem luksusu jest Manhattan. Bo każdy ma taki luksus w jakim kraju przyszło mu żyć.
W pierwszych zdaniach „Manhattan” Woody Allena zaczyna się od słów: „Nowy Jork był jego miastem i zawsze będzie”. Ja mogę o sobie powiedzieć civis Novus Yorker sum. Całą duszą jestem nowojorczykiem.

























Zawsze marzyłem o byciu w tym mieście, by je zobaczyć na żywo. Jarałem się Nowym Jorkiem bardziej i dłużej niż kilka miesięcy temu katedra Notre-Dam de Paris. Czytałem niezliczone książki o bohemie nowojorskiej, o ulicach, muzeach, sztuce, słynnych artystach, muzykach, kultowych miejscach i klubach. O tym, gdzie się jada i jak się spędza czas w mieście, gdzie się biega i jeździ na łyżwach, kto gdzie i z kim się szlaja ze sławnych ludzi, co się czyta i jak się wydaje hajs. Oglądałem dziesiątki razy musical „Hair” Formana tylko po to by jeszcze raz zobaczyć Central Park, widziałem wszystkie filmy Woody Allena, „Sprawę Kramerów”, „Ghostbusters”, stare komedie kręcone na Manhattanie, braci Marx, „Krokodyla Dundee”, „Króla w Nowym Jorku” Chaplina, „Taksówkarza” z De Niro, „Gorączkę sobotniej nocy” z Johnem Travoltą… Chciałem iść ulicą po której chodziła Mia Farrow w „Dziecku Rosemary” Polańskiego. Chciałem zobaczyć wszystkie kadry z „Adwokata diabla” na żywo i miejsca opisane w „Buszującym w zbożu” Salingera. Mój mózg zapamiętywał od zawsze aleje, dzielnice i ploteczki o tym, gdzie można spotkać celebrytów i co warto zobaczyć. Byłem zachłyśnięty i owładnięty na odległość magicznym miastem, którego nigdy nie znałem i w którym nigdy nie dane mi było ani raz przebywać… aż do teraz. Rajcowałem się często zamiennikami – Amsterdamem, bo przecież Nowy Jork to dawny Nowy Amsterdam, lubiłem dr Fleischmana z „Przystanku Alaska” tylko dlatego, że był w serialu nowojorczykiem. To chyba jedyne miejsce na świecie, które w mojej głowie od zawsze wywoływało stan pierdolca na samą myśl, że w ogóle można tam być. Myślę, że Wielkie Jabłko, Nowy Jork, centrum zachodniego świata to stan świadomości. Kennedy się mylił. Nie tylko „civis Romanus sum” odszedł do lamusa. „Ich bin ein Berliner” nie umywa się do „I’m a New Yorker”. Kto by się podniecał rzymskimi ruinami lub enerdówkiem wchłoniętym przez erefen w postaci tworu o nazwie Berlin.
Obudziłem się na czeterysta którejś Zachodniej i 57. ulicy na Manhattanie. 600 metrów od Lincoln Center. Była tak mniej więcej 9 rano. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem te wszystkie obłędne drapacze chmur. Czteropasmową ulicę po której rozlewało się poranne słońce wprost na amerykański, wielkomiejski gwar ludzi i sznury zupełnie nieeuropejskich aut. Miałem nieodparte wrażenie, że jestem w środku czegoś fenomenalnego do czego doprowadziły człowieka w rozwoju cywilizacji lata demokracji, wolności i ekonomicznej prosperity. Wartości takie jak samodzielność i chwytanie własnego losu w swoje własne ręce wpajane z pokolenia na pokolenie. Nie było na tej ziemi nigdy żadnej poważnej wojny poza tą jedną, domową 150 lat temu. Nigdy Nowego Jorku nikt nie zdobył ani nie zrównał z ziemią tak jak sąsiedzi zrobili z Warszawą czy Berlinem, a bardziej jak już to trafiały się „incydenty” w postaci zamachów terrorystycznych takich jak ten na World Trade Center, które jedyne co spowodowały to wewnętrznie umocnienie ducha nowojorczyków i amerykańskiego narodu.



Od południowo-zachodniego rogu Central Parku, dzieliło mnie nie więcej niż pół mili. Ubrałem moje wyjściowe skarpetki, sportowe buty do biegania z napisem Saucony, spodenki z napisem NB, założyłem słuchawki z logo Planctronics i wybiegłem z darmowym bananem na ustach prosto w to oszałamiające miasto wtapiając się w miejscowy tłum. Po drodze minąłem pobliski osiedlowy sklep dla biegaczy wielkości przeciętnego polskiego kościoła. Moje serce biło rytmicznie w rytm płyty The Offspring – wiadomo The Greatest Hits, mojej ulubionej – na takie specjalne okazje do biegania. Ciało doświadczało ekstazy, mimo że byłem tam sam ze sobą, ciary i podniecenie od emocji były w gratisie chyba z samego tylko bycia w miejscu, w którym tak chciałem być odkąd pierwszy raz zobaczyłem „Manhattan” Woody Allena. Odkąd dowiedziałem się o 5 dzielnicach, które tworzą Nowy Jork zawsze chciałem być tylko na Manhattanie. Dotarłem do 5tej alei przy Columbus Circle orientacyjnego środka Manhattanu, środka Nowego Jorku, środka uznawanego przeze mnie za środek Świata w jakieś 4 minuty… To miejsce jest dużo lepsze niż środek Polski, czyli miejscowość Piątek koło Kutna, dużo lepsze niż Koło, Konin i Kołobrzeg razem wzięte niezależnie koło którego brzegu wbijecie swój wakacyjny parawan. To z tego miejsca w Nowym Jorku wszystkie mapy mierzą odległość od centrum. Czekałem na światłach dla pieszych i rozdziawiałem szeroko me słowiańskie oczy. Chciałem wtedy bardzo, aby ktoś mnie uszczypnął. Niestety wszystkie kobiety jakie akurat znałem zostały w ojczyźnie. Nade mną górował Trump Tower, ponad 200 metrowy wieżowiec należący do rodziny prezydenta USA. Było blisko 30 stopni i świeciło letnie nowojorskie słońce. Kiedy tak stoisz pośród tych wszystkich ludzi reprezentujących tygiel narodów, w takim miejscu masz bez przerwy febrę na ciele i najbardziej z czego się cieszysz to jest to, że jest Ci dane tam być…


Zmieniło się na zielone Walk. Odpaliłem mój zegarek garmina fenix 5S wiadomo – dla biegaczy. Poziom mojej formy urządzenie analizuje i wyświetla tak po mniej więcej minucie. Nie przekraczał on dotychczas nigdy 4, czasem 5 co oznacza bardzo dobry wynik. Zacząłem biec a zegarek pokazał 11… Myślę, że energii miejsca, tego, że mogłem biec przez 10 km w najsłynniejszym parku świata, ten zegarek nie zapomni do końca życia. Czułem się zdecydowanie lepiej niż Dustin Hoffman w „Maratończyku”. Nie tylko nie gonił mnie żaden hitlerowiec, ale byłem tam, gdzie zawsze prowadziły wszystkie moje marzenia. Główny park mojego świata, ja w nim i moja prywatna percepcja raportująca mi bycie w centrum ludzkiej cywilizacji… Wszystkie wskaźniki w mojej własnej głowie szalały. Tu, gdzie dzień wcześniej podziwiałem mozaikę Imagine w części nazwanej Strawberry Fields na cześć Johna Lennona, tu, gdzie kilkaset metrów stąd został mój idol zastrzelony z rąk szaleńca. Byłem nawet z tej radości odwiedzić wdowę po nim, ale Yoko nie było akurat w domu.




Od tego Central Parku rozpoczęło się moje spotkanie z tym nieprawdopodobnym krajem. Amerykańska ziemia, która ciągnie się stąd ogromnym, niewyobrażalnym masywem z Nowego Jorku aż na Zachodnie Wybrzeże to kierunek, który wyznacza teraz mój wewnętrzny kompas w głowie.
Que pasa New York…? A najbardziej odlotowe w tym mieście jest chyba to, że ono istnieje naprawdę i jest na szczęście dokładnie takie jak na tych wszystkich filmach, a może nawet fajniejsze. Myślę, że po śmierci Bóg o ile istnieje zapyta mnie jak było w Nowym Jorku? Ja odpowiem, że było bosko, a zapewne wtedy on odpowie na to: „wiem, sam się cieszę, że tak bardzo jako stwórca dałem tam radę”.