Ta historia nie zaczyna się na dżej-ef-kej. „Zanim mnie posłuchasz na razie się nie śmiej”. Nasza nowojorska historia zaczęła się kilka miesięcy wcześniej, w listopadzie, w Polsce. Gdy tylko „rzucili” tanie bilety na loty do JFK, rzuciłem się w pogoni za nimi również i ja…
Już po pięciu minutach miałem swój prywatny bilet w garści – na mailu. 99 euro w jedną stronę na najbliższą majówkę i 100 euro na lot powrotny z majówki. Lot „na biedaka” przez Atlantyk, pobyt „na bogato”, powrót też z tych powrotów „na biedaka”. Tak trzeba żyć! Kto by się przejmował mało luksusowym lotem w jakiejś zamulistej linii lotniczej. Największy szkopuł w tych lotach leżał zupełnie gdzie indziej. Były to bilety z wylotem i powrotem przez Barcelonę, do której uprzednio trzeba było się jakoś dostać, a potem z niej wydostać do Polski. Barcelona to przecież „żaden temat”, o ile akurat zostałeś zawodowym podróżnikiem. Przecież zdaniem mojego dziecka: „tata nie jest sportowcem, tylko bardziej człowiekiem podróżniczym”.
– Leć z nami do Nowego Jorku – powiedziałem im wszystkim z osobna mniej więcej w chwili, w której zakupiony bilet przychodził na moją skrzynkę pocztową.
To „leć z nami” było drobną manipulacją z mojej strony, gdyż bilety miałem w tamtej chwili jedynie ja. Tylko gdybym liczył, że ktoś taką promkę sam wynajdzie, wymyśli odpowiedni termin wyprawy i uwzględni mnie w swoich planach, to znając moich Ziomków mógłbym się raczej nie doczekać.
– Ale jeśli kupię te bilety to Wy na pewno polecicie? – zapytała na naszej grupie Arcykapłanka Wyspy Rozkoszy.
– Kupuj. Wiadomo, że polecimy. – odparł jej Przyjaciel.
– Też bym kupiła tylko nie mam hajsów, bo dom teraz kupuję. – dorzuciła Hiroszima.
– Jebać biedę. – odparł jej zdecydowanie Przyjaciel.
– Łatwo Ci mówić. Ale chuj kupię ten bilet najwyżej nie polecę…
– Nie przechodzi mi karta. – odezwał się Gangus z Często.
– Ja Ci kupię moją kartą. – zareagował Przyjaciel.
– To i ja lecę. – dołączyła się dziewczyna Przyjaciela o wdzięcznej ksywce Moja Kobieta.
– Misza mój bilet już kupiony. – potwierdził Cylindryk z Germanii.
– Rozjebiemy ten Nowy Jork. – powiedział Przyjaciel. – Misiu Stany z toba, kurwa, no fucking way. Muszę tam być. Kurwa ja tam zostanę coś czuję… na forever. – Jeszcze wtedy nikt z nas, nawet on sam nie wiedział jak bardzo prorocze to zostanie gdzieś „na forever” miało się okazać w skutkach w jego przypadku… już za niecały miesiąc później. Szybko się wyklarowało, że mój przyjaciel rzeczywiście sobie został „na forever”, tylko nie w USA, a w Polsce, na ponurym cmentarzysku w Wieluniu.
Ameryka to kraj wielkich możliwości. My bardzo z tych możliwości chcieliśmy skorzystać w swoim towarzystwie siedmiu podróżników, jeszcze tego samego dnia, kiedy wielkie możliwości niemal same się przed nami otworzyły. Pozostali członkowie wyprawy dochodzili do nas na chwilę i niezdecydowani odchodzili. Nagminne jest w takich wyprawach, że niedobitki zamykający skład wyprawy to istna loteria. Nigdy na 100% nie wiesz do końca z kim polecisz. Jestem jednak pewien, że jeśli należysz do odpowiedniego towarzystwa możesz poczuć się jak Ziomeczek z Liverpoolu – nie tylko nigdy nie łazisz sam, ale też nigdy nie latasz w pojedynkę. Musiałbyś się bardzo postarać, gdybyś chciał wyjebać z Polski sam po kryjomu. Zresztą i tak bankowo kogoś znajomego byś spotkał na którymś z lotnisk.
To nic że niektórym nie było pisane lecieć. W ślad za Przyjacielem, który z bliżej niewiadomych nam przyczyn niedługo przed lotem nam wykitował i nie składało mu się polecieć na legalu już nigdzie, zaczęło to nie być po drodze też Mojej Kobiecie. Lecz co by nie mówić… Pomimo strat w ludziach ten wypad i tak miał się zapisać na kartach naszych pijackich historii jako jeden z bardziej pamiętnych melanży na obczyźnie. Również z innych powodów, w rankingu moich tripów, na pewno będzie pośród tych niezapomnianych.
Godzina 13:00, Barcelona, lotnisko El Prat. Kolejka do odprawy. 250 minut do planowanego odlotu.

Typów w kolejce do odprawy stało w przed nami co niemiara. Widać w Hiszpanii wszyscy też „popłynęli” z tymi promkami. Tym konkretnym lotem mieliśmy zamiar ostatecznie dziś polecieć: ja, Arcykapłanka Wyspy Rozkoszy, Cylindryk z Germanii oraz Gangus z Często. Reszta naszej grupy już czekała na nas w Nowym Jorku od kilkunastu godzin, ewentualnie planowała się w nim niebawem pojawić jakoś krótko po nas. Były czynne może ze trzy okienka do odprawy. By się do nich dostać dzieliło nas dobre pół kilometra i tysiąc ludzi z rozwrzeszczanymi bachorami pod pachą. Niestety nasze wczorajsze próby odprawy online okazały się zupełnie daremne. Straciliśmy sporo czasu by sobie udowodnić, że naprawdę się tego nie da dokonać przez Internet. Zyskaliśmy przy tym tyle, że wszyscy omal się ze sobą nie pobiliśmy, a kłótnia stulecia długo wisiała w powietrzu. Cytując klasyka: „alkohol ma dobre ale też złe strony”.
– Nasz system was nie chce przepuścić. Nie widzi, że macie kupione ESTA. – powiedziała pani z okienka odpraw do mnie i do Arcykapłanki Wyspy Rozkoszy. Ta kobieta była na oko starsza niż lotnisko. Wyraziła swoje oświadczenie tonem pełnym rezygnacji i zniecierpliwienia, zaraz po tym jak przez dobre 20 minut bezustannie mocowała się z systemem komputerowym wydzwaniając jednocześnie po poradę co z nami robić do zaprzyjaźnionych koleżanek z osiedla na emeryturze. Ewidentnie wszystkie wyprowadzały akurat przed blok swoje pudelki i nie miały przy sobie telefonu.
– Ale my nie mamy ESTA, tylko amerykańskie wizy.
– Wizy nie są już wymagane. System domaga się potwierdzenia, że macie ESTA.
– Domaga się ESTA tylko dlatego, że pewnie nie wie, że mamy amerykańską wizę. Może trzeba w nim coś kliknąć w tej sprawie? – próbowaliśmy pomóc sobie jak mogliśmy.
Musiało to dać pani do myślenia, gdyż 5 minut później jej strapiona twarz rozbłysła oświeceniem, którego nie powstydziłby się nawet sam Budda.

Godzina 15:00. 130 minut do planowanego odlotu.
Ucieszeni, z kartami biletowymi w garści, czekały nas jeszcze zmagania z testami na COVID za bagatela 50 euro od głowy. W końcu cały nasz trip miał być tani… Czas oczekiwania na wyrok umilał nam lotniskowy browar. W sumie nawet dwa, gdyż trzeba było przecież opić poczwórny negatywny sukces na nieobecność złośliwego bakcyla dżumy w naszym ustroju. Polacy na obczyźnie znajdą powód do świętowania gdy nie wiedzą czy są na coś chorzy oraz gdy już wiedzą, że nie są.
Wkrótce byliśmy lepiej doinformowani o stanie naszego zdrowia, niż administracja obecnego prezydenta USA była doinformowana przez swoje tajne służby o istnieniu wirusa w swoim kraju. Do tego stopnia, że usilnie, na wszelki wypadek, chciała chronić kraj przed czymś co nigdy nie istniało. Pewnie dlatego „pandemii” w USA na wszelki wypadek nikt nie odważył się odwołać, ani dla nas, ani dla swoich obywateli. Trzeci browar towarzyszył nam już na pełnym luzie, na lotniskowym hamburgerze. Ile można tak siedzieć i tylko pić bez zagryzania? W euforii dobrej passy zawsze załącza się człowiekowi jakaś gastrofaza na przemian z sikaniem.

Ten cały Nowy Jork i czekanie na lot zaczynały nas powoli nużyć. Co i rusz trzeba było coś robić. Ostatecznie udało nam się wreszcie dotrzeć do wejścia, z którego do naszego samolotu prowadziła już tylko jedna wąska bramka. Oczywiście w kolejce czekało tu na oko jakieś 5 000 ludzi stojących sobie w bezruchu. Nie myśląc zbyt wiele padła decyzja by nie stać jak te barany z nimi, a bardziej gdzieś przycupnąć na browarixie, obserwując sytuację z bezpiecznej pozycji.

Godzina 15:15. 5 minut po planowanym odlocie.
To wszystko nie dawało mi spokoju. – Pójdę sprawdzę tę bramkę, bo nie daje mi to spokoju… – powiedziałem do rozbawionych Ziomeczków.
Wtedy właśnie moim oczom ukazała się tablica „New York, LAST CALL…” i obsługa bramki, która powoli zwijała swoje zabawki by móc zajmować się wkrótce jakimś innym lotem.

– Nasz już odlatuje!!! Ta kolejka jest do innego samolotu! – krzyknąłem do towarzyszy i rzuciłem się by pakować do plecaka wszystkie kabelki beztrosko ładujące nasze elektroniczne duperszwance, w asyście świeżo napoczętych hiszpańskich browarków. Moi towarzysze zrobili identycznie. W amoku pakowania wszystkiego tak jak leci niemal gotowi byliśmy się nawzajem stratować.
W szaleńczym wręcz pędzie ruszyliśmy w kierunku bramki samolotu. Gdyby ktoś w pobliżu organizował akurat zawody na 400 metrów z przeszkodami, tego dnia mielibyśmy najlepszy czas w historii lotniska. W samolocie stawiliśmy się jako ostatni pasażerowie. Ja jeszcze w odruchu żalu zgarnąłem do ręki mój drogocenny, dopiero co otwarty browar i dopijałem go jednocześnie lecąc na oślep do samolotu. Bieg z przeszkodami i wlewanie w siebie w tym samym czasie zawartości puszki, tak by nie uronić z niej nawet kropli drogocennego napoju – to było swoiste nowum w moim alkoholowych zmaganiach z życiem. Kiedy wpadliśmy przez kaftan do kabiny samolotu raczej nie wyglądaliśmy na dystyngowaną ekipę dżentelmenów. „Dzień dobry szanownemu państwu, szukamy właśnie dogodnego miejsca, w którym moglibyśmy powiesić nasze płaszcze i zostawić meloniki”. Bardziej przypominaliśmy trzecioligowe, podrzędne gwiazdy rocka na mega bombie, z większym talentem do chlania niż do muzykowania. Zziajani, wręcz zatrzymani w biegu, obciążeni plecakami wyglądaliśmy jak ziutki z ulicy, którzy nie wiedzieć czemu przed chwilą stoczyli walkę o życie z niewidzialnym wrogiem. Opróżnioną w 20 sekund puszkę z browarem, elegancko zgniecioną, dystyngowanie i z gracją wręczyłem, niczym drogocenny artefakt, pierwszej napotkanej przy wejściu stewardesie ze zwycięskim okrzykiem „thank you”. Mina pani była z tych wykrzywionych niesymetrycznie i raczej bezcennych. Podarek w postaci aluminiowego złomu niebawem miał przesądzić o naszej wzajemnej współpracy już do samego końca tego lotu. Kiedy latasz „na biedaka” LEVEL’em, który oferuje lot przez Atlantyk w cenie tankowania diesla w Polsce w 2022 roku, na trasie Warszawa – Sopot, nie powinieneś za długo doszukiwać się przysługujących ci na pokładzie ekstra zbytków zagwarantowanych ci w cenie biletu.
Usiedliśmy nie eskortowani przez nikogo na swoich miejscach. Przez nasze roztargnienie, brutalnie pozbawieni przyjemności sączenia piwa, byliśmy chwilowo bardziej na głodzie alkoholowym niż na głodzie przygód. Nie do końca jeszcze wierząc, że to naprawdę się nam przed chwilą przytrafiło stygliśmy dziękując opatrzności, że w ogóle jesteśmy na pokładzie tego samolotu. Jeden niewinny browar omal nie przypieczętował losów naszej dalszej podróży. Utkwienie w Barcelonie i niewejście na pokład po tych wszystkich wysiłkach, które wcześniej poczyniliśmy by nam się udało, byłoby nie lada obciachem, który myślę ciągnąłby się za nami jeszcze bardzo długo. Do tego już wkrótce było dla nas wszystkich coraz bardziej oczywiste, że lecimy jakimś mega „bieda samolotem”. Niestety na uprzejmości rodem z Emirates Airline z grupy „oh please seat down, maybe blow-job” nie mieliśmy tego dnia zupełnie co liczyć. Przybycie na pokład w trybie „poza czasem”, w stanie lekko zdradzającym nasz niekonwencjonalny styl życia sprawiło, iż zostaliśmy zaklasyfikowani przez obsługę jako pasażerowie co najwyżej trzeciej kategorii i to chyba tylko dlatego, że nie było w tym samolocie klasy czwartej…