Co by o Kapitanie nie mówić, jedno w jego przypadku jest pewne: to wyborny kucharz. Nawet lepszy niż ten prawdziwy Makłowicz – ten z telewizora. Pokładowy grill był już rozgrzany do czerwoności. Nadeszła wiekopomna chwila, w której mógł nam objawić swój niezwykły kunszt kulinarny. Na ruszcie wylądowały wyczekiwane przez wszystkich soczyste steki z tuńczyka. Te same, na które jeszcze nie tak dawno polowaliśmy na targu w Gwadelupie. Zapach przypalanego mięsa tej ryby, długo macerowanej w drobno posiekanym czosnku i oliwie, magicznie wkomponowywał się w karaibski zachód słońca. To był ostatni zachód, jaki mieliśmy zobaczyć na Martynice. Połączenie doznań i zmysłów epicko nastrajało do jedzenia.
W tyle głowy każdy z nas miał świadomość rychłego końca tego rejsu. Niedawne niesnaski i waśnie nagle przegrały z luzem, który wszyscy zaczęli produkować niemal jednocześnie. Mimo że Makłowicze zawiedli mnie jako para, przestałem to dalej rozpamiętywać. To nic, że ich wersja demo była znacznie lepsza od późniejszego oryginału. Niestety, była zbyt efemeryczna, by przetrać próbę czasu dłuższą niż kilka wspólnych chwil zamkniętych na ciasnej przestrzeni. Nie miałem już pretensji do ich metamorfozy. Puściłem wszelkie żale żywione do kogokolwiek. Być może miałem małe uwagi do siebie na tym rejsie. Zawiodłem się własną reakcją na eksplozję Mecenasa wymierzoną w moim kierunku. To ja dałem mu przestrzeń i energię do takiego zachowania. O dziwo, dziś nie miałem już do tego człowieka nawet milimetra urazy.
Znów zacząłem zagadywać Mecenasową, więc albo mam słabość do atrakcyjnych kobiet, albo jestem bezmyślnym szaleńcem i niemiłe jest mi moje własne życie. Dopuszczam, że występuje u mnie i jedno, i drugie. Ta rozmowa z nią była z grupy tych sympatycznych. Mówiliśmy o przyszłych wyprawach i naszych podróżniczych marzeniach. Akurat czytała dzieło Paula Theroux pt. „Szczęśliwe wyspy Oceanii”. Zainteresowałem się i książką i nią. Zawsze byłem dobry w niezobowiązujących chit-chatach, a tu uśmiechnięta kobieta, z dobrą energią, i jeszcze czyta książki. Zbyt wielki unikat i smakowity kąsek, by móc przepuścić okazję na tę intelektualną wymianę naszych światopoglądów. O dziwo, włączył się do naszej rozmowy Mecenas. Zrobił to naturalnie i bez swojej spiny – pochodnej kija od szczotki w dupie. Kilka minut później dołączył też Przyjaciel. Kapitan i Makłowiczowie trzymali się na dystans, przecierając oczy ze zdumienia. Wszystkim nam gadało się dobrze. Nie minął kwadrans, jak Mecenas wytrzasnął z czeluści swej kajuty kubańskie cygaro. Spaliliśmy je solidarnie we czwórkę. To była wisienka na torcie całej tej sytuacji i przy okazji pojednanie trudnych osobowości w taki sposób, jak tylko trudni ludzie potrafią się czasem pojednać, paląc symboliczną fajkę pokoju. Mecenasi zdobyli tego dnia moje serce. Opisali nam historię swojego związku – czyli tego, jak Mecenas zakochał się od pierwszego wejrzenia w kobiecie, którą przyjmował lata temu do pracy, a która dziś towarzyszyła mu na tym rejsie. To była dobra i pozytywna historia, opowiedziana już w towarzystwie gwiazd, które ogłosiły koniec tego, jakże przepełnionego odkryciami, dnia.
Marina Maximarine, Martynika, terytoria zamorskie Francji. Była 10:00 rano, gdy dotarliśmy do portu macierzystego. Oznaczało to, że nasz rejs dobiegł końca. Czekało nas jeszcze tylko tankowanie paliwa przed zdaniem katamaranu. Od tej chwili byliśmy już w eskorcie portowych wilków morskich, którzy uwijali się przy naszych cumach w taki sposób, że aż miło się na to patrzyło. Było ich dwóch: starszy i młodszy – obaj zawodowcy w swoim fachu. Zwłaszcza ten ostatni bardzo przykuwał uwagę. Gość o kolorze skóry i posturze Boba Marleya, w czarnych okularach i kolorowej czapce na głowie. Wyglądał, jakby od rana wypalił co najmniej kilogram zioła. Przejął nasz ster i z precyzją zegarmistrza zaparkował katamaran dosłownie „na milimetry”, niemal z zamkniętymi oczami. Nie tylko my tankowaliśmy w tym miejscu paliwo. Przed nami stał zaprzyjaźniony katamaran z Polski. Ten sam, wcześniej napotkany w Małej Ziemi, który co i rusz towarzyszył nam od kilku dni, utrzymując się w bliskiej odległości. Plany poznanych przez nas Polaków były o niebo bardziej ambitne od naszych. Zamierzali przeprowadzić swój statek przez Atlantyk aż na Majorkę. Na ich pokładzie naliczyłem co najmniej pięć kobiet i kapitana, który nagle do nas zagadał.
– Panowie, mamy jeszcze dwa wolne miejsca. Płacimy tysiąc euro od głowy. Wy płyniecie z nami. Pomagacie nam przy linach i wachtach, a my odstawimy was za cztery, może pięć tygodni w Europie. Ostatnia szansa na taką przygodę. Co wy na to? – zapytał.
Każdy człowiek ma takie chwile, w których w sekundę widzi całe swoje życie. Duża część mnie wołała, że z nimi płynie. Pozostała część, ta rozsądna, kazała mi nie robić żadnych bzdur. Moje ciało targał paraliż i wewnętrzne konwulsje. To przecież ja – odpowiedzialny człowiek. Człowiek sukcesu, klasa średnia, podróżnik amator, spontaniczność poziom mistrz… A mnie ogarnął blady strach przed stratą tego zacnego statusu. Niczym rozpacz dziecka, które nie wie, czy wybrać lody, czy ciastka w cukierni i chwilę później nie wybiera nic. Oddałbym wszystko, by z nimi wtedy płynąć. Tak zwyczajnie, wejść na ten statek i popłynąć sobie. Bo przecież czemu nie? To tylko kilka tygodni bez żadnego zasięgu w telefonie. To nic nie zmienia poza brakiem kontaktu z pracą, do której nie miałbym i tak po co wracać po tych pięciu tygodniach. Tymczasem ja nie zrobiłem wtedy nic. Pomachałem im i tylko patrzyłem jak coś, co przyszło do mnie w postaci okazji na przygodę życia, majestatycznie odpływa i szybko ginie mi z oczu, zlewając się coraz bardziej z linią horyzontu.
Tymczasem Bob Marley odbierał nasz jacht i robił rozpoznanie strat.
– Hej, Captain! Ta lewa kajuta jest bardzo brudna. Co wy tam robiliście? – zastanawiał się, jednocześnie wpisując co i rusz do kwestionariusza uwagi na temat tego, w jakim stanie jest przyjmowany przez niego statek.
– Hej, Captain! Z tym kiblem jest problem… to będzie jakieś 60 euro ekstra za jego przepchanie – zawyrokował.
– Captain! Czy nie było problemów z silnikami? – dopytał na koniec.
Jego praca była długa i mozolna, a on tylko ze stoickim spokojem sprawdzał wszystko po kolei i dopisywał to do swojej listy.
Siedziałem obok niego i wtedy Bob Marley spojrzał na mnie zza swych czarnych okularów.
– Man… Widziałeś te cipki na statku co odpłynął? – zapytał.
– Widziałem… Pięć cipek i jeden facet… – odpowiedziałem.
– No, man… Pięć cipek i dwóch facetów… To nadal bardzo dużo ruchania… – stwierdził.
Bob Marley pokiwał do mnie przecząco swą rozmarzoną głową. Czuć było, że sam, gdyby tylko mógł, wskoczyłby na ich pokład. Jedyne, co wtedy zrobił, to zamyślił się i wrócił do sprawdzania katamaranu i swojej magicznej listy. Dobrze zrobił, że w porę przerwał naszą rozmowę. Nie zauważył, że właśnie nadeszła jego żona z dwójką czarnoskórych bliźniaczek. Patrzyła i uśmiechała się do niego zagadkowo. Dzieci mogły mieć najwyżej pięć lat, były urocze i zapatrzone w tatę. Zszedł pospiesznie na keję i wziął obie dziewczynki na ręce.
– Moje córki! – wykrzyknął do nas dumnie. – Tata niedługo przyjdzie do domu, pa, pa – powiedział do nich i wrócił liczyć straty.
Wszystkie nasze szpargały były już spakowane. Zostawiliśmy je na pomoście przed katamaranem i poszliśmy z Przyjacielem na piwo. Najbliższy bar oddalony był nie więcej niż 100 metrów od Boba Marleya i jego listy trudnych spraw do odhaczenia. Kapitan został z nim, Mecenasi z samego rana odpłynęli, a Makłowicze, niestety, dołączyli do nas.
– Ale was wczoraj przerobili pod siebie tamci frajerzy – odezwał się triumfalnie Makłowicz, śmiejąc się nam prosto w twarz.
– Ja za ten wasz kibel płacić nie będę – odezwała się Makłowiczowa – to wychodzi 10 euro na głowę i to nie jest moja sprawa.
Zapomniałem już dawno o tej śmierdzącej kwestii, a tu taki pech, że kibel okazał się być dla towarzyszy z Polski gigantycznym problemem i tematem dnia. Ja się nie odzywałem ani do Makłowicza, ani do Makłowiczowej. Przyjaciel próbował ratować sytuację, ale oni siedzieli nabzdyczeni w zadumie nad złym światem. To my w tym świecie, paląc cygaro z największymi ich wrogami, pogrzebaliśmy naszą znajomość za nawet mniej niż 30 srebrników. Do tego ten świat niechybnie był jeszcze gotów z ich kaucji odliczyć sobie całe 20 euro. Co za draństwo…
Nasza karaibska przygoda w tym miejscu dobiega końca. Koszty wszelkich szkód rozłożyły się solidarnie. Znajomość z Makłowiczami do dziś nie znalazła swej kontynuacji. Mecenasi byli z nami jeszcze długo na łączach po tym, jak się z nimi rozstaliśmy. Dawnych uraz na szczęście nikt nie pielęgnował. Kto wie, może kiedyś jeszcze razem pożeglujemy? Do Paryża wróciłem tylko z Kapitanem. Ten pozwolił mi się namówić na spacer nad rzekę i zdarł przy tym do reszty swe ostatnie buty. Do tego nabawił się zakwasów i nie mógł się wręcz doczekać samolotu powrotnego do Polski, gdzie miał odbyć długą rekonwalescencję – nie tylko po spacerze ze mną. Przyjaciel wrócił do Polski autem. Za nim wkrótce dotarł z Niemiec sądowy zakaz poruszania się przez miesiąc samochodem po Reichu oraz trzy niewielkie mandaty za nadmierną szybkość. Ja również wróciłem do mojej bazy i do moich dawnych spraw. To doświadczenie dużo mi pokazało i czegoś nauczyło. Czy wyciągnę z niego wnioski na przyszłość? Kto wie. Czas pokaże…
Koniec i bomba, a kto czytał, ten trąba!