Opowieści karaibskie

19 MARCA 2021 KARAIBY

Mój plan podróży był doskonały – dlatego nie miał wad. Do tego był chyba jedynym możliwym oscylatorem pandemicznych i wszechświatowych obostrzeń jakie zapanowały we wszechświecie. Przynajmniej jedynym jaki udało mi się wymyślić. Paradoksalnie najtrudniejsze w nim było przedostać się z Polski do Paryża. W dzisiejszych czasach mało co tam lata nawet w wersji na bogato. Ostatecznie w piątek wszystko pomyślnie podopinałem na ostatni guzik, zsynchronizowałem w czasie i z optymizmem mogłem zacząć planować co zapakuję na rejs. Do startu mojej rakiety zostały zaledwie cztery dni. W poniedziałek umówiłem się na test PCR we Wrocławiu. Ostatnim punktem granicznym miał był wtorek. O 11:00 jeszcze praca i na długo wcześniej planowana rozmowa z szefem, a potem urlop i nara-papa-cześć. Niektórych rzeczy w żaden sposób nie dało się ani przełożyć, ani anulować. Ta rozmowa to była ta właśnie niektóra rzecz. Już chwilę po niej, nie później niż w samo południe miałem wyruszyć autem ku przygodzie. Najmniej uśmiechała mi się podróż samochodem do Frankfurtu. Pocieszało mnie, że lecę z kolegą i będę miał zmiennika za kółkiem. We Frankfurcie mieliśmy późny nocleg u mojej znajomej z poprzedniego rejsu, poranny pociąg do Paryża następnego dnia bagatela cztery godziny, dwie godziny zapasu na dostanie się na lotnisko, jeszcze tylko samolot z Paryża do Fort-de-France, taksówka na miejscu, a na mecie upragnione pół koi na luksusowym katamaranie, którym planowałem podbić jedno z moich marzeń z dzieciństwa. Indie Zachodnie, Małe Antyle, departament zamorski Francji, Karaiby – jak zwał tak zwał. Ja tylko planowałem lecieć do raju na Ziemi by nie musieć słuchać o tym jak skrajnie nieodpowiedzialne i niebezpieczne jest chodzenie bez maski w Polsce. Już w sobotę od rana towarzyszył mi nastrój mobilizującej ekscytacji. Układałem w głowie co tu zabrać ze sobą. Sprawdzałem pogodę w tropikach. Trochę czytałem. A chwilę potem otworzyłem maila i przeczytałem korespondencję od Air France. „Twój lot do Fort-de-France z 17 marca został anulowany. Proponujemy ci bezpłatną zmianę lotu na 19”. Przecież miałem plan praktycznie doskonały… Targany rozterkami, złością, sprzecznymi uczuciami, buntem, kapitulacją, wewnętrzną rezygnacją, ale też zachłannością na marzenia i wrodzoną upartością połączoną ze skąpstwem, bo któż by chciał spuścić w kiblu tyle kapuchy praktycznie nie do odzyskania, kliknąłem ostatecznie proponowaną zmianę. Nie było wyjścia. W obecnej sytuacji nic innego poza pogodzeniem się z faktem, że francuskie linie podstępnie zabrały mi bez pardonu dwa dni wakacji nie zostało. Widać tak miało być. No i znów zmiana ciągnąca za sobą kolejne zmiany. Odwołanie Frankfurtu u znajomej, dokupienie biletu lotniczego do Paryża, bo teraz czasu na dolecenie było aż nadto, zorganizowanie noclegu u znajomej Kapitana w Paryżu. Wylot w środę do Paryża oznaczał przebijanie się po godzinie policyjnej RER-em przez pół miasta z lotniska Charles de Gaulle w okolice lotniska Orly. A potem już tylko przeczekanie dwóch wieczorów i całego dnia u tej nieznajomej mi znajomej znajomego do piątku rano i fruuuu na Martynikę. Ja nie dam rady? Łatwizna…

Ucieszyłem się, kiedy nadeszła środa. Miałem dość poprawiania ortografii we francuskich pisemkach, drukowania lipnych dokumentów potwierdzających moje zatrudnienie na Martynice w charakterze pomagiera na statku, pakowania i przepakowywania, robienia testów na covid, całego obłędu. A godzinę przed startem na lotnisko otrzymałem telefon od Przyjaciela i współtowarzysza mojej bezcennej już przygody: 

– Nie jadę. Mam problemy. Potem ci wytłumaczę…

No rzesz… Ale już nawet nie pytałem. Zasadniczo uznałem, że już mnie to i tak mało wszystko dziwi. Pojechałem sobie na lotnisko z jakimś Mongołem z Ubera co pomylił w Warszawie mosty i próbował mi po rosyjsku wytłumaczyć, że przecież więcej nie zapłacę i to tylko 10 min dłużej pojedziemy. Dotarłem, wysiadłem i rozsiadłem się w oczekiwaniu na nadanie bagaży. Wtedy telefon zadzwonił drugi raz:

– Wybacz… Jechałem już na lotnisko i musiałem zawrócić. Laska mi robi problemy, że rozpieprzam jej marzenia, że ją wystawiłem, że znów pojechałem z tobą a nie z nią, że jestem kłamcą i oszustem. Więc… w samolocie do Paryża mnie nie będzie, ale nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. Może jakoś dojadę do Paryża inaczej…

– OK. Ogarniaj stary…

Wkurwiona kobieta to dla faceta niemal zawsze problemy. I właśnie wtedy zrozumiałem, że faktycznie, skoro ona jest tak wściekła to dla mojego kolegi nadal jest jakaś nadzieja by mógł pojawić się jeszcze w tym Paryżu do piątku. W tamtej chwili przypomniała mi się pewna zasada, o której założę się nie każdy z Was wie. Otóż to co powiedziane we wkurwie przez kobietę jest czymś innym niż prawdziwa jej intencja. Jak we wkurwie kobieta Ci mówi spierdalaj to masz nie spierdalać. To znaczy tylko tyle, że ona chce dajmy na to pobyć trochę sama, a Ty sobie poczytaj gazetę, napij się herbaty. Nigdzie nie idź. Dlatego oświeciło mnie, że jeśli we wkurwie kobieta mówi mojemu kumplowi, że ma z nią zostać, to nie może to absolutnie znaczyć, że ona chce z nim akurat sobie posiedzieć. Znaczy to mniej więcej tyle, że właśnie nadszedł jego czas na spierdalanie. Pozostanie przy niej w tym stanie raczej nie będzie dla nikogo z nich budujące. Pomyślałem, że albo mu to wytłumaczę albo sam niebawem do tego dojdzie. Niestety z nami facetami jest tak, że trochę za dużo kobiecych emocji i łatwo się w tym pogubić.

W ten sposób znalazłem się w Paryżu, sam… Samolot wylądował po 20:00 – centralnie w godzinę policyjną. Moje bilety lotnicze były jedynym powodem, dla którego mogłem przedzierać się przez opustoszałe przez pandemię miasto. Taxi na miejsce docelowe 60 euro, pociąg 12… Wybór był oczywisty. Siedziałem w pustym wagonie i gapiłem się na przygnębiające stacje, które zmieniały się powoli niczym w pandemicznym transie. Całość przedstawienia trwała godzinę. Nie wiem czy było warto. Jeszcze 15 minut z buta objuczony walizkami i byłem na miejscu. Drzwi otworzyła mi sympatyczna kobieta. Starsza ode mnie. Polka mieszkająca w Paryżu od 18 lat. Pierwsze co się dowiedziałem to fakt, że mam jej zapłacić za dwie osoby w pokoju, bo przecież miałem być z kolegą, a drugie, że możemy się napić wina, bo dobrze mi z oczu patrzy. To pierwsze jakoś przebolałem, a na to drugie przez grzeczność nie protestowałem.

Piliśmy, siedzieliśmy i gadaliśmy – głównie historie naszych pokręconych żyć omawialiśmy. Tym sposobem poszła na szczęście tylko jedna butelka, a ja podziękowałem za więcej i padłem. Byłem zadowolony. Mogło być gorzej. Następnego dnia planowałem ruszyć w miasto. Rano więc był jogging 7 km, potem prysznic i marsz z buta na PWR (Piwo w rękę). Wiadomo nad rzekę, potem rzeką do ciągle sfajczonej Notre Dame, a następnie zmiana kursu w lewo od rzeki aż do Pól Marsowych i nawrotka do bazy. Idealna trasa o konturach Afryki, bagatela 25 km mi wyszła. Musiałem wrócić przed 18:00 bo przecież godzina policyjna… Mam w życiu tak, że jak się nie zniszczę to się podejrzanie źle czuję, jakby mi jakaś mega okazja na coś spierdoliła albo promocja na życie. Sam nie wiem czemu tak mam. Więc tego dnia nogi weszły mi w dupę, a ja się czułem jak młody bóg no i padłem jak ten prostak bez rewanżu w postaci kilku kieliszków wina ode mnie, które wypadało mi zaprzyjaźnionej już Polce odstawić. Cóż akurat swoje już dziś wypiłem więc może następnym razem się zrewanżuję… Bo ile na raz można…

Obudziłem się niedowierzając, że jest piątek. Jak na coś tak długo czekasz to Ci to coś potem dziwnie smakuje, jak się tego doczekasz. Prysznic i telefon od Przyjaciela. 

– Mam do ciebie jeszcze 20 minut. Przedzieram się przez miasto. Jechałem tu całą noc. Skończyła mi się benzyna we Francji. Musiałem czekać aż minie godzina policyjna, bo nie działały stacje benzynowe. Spałem chwile gdzieś koło granicy. Ja pierdole… Czekaj na mnie. Zostawię tam u ciebie samochód. Pojedziemy razem taxi na lotnisko…

Wow… Spisałem go na straty a on jednak ogarnął…

Prawie nie mogę uwierzyć. Siedzę w samolocie koło mojego kompana. Miał być, potem miało go nie być, teraz jest. Wszystko jest w życiu płynne i niepewne. Zadziwiające, ile każdy z nas nosi historii na sobie. Każdy człowiek w tym samolocie ma takie. A przecież nasze były zwykłe. Prozaiczne wręcz. Kombinacje by polecieć do Paryża, cyrki z lewymi papierami by dostać się na Martynikę oficjalnie do pracy, bo nie wolno tam podróżować ani dla hecy ani dla wakacji. 

Któż by pomyślał, że po drodze będą problemy z dziewczynami? Do tego dziewczynami nie moimi, a nawet takimi nieuwzględnionymi nigdzie w naszych wspólnych planach. Któż by pomyślał, że te problemy mogą negatywnie odbić się na moich wakacjach? Skoro jeden nieznany nikomu wcześniej człowiek może w Kanale Sueskim zablokować 10% światowego handlu to tylko pomyślcie do czego jest zdolna jedna znana nam obu kobieta? 

Podczas kiedy niektórzy wybierają by w zaciszu domowym przed telewizorem zgłębiać 1241 odcinek „Ukrytej prawdy”, my z kolegą wybieramy czytać w naszych codziennych esemesach odkryte prawdy o nas. Niezmiennie zadziwia nas jakimi to złymi na wskroś ludźmi jesteśmy. Od lat tak już mamy… i od lat to czytamy. W końcu idzie się do tego wszystkiego przyzwyczaić. Dlatego najwyższy czas skupić się na wakacjach i przygodzie. To one wraz z zawrotną szybkością lotu Boeinga 777-300 przybliżają się do nas z każdą przefruniętą wspólnie chwilą. Czekają one na nas spokojnie w miejscu, którego my nie możemy się już powoli doczekać…

19 MARCA 2021 PLUS 8H

Aby z Paryża dostać się na Martynikę potrzeba zwykle 8 godzin. Te 8 godzin zleciało nam nader szybko. Paradoksalnie nie było w tym jakiejkolwiek zasługi ani alkoholu ani bogatej oferty filmowo muzycznej dostępnej na pokładzie samolotu. Z oglądania darmowych filmów skorzystać nie zdążyliśmy. Przysłużyła się temu pewna tajemnicza kobieta, która szczególnie upodobała sobie nasze męskie towarzystwo. Mając świeżo w głowie myśl, ile komplikacji jest w stanie wnieść w życie faceta zaledwie jedna kobieta nawet nie byłem zdolny myśleć co by było, gdyby zamiast jednej nagle pojawiły się dwie. Ta druga pojawiła się w naszych życiach dość szybko. Objawiła nam się niczym zjawa o postaci pięknej acz dojrzałej i demonicznej stewardessy ubranej w seksowny mundurek z logo Air France. 

Czasem mam wrażenie, że są na świecie ludzie, którzy nie lubią uśmiechniętych ludzi. Tak się stało, że stewardessa należała do tych pierwszych, a my do tych drugich. Spirala problemów zaczęła się już przy naszym pierwszym kontakcie. Zły omen pojawił się na twarzy mojego kolegi gdy nie wiedzieć czemu z nosa zsunęła mu się maska. Dostał za to pierwsze, niewinne upomnienie od pani stewardessy. Pół godziny później przyszło kolejne upomnienie o masce. Zbagatelizowaliśmy je całkowicie pijąc w najlepsze wino. W między czasie zdążyliśmy zamówić kolejne buteleczki wina i nasze maski zaczęły nas coraz mniej obchodzić. Rozmawialiśmy, jedliśmy, piliśmy. Kiedy zabrali od nas pozostałości po jedzeniu zostaliśmy w błogim nastroju przy naszych buteleczkach z winem. Ja zapobiegawczo robiłem ruch butelką w kierunku ust, gdy tylko kątem oka widziałem zbliżającą się obsługę samolotu. Mój kolega miał to gdzieś. W ten sposób szybko nabawił się trzeciego ostrzeżenia oraz dodatkowo pogadanki edukacyjnej od miłej pani w bonusie. Dowiedzieliśmy się z niej, że następnym razem uprzejma pani będzie zmuszona poinformować kapitana lotu o zachowaniu naszego kolegi. Wysłuchaliśmy tego pokornie. Pani odeszła, a za chwilę wróciła z nowiutką maseczką w prezencie przy okazji wykładając jeszcze raz od nowa tylko dla przypomnienia tę samą historię problemów. To nic, że była już gruntownie omówiona z nami nie dalej jak dwie minuty temu. Ewidentnie należała do tych sympatycznych ludzi, którzy uwielbiają muchom wyrywać skrzydełka, a w stosunku do osobników jej gatunku kompensują sobie brak skrzydełek do wyrwania pieprzeniem tych samych frazesów. W końcu ludzkość w jakimś celu wynalazła wyrazy bliskoznaczne. Trudno się dziwić, że w tak ciepłej i przychylnej atmosferze nie pozostało nam nic innego jak drzemka by jakoś ten lot z Bożą pomocą móc przeżyć. Jednak nie miało się to odbyć prosto. 

Nie minęło pół godziny, kiedy zaprzyjaźniona już z nami pani przysiadła się koło mnie. Porozumiewawcze spojrzenia i ściszony jej głos wymuszał na mnie niby dyskrecję, niby uwikłanie w jakiś spisek. Już w pierwszej chwili poczułem, że jest jakiś gruby problem. Mój przyjaciel ewidentnie musiał dopuścić się jakiegoś morderstwa. Czekałem już tylko na formułę wynikającą z prawa Mirandy: „Ma pan prawo milczeć… wszystko co pan od teraz powie może zostać wykorzystane przeciwko panu”. Pani nie była sama. Do tego jej głos świadczył o tym, że dzieli się ze mną w zaufaniu czymś niesłychanym i przerażającym jednocześnie. Ukryta prawda o moim przyjacielu miała za chwilę ujrzeć światło dzienne. 

– Czy pan zna dobrze swojego kolegę? – Zaczęła trochę zagadkowo…

– Tak, znamy się trochę. – Odparłem nieśmiało. 

– Czy pana kolega pali papierosy?

– Wydaję mi się, że trochę popala.

– Mam dla pana złe wiadomości. Jestem zmuszona zgłosić kapitanowi samolotu fakt, iż pański kolega pomimo zakazów palił papierosa w samolotowej toalecie. Po wylądowaniu zamierzamy oddać go w ręce miejscowej policji.

Słuchałem tego z niedowierzaniem trącając jednocześnie łokciem przyszłego skazańca, który nieświadomy tego co go niebawem czeka spał sobie akurat w najlepsze. 

– Ale o co chodzi? – przemówił mój kolega wyrwany z letargu. – Ja tu śpię od godziny. Jakie palenie w toalecie?

Na co pani znów swoje… Mówiła i mówiła powtarzając historię znanych już nam na pamięć występków bez maski. Do tego dochodziło przestępstwo papierosowe w wytwornym kiblu o czym ponoć poinformowali ją inni pasażerowie. Swoją drogą gdybym palił w kiblu byłbym pierwszy, który by dla niepoznaki zgłosił załodze problem, że w kiblu coś śmierdzi. Tym sposobem przestępcza kartoteka mojego przyjaciela puchła w zawrotnym tempie. Do końca lotu zostały niecałe trzy godziny. Bałem się myśleć co nas jeszcze może spotkać o ile w śledztwie papierosowym nie nastąpi jakiś przełom. Jeśli żaden prawdziwy sprawca nie zostanie do końca lotu schwytany, to z moim przyjacielem będzie kaplica.

– Paliłeś w kiblu? – zapytałem, kiedy nasza ulubienica odeszła.

– Stary wiesz doskonale, że mnie nawet w tamtym kiblu nie było. Zresztą od godziny nie ruszyłem się z miejsca…

Tym sposobem nasz lot do Fort-de-France nieubłagalnie dobiegał końca. Twarz mojego kolegi do końca lotu pozostawała szczelnie zakryta niebieskim badziewiem. Jak przystało na porządną i smutną epidemię siedzieliśmy w całkowitym bezruchu. Kąciki naszych ust i oczu nie zdradzały nawet cienia uśmiechu. Naszą strategią na przetrwanie był już tylko permanentny smutek. Po co kusić los? 

Opuszczając pokład samolotu mieliśmy w sumie na koncie cztery upomnienia o maskę, pięć rozmówek edukacyjnych oraz zarzut palenia w samolotowym kiblu. Tego ostatniego obsługa pokładowa ku swej rozpaczy nie była w stanie udowodnić nikomu. Kiedy wychodziliśmy nikt nas w samolocie nie żegnał, ani nie żałował. Nowo poznana kompanka lotu gdzieś po angielsku się ulotniła. Zero adieu. Zero merci. Tak najlepsi klienci czasami opuszczają pokład – nikt nie patrzy w ich kierunku zupełnie jakby nigdy nie istnieli. Wyszliśmy więc po cichu i bez rozgłosu – prosto na karaibskie lotnisko. Lokalne ciepło, które buchało na nas mogło się równać jedynie z tym jakie spotykasz po wylądowaniu w Bangkoku. Ale tu było inaczej. Tu była ciągle Francja, prawie Europa, język francuski, roaming europejski, twarze francuskie, chociaż to Ameryka.

A potem już tylko kolejka do pokazania negatywnego testu na covid, dowodu osobistego i pozwolenia na pracę. Niesamowite, że czasem wystarczy 8 godzin by znaleźć się na drugiej półkuli tego naszego śmiesznego świata. Świata, który z naszej nowej perspektywy okazuje się być niemal cały do dyspozycji, pomimo sztucznych zakazów. Wystarczy tylko nie oglądać telewizji. Bo ten dawny świat ciągle istnieje i nadal żyje. Pomimo szalejącej i zabójczej pandemii okazuje się on być w tym wszystkim dodatkowo – jakże kameralnie mały…

19 MARCA 2021 MINUS 5H

Staliśmy przed lotniskiem ubrani jak na typową polską zimę. Był ciągle piątek. Dobiegała 16:00 lokalnego czasu. W Polsce była już prawie 21:00. W tych warunkach poczucie czasu się zatraca. Jetlag i mózg płatają ci figla więc zaczynasz mieć gdzieś, która jest godzina. My byliśmy zmęczeni i wymiętoszeni po podróży. Cieszyliśmy się, że nikogo z nas nie zgarnęła policja, że nie przywalili nam kary za jaranie szlugów i w ogóle, że dało się dolecieć tam, gdzie według wszelkich znaków na niebie i ziemi w tej strasznej pandemii nie powinno się dać dolecieć. Wychodząc z lotniska przypominaliśmy dwóch Ziutków zza krzaka, jak byśmy z pierdla dopiero co wyszli. Dwóch nieopalonych słońcem białasów zaskoczonych faktem, że ono świeci, że jest bezchmurne niebo i jest jakieś 30 stopni w cieniu. Kolega poszedł szukać bankomatu, a ja w tym upale poszedłem poszukać piwa. Kiedy wychodzisz z lotniska na Martynice wszystko masz pod ręką. Bar po lewej stronie od wyjścia, bankomat po prawej. Pierwszy zong jaki cię spotyka to ceny. 4,40 euro za małe piwo w barze – tanio nie jest. Przeboleliśmy to jakoś i z buteleczkami w rękach udaliśmy się do najbliższej taksówki. Katamaran pływał wkoło wyspy od dwóch dni czekając już tylko na nas. W końcu mieliśmy być tu w środę… Trzeba było przedostać się do Marine de Saint-Pierre. Zdaniem googla z Fort-de-France to 33 km i jedynie 40 min. Taksówkarz, gdy mu pokazaliśmy adres pokazał nam w rewanżu wszystkie swoje białe zęby. Był rosłym Murzynem, przepraszam Francuzem o ciemnej karnacji, któremu trafił się akurat bardzo dobry kurs.

– Ile?

– Tyle co taksometr.

– Czyli ile?

– Tyle co taksometr.

– 20 euro?

– Sir… nie wiem, czy skończy się na 80…

– Ile dla stałych klientów?

– Tyle co taksometr.

Wsiedliśmy… Uprzejmie nas jeszcze zapytał, czy chcemy by poczekał aż dopijemy piwo, ale darowaliśmy sobie dalsze konwenanse. Nie minęło pięć minut trasy, a na liczniku już było prawie 20 euro…

– Zobacz… nie minęło pięć minut trasy, a już jest prawie 20 euro na liczniku. Musimy obczaić jakieś piwo. Jest tak gorąco, że bez czegoś zimnego nie dojedziemy.

Nie miałem nawet cienia oporu by zaprzeczyć tej świętej prawdzie wygłoszonej przez mojego towarzysza.

– Hey man! – mój kolega zagaił uprzejmie po angielsku – Możesz się zatrzymać, jak będzie po drodze jakiś sklep…? Potrzebujemy więcej piwa…

– Robi się Sir.

Dokupiliśmy jeszcze po trzy na głowę – na wszelki wypadek. Zimne piwo to podstawowa sprawa w tym klimacie. Ciekawostka, że w wiejskich sklepikach przy drodze obowiązują zawsze dwie ceny piwa. Inna za zimne, inna za ciepłe. Tym genialnym sposobem nie zdążyliśmy dopić nawet pierwszego zimnego, a już byliśmy u celu. Stanęło na 70 euro za kurs. Spory bonus z uwagi na kity, że w powrotną drogę skorzystamy z usług tego samego kierowcy.

– Yo man, gdzie wy jesteście? – odezwał się głos Kapitana w słuchawce.

– Kapitanie to my się pytamy, gdzie ty jesteś?

– Widzisz tę rękę co macha do was z morza… trzeci katamaran po lewej stronie. Zaraz po was będę. Idźcie do sklepu i ogarnijcie pieczywo na dwa dni i jakiś rum dla mnie.

Tak jak obiecał. Zaraz po nas był.

– Jak towarzystwo kapitanie?

– Jest jedna parka. I jeszcze jedna parka i wy…

– I fajnie jest?

– Przeżyłem dwa dni…

Ja i mój kompan popatrzyliśmy chwilę po siebie dość porozumiewawczo. Zaraz potem każdy z nas zastanawiał się jeszcze przez krótką sekundę czy my, aby dobrze zrobiliśmy, że jesteśmy tu tylko my – sami. Kolega wyrwany z objęć ukochanej partnerki, ja bez żadnej pary. Ale trudno, nie było już odwrotu. Wsiedliśmy do pontonu objuczeni bagietkami i piwem. Rumu nie było. Katamaran wyglądał dobrze. Całkiem okazały w porównaniu z tym czym pływaliśmy pół roku wcześniej po Cykladach. Zgodnie z przewidywaniami zastaliśmy na pokładzie dwie parki. Jedna prawie znajoma, bo panią znałem z rejsu po Balearach, a o panu mężu coś nieco wcześniej słyszałem. Druga parka nikomu z nas nie była znajoma – starszy gość z młodszą o kilkanaście lat od niego panią. Miałem dość mieszane uczucia czy my z nimi tyle dni wytrzymamy. Nasza kajuta prezentowała się za to bardzo schludnie. Dobrze, że zrobiłem jej wtedy zdjęcie. To był ostatni raz, kiedy tak dobrze wyglądała. Już do samego końca rejsu z każdym dniem było z nią tylko gorzej. 

Na stół wjechały befsztyki, wino i raczej sztuczny klimat wyraźnie kiepsko zintegrowanej ze sobą załogi. Dziś wieczór miał być już tylko relaks, noc na kotwicy przy miasteczku, a jutro rano żeglowanie. I byłby może ten relaks… Niestety zostaliśmy poproszeni o składkę za 10 dni na jedzenie. Nasze niewinne pytanie o to czy skoro jesteśmy dwa dni krócej składka nie powinna być za 8 dni przelała czarę goryczy, której istnienia zupełnie nie byliśmy wtedy świadomi. Rozgorzała dyskusja, w której paradoksalnie nie braliśmy żadnego udziału. Byliśmy jedynie zapalnikiem czegoś, czego się zupełnie nie spodziewaliśmy. Patrzyliśmy jak ludzie, którzy zapłacili dobre dwa tysiące euro od głowy i przemierzyli pół świata by być na Karaibach, postanowili popsuć sobie nastrój o parę groszy. Jak to mówił klasyk Janek Himilsbach: „trzeba mieć fantazję”, a jak to często dopowiada mój przyjaciel Zdzisiu: „także ambicję”…

– Ja nie zapłacę nawet grosza więcej – powiedział pan z pary numer dwa. 

– My też nie będziemy więcej za nikogo dopłacać – odezwał się honorowo pan z pary numer jeden…

Tym sposobem nasi rodacy rozpoczęli ożywiony dyskus, który miał im nawzajem udowodnić kto komu jest winny dwa, a kto komu jedno euro – za wczorajsze i przedwczorajsze zakupy. Kto za kogo zmywał, kto gotował, a kto tak jak my przyszedł sobie na gotowe i „nie chce za nic płacić”. Słuchaliśmy tego dobre dwie minuty nadal nie zabierając żadnego głosu. Wreszcie zgodnie poszliśmy na dziób sączyć w spokoju zimne piwo, patrząc znów po sobie i niedowierzając co tu się odpierdala. Na szczęście Kapitan zakończył ten wysublimowany spór. Myślę, że nie pomogło nikomu to, że rozstrzygnięcie było na naszą korzyść i ostatecznie nasza składka dotyczyła 8 dni. W powietrzu zaczął tlić się mało wyczuwalny nosem, acz widoczny niemal gołym okiem subtelny kwas. Przyszłość pokazała, że ten kwas to był tylko przedsmak tego do czego człowiek może się posunąć, kiedy toczy go poczucie krzywdy o zapłacone niesprawiedliwie za kogoś może dwa euro. 

Gdy często nie wiadomo o co chodzi to niemal zawsze chodzi o pieniądze… Ewentualnie o seks. Nawet nie przypuszczacie jak niewiele minie czasu, kiedy ta stara życiowa prawda zacznie nam dawać się porządnie we znaki na tym rejsie.

20 MARCA 2021

Pierwszy magiczny karaibski zachód słońca, pierwsza tropikalna ultrakrótka ulewa, droga do mojej kajuty, do tej na dziobie, na lewej burcie. Nic więcej nie zapamiętałem. Wyczekiwane długo egzotyczne wrażenia z nowego miejsca zostały odhaczone. Dziewicza noc w Ameryce Środkowej i nakładające się na nią moje zmęczenie po podróży, sprawiły, że w pewnym momencie mnie odcięło. Obudziłem się i była 6:00 rano. Nie wiedziałem przez dłuższą chwilę, gdzie jestem. Gdy wróciła świadomość zdałem sobie sprawę, że najwyraźniej musieliśmy wypłynąć jeszcze w nocy.

Dzień już wstał, a nasz katamaran sunął w kierunku Gwadelupy. Bezmiar spokojnego Morza Karaibskiego i jego niepowtarzalny poranny urok orzeźwiał mnie ciepłym powietrzem i powalał swą nieskomplikowaną przychylnością. Ponoć im bliżej równika tym na morzu jest spokojniej. Kawa w tych warunkach smakowała wybornie. Tylko tutaj chmury zlewają się w oddali z horyzontem, a ponad nimi jest krystalicznie czyste niebo. Kiedy się już trochę żegluje gdzieniegdzie pośród tych chmur, co i rusz czasem widać w oddali tęczę, a często zdarza się, że nawet widać dwie tęcze na raz. Z prawej burty, w niedalekim oddaleniu był widoczny brzeg Dominiki. Jej środek mieliśmy centralnie na naszym trawersie. To oznaczało, że do Gwadelupy brakowało nam jeszcze drugie tyle drogi co już przebyliśmy z Martyniki. Wulkaniczna wyspa wyglądała na dziką, skalistą i niegościnną. Do tego ciągle zasłaniała nam wschód słońca, które nie potrafiło przebić się przez jej kamieniste szczyty. Płynęliśmy nie dalej jak kilka kilometrów od tej zielonej skały, wyspy-państwa, chwilowo zamkniętego na cztery spusty w ochronie przed szalejącą po świecie pandemią. Jedynie widok był tu niemal egzystencjalny. Powrót do edenu w żeglarskim stylu. Gdzieniegdzie latające ryby pośród pięknego koloru wody i nieba. Podziwialiśmy na wskroś inny świat, do którego tak trudno było nam się dostać. Nagradzał on ten nasz wysiłek w każdej chwili bycia z nim blisko, swym wybornym obliczem, takim na żywca wyjętym z pocztówki, z podróżniczego Instagrama. Miarodajny szum silnika w tle i szybkość 4-5 węzłów. Idylla na żywo. Do tego niemal kompletna flauta na morzu. Zupełnie taka, jaka czasem pojawia się na Mazurach w upalne lato, kiedy ani woda, ani powietrze nie mają siły się nigdzie ruszać. Jeśli płyniesz koło Dominiki korzystasz z dosłownego odcięcia od świata zewnętrznego. Dominika to nie Unia Europejska – tu telefon komórkowy lepiej jest mieć wyłączony. Zamiast nieprzyjemności z rachunkiem telefonicznym po powrocie, masz na miejscu gratisowe, kilkugodzinne odmóżdżenie od komunikatorów i problemów świata, które zostawiłeś 8 tys. km stąd, gdzieś daleko – nie wiadomo do końca gdzie.

Dochodziła 10:00. Niespodziewanie oczom mym ukazała się malownicza zatoczka należąca do grupy mikroskopijnych wysepek Gwadelupy o nazwie Terre-de-Haut. Nasza kotwica poszła w dół, a nasz korek od czerwonego wina w górę. Tak trzeba żyć pomyślałem… Abstynencja na tym rejsie ewidentnie mi nie zagrażała. Zaczęliśmy z moim przyjacielem dzień od degustacji wina. Tylko ile można pić wino, kiedy ucieka nam załapywanie się na cudny świat na lądzie. Postanowiliśmy opuścić ponton i przedostać się czym prędzej na brzeg.

Towarzystwo na pokładzie miało co i rusz jakieś swoje ograniczenia i wewnętrzne problemy, które mało nas dotyczyły i zupełnie nie interesowały. Na dobór załogi na rejsie nie mieliśmy niestety żadnego wpływu. Zresztą na komercyjnych rejsach rządzi tym prawie zawsze przypadek. Ten sam przypadek rządził nastrojami i humorami naszych świeżo poznanych kompanów. Najbardziej „po drodze” było nam z parką współtowarzyszy numer jeden. Szybko okazało się, że w ich osobach spotkaliśmy na tym francuskim zadupiu tak naprawdę ludzi podszywających się pod rodzinę Makłowiczów. On był przezabawną kopią Roberta Makłowicza, ona była żoną kopii Roberta udającą zabawną. Problem polegał na tym, że on był bardzo zabawny, a ona – niczego jej nie ujmując ani nie dodając – była na tamten moment ewentualnie dla nas niekłopotliwa. Oczywiście niekłopotliwa kobieta z ambicjami do bycia zabawną i nadziejami na coś więcej to potencjalne źródło kłopotów, które tylko czekają by je spotkać. 

Jako kompani do dzielenia pontonu i czasu wolnego pasowali nam przeciętnie. Zbliżyliśmy się do nich bardziej z braku laku niż z zachwytu. Byli do zniesienia dużo bardziej niż para numer dwa. Radca prawny z panią adwokat stanowili upiorne połączenie zarozumiałości z wszystkowiedzącym radykalizmem w swych niedyskutowalnych poglądach. Cenili sobie najbardziej alienację, indywidualizm i własne towarzystwo. Tamtego dnia nie było w ogóle wiadomo, co komu chodzi po głowie, dokąd kto ma chęć się udać ani jak spędzić resztę dnia. Ja z Przyjacielem udaliśmy się więc na pobliską plażę, a Makłowicze widząc to udali się tam z nami. Mecenasi włóczyli się wszędzie tam, gdzie akurat my z Makłowiczami nie chodziliśmy. Trzymali się na uboczu, bez wyraźnej ochoty szlajania się w naszej bliskości. Mecenasi byli przez Makłowiczów uznani za wdzięczny obiekt żarcików i dogłębnych analiz rodem z „Detektywa”. Żona Makłowicza przeróżnymi domysłami próbowała zespoić mgliste strzępki faktów zapamiętanych na temat pary Mecenasów w jednolitą spójną hejterską historyjkę. Jej plan był taki, by móc się potem tą historyjką karmić i zasilać do woli przy każdej nadążającej się okazji już do samego końca rejsu.

Kiedy zadajesz się z Polakami dość często bywa tak, że o nieobecnych najlepiej mówi się źle lub bardzo źle. Rzadko wcale. Na wcale trzeba sobie trochę zasłużyć. W Polsce to chyba rodzaj uznania, kiedy nikt nie obrabia ci dupy, gdy cię obok nie ma. Domyślacie się zapewne jak mówiło się w naszym towarzystwie o Mecenasach… Nikt ich dobrze nie znał, a najmniej ja i mój towarzysz. Miałem dziwne wrażenie, że Makłowiczom bardzo zależało abyśmy to czym prędzej nadrobili. W końcu oni znali ich dwa dni dłużej. Mieli więc ogromną przewagę poznawczą. Momentami ich opowieści z dwóch pierwszych dni rejsu, na który nie zdążyliśmy, bywały w swej formie zjadliwe. Miały oczywiście silną tendencję do poszukiwania jakiejś ukrytej prawdy, która wszystkim umykała, a która już lada chwila powinna ujrzeć światło dzienne w postaci gdzieś przyczajonej sensacji. Niestety przełomu w tym żadnego, póki co nie było, a każda z tych złośliwych historyjek była mniej więcej dokładnie o tym samym co poprzednia. 

– Jak to wypada, kiedy on jest brzydki i stary, a ona jest z nim – taka niezgorsza i dużo młodsza? – O co w tym chodzi? – Wtórowała do siebie samej co i rusz Makłowiczowa. – Co ona z takim brzydkim i starym facetem tu robi? Tu poza pieniędzmi nie ma jak dla mnie żadnej miłości… – i tak w kółko paplanina. Emocje jak na grzybach.

Wnioski były z grubsza takie, że w ogóle to głupio tak z kochanką na rejs do ludzi pojechać, bo przecież to słabe by mieć seksowną kochankę i najlepiej przyjechać tak jak oni bez kochanki. Takie to były budujące Polaków rozmowy… Słuchaliśmy tych sensacji z kolegą sącząc jedno piwo za drugim. Po pewnym czasie było nam już wszystko jedno kto jest ten dobry, a kto ten zły. Zastanawialiśmy się nawet przez moment czy da się jeszcze coś wymyślić by Mecenasów bardziej nie lubić ku uciesze Makłowiczów. Niestety nie wymyśleliśmy niczego konkretnego. Wtedy jedyne co nam pozostawało to dalsze sączenie piwa…

Szwendając się po karaibskim miasteczku z Makłowiczami i Kapitanem miałem nieodparte wrażenie, że tu, gdzie jesteśmy są to dość specyficzne Karaiby. Antyle Francuskie to prawie nie Karaiby. Na pewno nie te z filmów o piratach. Tak, jakby ktoś nałożył na te oryginalne, czarne, podbite i biedne jakiś francuski filtr, który do nich średnio pasował. Tutaj piraci z filmów by zbankrutowali. Waluta europejska, ceny paryskie, Carrefour w centrum miasta, a w plażowych barach oryginalne belgijskie piwo w cenie złota Leffe Blond – moje ulubione. Zdecydowaną różnicę względem Europy robił klimat oraz powalająca widokami przyroda. Bananowce na ulicach częstujące przechodniów owocami, palmy rosnące na plażach pod ostrym kątem skierowane w stronę morza, ogromne muszle, kolorowe kraby, a na każdym kroku pocztówkowe widoczki. Wszystko tu było wybitnie niemetropolitalne. Raczej bardzie wiejskie i swojskie. I jeszcze ten klimat niezachęcający by się w nim zebrać do jakiejkolwiek pracy. Jednocześnie tak przychylny, że gdyby ci się zdarzyło spędzić noc na powietrzu nic złego ci się od tego nie przytrafi… I ja tak właśnie zasnąłem zupełnie niechcący na pokładzie naszego statku już koło 18:00. Ominęła mnie przez to jakaś imprezka na brzegu, na którą podobno nie dało się mnie w żaden sposób dobudzić. Moje przegrzane słońcem kości ewidentnie rozpoznawały, że to już najwyższy czas na ich sen. W końcu w domu teraz była 23:00…

21 MARCA 2021

Kolejny dzień na Karaibach zaczął się dość niewinnie. Rano ciągle byliśmy w Terre-de-Haut. Potrzebowaliśmy drobnych zakupów. Udało nam się znaleźć to co niezbędne włócząc się jeszcze chwilę po centrum sennego miasteczka. O dziwo byliśmy w niemal pełnym składzie – Makłowicze, Mecenasi oraz ja z Przyjacielem. Na którąś tam z rzędu kolację kupiliśmy kalmary. Co prawda mieli tylko mrożone, gdyż w niedzielę targ rybny nie funkcjonował, ale zawsze były to kalmary kupione na Karaibach, a nie w biedronie w Polsce. Uzupełniliśmy też zapasy najważniejszego – alkoholu i wody pitnej, a następnie ruszyliśmy naszym katamaranem do Saint-Louise – wysepki położonej na południowy wschód od Gwadelupy.

Kiedy dotarliśmy do celu było już po 14:00. Robiliśmy więc to co zwykle. Kotwica w dół w niedalekim oddaleniu od lądu, ponton na wodę i fruuu na plażę w poszukiwaniu nowych doznań. To co zastaliśmy na miejscu to kolejne niemrawe wiejskie miasteczko. Tym razem miasteczko w stylu bieda z nędzą po francusku. Brzydkie i niezachęcające. Na szczęście obok była plaża, a na niej jeden z barów udawał jednocześnie restaurację. Był przy tym pierwszym do którego dotarliśmy. Trwał w nim w najlepsze koncert, który już z oddali przykuwał naszą uwagę. W tamtej chwili nie potrzeba nam było niczego więcej. Lokalny tercet grał fenomenalnie. Afrykańskie bębny, gitara elektryczna identyczna jakiej używał B.B. King i klasyczna perkusja. Rytmy czarne, bardzo egzotyczne i obłędne w swej sugestywności. W restauracji siedzieli przy stołach sami lokalsi jedzący niedzielny posiłek. Ich ciała praktycznie same kiwały się nad talerzami z jedzeniem. Zresztą nie było wyboru – niemal wszyscy bezwiednie poruszali się tu w rytm zagłuszającej wszystko rytmicznej melodii. Ekstrawagancji miejscu dodawały tańczące na środku sali dwie kobiety dające pokaz wyczucia czarnego rytmu i zwinności swych kobiecych mięśni. Ich ekstatycznie wypięte tyłki i hipnotyzujące wręcz ruchy mocno działały na wyobraźnię dopełniając się magicznie z całym otoczeniem. Ta muzyka tworzyła z nimi przedziwną jedność. 

Kelnerki uwijały się jak w ukropie donosząc co i rusz do stolików kolejne rybne dania. My staliśmy przy barze obok jedynego wolnego i nieposprzątanego po kimś stołu wymownie dając obsłudze tajemne znaki. Mieli nas w dupie po całości. Wyglądaliśmy tam jak bezwartościowi najeźdźcy z kieszeniami wypchanymi niegodną podniesienia z ziemi kapustą prosto z Francji. Przez chwile przeszło mi przez myśl, że jedyne co możemy tu z naszymi euro sobie zrobić to jeszcze trochę postać i poczekać na naszą kolej. Białasy tu nie pasują. Byłem o tym przekonany. Moje odczucia pokrywały się z komunikatem czytanym z tej niemal niezauważalnej acz wymownej scenki rodzajowej. Makłowiczowa pękła i zaczynała powoli szaleć. Jej ego wyraźnie dawało o sobie znać. Zaczęła sobie sama sprzątać stolik. Makłowicz stał rozdarty między tym co wypada, a tym czy powinien jej pomóc. Ja natomiast postanowiłem uwiecznić kamerą trochę szalonych muzycznych rytmów w tej rzadko jak dla mnie spotykanej plażowej scenerii. Dłuższą chwilę poznawaliśmy nasze miejsce w szeregu nim ktoś zechciał do nas podejść by nas obsłużyć. Wreszcie usiedliśmy. Zamawialiśmy wszyscy zgodnie to samo – świeżo upolowane rybki, buteleczki lokalnego białego wina, francuskiego różowego i trochę karaibskiego piwa na popitkę. Wszyscy mieszali ze sobą wszystko… jak zawsze.

Kapitan od dobrej godzin gdzieś nam zniknął z oczu. Korzystając z jego nieobecności mogliśmy pozwolić sobie na łamanie regulaminu wyprawy, czyli na mówienie o polityce, o której wspominać było w jego obecności niepodobieństwem. 

– To zdrowie nasze i jebać PiS!!! Wszedł nieśmiało pierwszy toast. – Jebać PiS!!! – Zawtórowały ożywione głosy biesiadników.

– Rychła śmierć kaczce i sierściuchowi jego!!! – Wybrzmiał drugi toast. – Za to trzeba wypić! – Znów zawtórowały wszystkich głosy.

Szło nam dobrze. Energia może nie była kosmiczna, ale ten stukot pełnego szkła w zjednoczeniu przeciw polskiemu kołtuństwu, utrzymującemu polityczny status quo w odległym kraju za pobliskim oceanem był ujmujący. Przy okazji działał integracyjne cuda nawet na plaży oddalonej o 8 tys. km od źródła naszych patriotycznych problemów. 

– To jeszcze raz zdrowie nasze i jebać PiS! – wszedł trzeci toast…

Zjedliśmy, popiliśmy i zintegrowaliśmy się ze sobą na tyle na ile się tylko dało. Bycie w zgodnej koalicji i kontrze do kurdupla z Żoliborza tego wieczora nam wyjątkowo służyło. Od razu było wszystkim lepiej. Tak się bawią Polacy na Karaibach pomyślałem… Jakiś wróg musi być. Tak jest wszystkim łatwiej.

Po takiej kolacji reszta wieczoru nie mogła się nie udać. Zwłaszcza, że czekał nas już tylko relaks. Szwendanie się po malowniczej plaży, rozmowy pod magicznym wpływem alkoholu o zupełnie niczym, ale za to w doskonałej energii, morze darmowego luzu… Koniec dnia zastał nas oczywiście w plażowym barze. Nawet Kapitan skusił się by wypić z nami drinki. W tym właśnie miejscu, zupełnie niewinnie moim oczom ukazał się prawdomównie jeden z najpiękniejszych zachodów słońca jaki kiedykolwiek widziałem w życiu.

Różowe nieziemskie niebo, horyzont upstrzony w niezwykłych nisko opadających chmurach, a na odbijającej to wszystko spokojnej wodzie co i rusz zacumowane na kotwicy żaglówki i katamarany, w tym nasz. Idylliczny widok warty normalnie milion dolców – tu, z jedną wadą, że nieco efemeryczny, dany nam był zupełnie za darmo i niemal na wyciągnięcie ręki. Rzuciłem się by go uwiecznić. Tak jak przypuszczałem był on nam podarowany na zaledwie krótką chwilę. Carpe diem! – cisnęło mi się na usta. Tak trzeba żyć! Takie chwile potrafią mi zrobić reset pod czaszką. Mocno działają na moje przykryte ciężką zbroją herosa romantyczne zainteresowania, którymi nasiąkłem za młodu. Pomyślałem w tamtym momencie, że chciałbym tu kiedyś wrócić, ale może w nieco innym towarzystwie. Każde spotkanie boskiego sacrum piękna szczególnie tak blisko jak dziś działa na mnie hipnotycznie. Wtedy moje myśli niezmiennie zaprząta mi nostalgia za czymś, a być może za kimś. Ta postać jest od lat niedościgniona. Czasem łapię się na tym, że ona – ta postać istnieje, ale prawdopodobnie już tylko jedynie w mojej głowie. Z drugiej strony przecież mnie również mogą dotyczyć życzenia, które zazwyczaj składam najbliższym przy każdej możliwej okazji: „Spełnienia oby nie wszystkich marzeń na raz… Bo pamiętaj, że życie bez marzeń nie ma sensu…”.

Kiedy wyschły nasze szklanki wróciliśmy na nas statek. Finisz tej już nocy spędziliśmy w akompaniamencie pokładowej muzyki, a nawet pijackich tańców, które ja osobiście pamiętam jak przez mgłę. Mieliśmy nie tylko spore zapasy alkoholu, doskonały humor, ale też torebkę lokalnego haszu, z którego usilnie próbowaliśmy coś skręcić. Niestety ukręcenie czegokolwiek, parafrazując klasyka „w tak pięknych okolicznościach przyrody…, i niepowtarzalnej”, było dla nas przezabawną nieumiejętnością. Wszystko było tego dnia niezwykle sympatyczne. Nasze zintegrowanie dzięki zakazanej polityce, miło spędzony dzień, atmosfera niewymuszonego relaksu. Moje mięśnie brzucha nie dawały rady od śmiechu. Typowy reset w wielkim karaibskim stylu. Do tego nasz Makłowicz był w swej topowej formie. Fenomenalnie opowiadał o kuchniach świata i smaku węgierskiego sera zaprawionego jakąś lokalną karaibską przyprawą. 

– A teraz turystów z Polski zapytamy, jak smakuje piwo… Proszę pana jak smakuje to piwo? – Zdumiewająco podrobiony głos, znacznie lepszy od pierwowzoru zachęcał nas do udziału w jego show na żywo. Jak dla mnie był nie do pobicia. Nikt wtedy jeszcze nie przeczuwał, że jedynie żona Makłowicza traciła na to wszystko swoją anielską cierpliwość. Jak to jest, że często kobietom jest tak bardzo trudno, by zaledwie przez krótką chwilę pobyć tłem dla swojego faceta? By pozwolić na to by to on poczuł się raz gwiazdą w towarzystwie, a nie ona. Wiem to bo sam doświadczałem w życiu nieraz podobnych trudności. Paradoksalnie to właśnie ta ale nie tylko ta, drobna niefrasobliwość, już za niebawem da nam się wszystkim mocno we znaki ale nie uprzedzajmy…

22 MARCA 2021

Ranek nie był dla nikogo z nas zaskoczeniem. Znów Karaiby, nasza głowa leciutka… „to przecież góry” chciałoby się dopowiedzieć. I faktycznie moja była leciutka. Poranne zakupy i szwendanie po wioskach stały się dla nas rutyną. Niemal na siłę od rana włóczyliśmy się znów po Saint-Louis, w którym poza alkoholizmem nie widziałem dla siebie właściwie żadnego potencjału na spędzanie czasu. W ten sposób wraz z moim przyjacielem zaczęliśmy dzień od porannego browarixa – tak na rozruch, na lepsze funkcjonowanie naszych różnych instalacji.

Plan był płynny i mało z niego wynikało. Przynajmniej, gdy rozmawiałem z Kapitanem nie poczułem ani przez chwilę, że istnieje na to jakaś interesująca koncepcja tego dnia. Sama plaża wyglądała bosko jak zawsze. Słoneczko, palmy, morze, widokówka – wyżej nie ma. Plażowy spacer donikąd na PWR (Piwo w rękę) wzdłuż morza w poszukiwaniu inspiracji zakończył się po mniej więcej godzinie, a być może po dwóch. Któżby to liczył w tym upale. Trofea w postaci dwóch wielkich muszli niespotykanych w Europie rozmiarów zajmowały mi obie ręce. Świeża dostawa piwa rekompensowała niewygodę wydeptanych w tym swoistym raju kroków.

Jeśli chodzi o mnie, prędzej czy później na takim rejsie zaczynam czuć tęsknotę za domem i za moimi dziećmi. Ten dzień to był dokładnie ten moment, kiedy poczułem, że się Karaibami nasyciłem. Te moje rozterki to jakiś rodzaj wewnętrznej samotności, która zwykle dopada mnie na wszystkich długich tripach. Dzieje się tak zwłaszcza, kiedy nie mam swojego miejsca by pobyć trochę sam ze sobą bez spotykania osobników tego samego gatunku. Pobycie takie bez ogonów jest dla mej zdrowotności niezbędne. Towarzyszy mi ten szczególny nastrój niezależnie od tego czy jest dobre towarzystwo, kobiety, zabawa i alkohol. Być może moje odczucie przesytu jest w głównej mierze potęgowane i wymuszane przez bycie skazanym na przebywanie z obcymi ludźmi na małej przestrzeni. Myślę, że gdyby nie mój przyjaciel, nie jestem pewien czy bym się nie spakował i nie ruszył sam ze sobą na eksplorowanie tego świata bez zbędnych mi do tego ludzi. W każdym razie często spotyka mnie nieodparte przeświadczenie, że to wszystko jest jakieś jałowe, co mnie doświadcza, że nie posiada to większej głębi. Głębia jest mi najpewniej niezbędna do tego by mnie zasilać energią.

W samo południe zaniechaliśmy nareszcie dalszego bezproduktywnego zwiedzania w kółko tej samej plaży. Nasza kotwica poszła w górę, a celem naszej dzisiejszej żeglugi miał być rezerwat przyrody złożony z dwóch malutkich wysepek niemal połączonych ze sobą. To szczególne miejsce było oddalone od Gwadelupy o zaledwie kilka mil morskich i miało wdzięczną nazwę Petite-Terre – Mała Ziemia. Było pewne, że przynajmniej jutrzejszy poranek nie zacznie się od zakupów. Tam, dokąd się udawaliśmy nie było nawet śladu po cywilizacji, która mogłaby sobie cenić wynalazki starożytnych Fenicjan lub francuskich piwowarów.

Przelot katamaranem na miejsce docelowe zajął nam bagatela pięć godzin. Czas upłynął mi na czytaniu i na niekończących się wachtach będących klasycznym przykładem zawracania dupy. Kiedy jest się na katamaranie tylko w siódemkę zauważalnym problemem staje się to, że twoja wachta jest praktycznie bez przerwy. Tym sposobem moja wachta, na której byłem w parze z moim przyjacielem odbywała się właśnie na okrągło. Albo mieliśmy wachtę nawigacyjną albo kambuzową, albo szorującą coś, albo ciągnącą za coś. Ja przy okazji, jako że uchodziłem za największego obiboka miałem non stop wachtę polegającą na zmywaniu naczyń w formie pokuty za coś czego podobno nie zrobiłem, a ktoś to za mnie kiedyś zrobił. Koszmar…

Pocieszałem się, że w tych rajskich warunkach udało mi się przynajmniej przeczytać kilka kartek z książki, którą zabrałem zainspirowany przez kolegę z poprzedniego rejsu po Balearach – „Samotny rejs Opty” autorstwa Leonida Teligi. Do dziś utkwiło mi z niej w głowie niesamowite i przy okazji jakże prorocze też dla tego rejsu zdanie: „Na morzu to co niemożliwe jest tylko jedną z możliwości.” Genialna myśl… jakże odświeżająca pomyślałem wtedy, a zaraz potem znów zostałem zagoniony albo do garów, albo do kotwicy albo do czegoś równie pożytecznego co w szczegółach wymazałem czym prędzej z pamięci.

Atmosfera na katamaranie była tego dnia średnia. Być może nie u wszystkich głowa była aż tak leciutka jak u mnie i mojego przyjaciela. Makłowicz był markotny co było w podejrzany sposób skorelowane z Makłowiczową, która wyjątkowo mało się udzielała. Usłyszałem tylko od niej, że ponoć z jej męża paruje alkohol i to jest jakaś tam nasza zasługa. Mecenas z kolei wszedł w swój naturalny tryb typowego bufona, podobnie zresztą jak jego partnerka, która siedziała zgzubiona niedaleko mnie i była zupełnie nijaka. Próbowałem ją nawet o coś kurtuazyjnie zapytać by rozmowę zagaić, ale na szczęście potrafię wyczuć, kiedy rozmowa nie ma żadnego potencjału na nic. Jedyne co mnie pocieszało to fakt, że od co najmniej doby nie musiałem wysłuchiwać dalszych rozważań Makłowiczów na temat pokoleniowego mezaliansu Mecenasów. Co za ulga, kiedy pewne wyborne tematy ma już się za sobą.

Wpłynęliśmy do rezerwatu nie długo przed zachodem słońca. Jako ciekawostkę nadmienię, że nasze zawory okrętowe z gównianymi sprawami zostały szczelnie zakręcone. W rezerwacie spuszczanie jakichkolwiek nieczystości ze statków jest surowo zabronione. W tych rejonach niezrobienie tego gotowe było zniszczyć unikalną faunę i otruć wszystkie lokalne żółwie. 

Dostaliśmy się na plażę. Faktycznie była zjawiskowa. Wszędzie ogromne muszle. Przy brzegu spotkałem rekina, który płynął koło mnie w oddaleniu nie większym niż metr przez dobre trzy minuty zupełnie jak wierny pies. Zaszło słońce, z którym chyba każdy zdołał sobie w ostatniej chwili trzepnąć kilka fotek z wymuszonym uśmiechem zachwytu do samego siebie. Błyskawiczne Instagram party, a już za chwilę powrót pontonem na katamaran. Po drodze spotkaliśmy jeszcze Polaków z katamaranu zacumowanego tuż obok naszego. Zapamiętałem, że były na nim jakieś kobiety, i że tylko Kapitan wprosił się do nich na pokład. Gdy na to towarzystwo patrzyłem jakoś nie miałem poczucia, że cokolwiek straciłem, że mnie tam nie będzie.

Nasz czas upływał na grze w karty. Oczywiście pierwsze co usłyszałem od Kapitana, który objawił nam się z powrotem na pokładzie po dwóch godzinach picia gdzieś drinków, że mam wachtę kambuzową, a wszyscy są głodni. Nie było mnie to wstanie zdziwić. Tak dokładnie przypuszczałem, że w powietrzu wisi jakiś problem i ten problem jest, jak wiadomo mój. Byłem już tak wytresowany tymi wachtami, że gdyby ktoś mnie wtedy zapytał czyja jest wachta z zamkniętymi oczami odparłbym, że moja. Zaczęło mnie to na swój sposób fascynować. Zapłaciłem kupę siana po to by uczestniczyć w jakimś wysublimowanym wolontariacie. W tamtej chwili pomyślałem jednak, że zupełnie nie mam ochoty ani na gotowanie, ani na dalsze kontynowanie dziś jakiejkolwiek idiotycznej wachty.  Szczególnie, że wypadało dziś przyrządzić kupione wczoraj mątwy o których to przyrządzaniu nie miałem bladego pojęcia.

Kapitan zaproponował, że mnie nauczy. Akurat nie byłem w nastroju na patroszenie flaków z rozmrożonych zwierząt. Nie byłem też szczególnie zainteresowany nauczeniem się jak to robić. Zainteresowanym pomocą jak i nauką był na szczęście mój przyjaciel z wachty, który wybawił mnie obronna ręką z tej niewątpliwej przyjemności. Panowie zabrali się za szkolenie, którą żyłę, z którego flaka należy wyjąć i jak się wyjmuje coś kostnego z tego śmierdzącego stworzenia. Niebawem jako ochotnik dołączył do towarzystwa Mecenas. Wyraźnie nabuzowany, że przecież to nie jego wachta. Zdążył o tym zadenuncjować całemu światu wszem i wobec co najmniej trzy razy w ciągu minuty. Nieświadomy tego co może mnie od tego spotkać, mimo wszystko przez grzeczność postanowiłem okazać zainteresowanie i popatrzeć z bliska o czym prawi z zapałem Kapitan swym pojętnym uczniom. W tej właśnie chwili padł z ust bufoniastego Mecenasa następujący tekst wykrzyczany do mnie w iście przedzawałowej furii:

– Wypierdalaj mi stąd, żebym cię tu nie widział, ale to już!!!

Towarzystwo zamarło czekając na rozwój wydarzeń. Niestety nie był to w żaden sposób łagodny żarcik. Człowiek, który to wypowiadał aspirował przecież do miana polskiej inteligencji, a jedyne co miał z tych aspiracji to obłęd i szał w oczach. Zastanawiałem się kto go w tych warunkach przytrzyma, a kto zadzwoni po kaftan… Ewidentnie poczucie krzywdy wynikające z tego, że mógłbym się patrzeć, jak on – król mądrości patroszy zdechłe mątwy w dodatku za mnie, na nieswojej wachcie przelał u niego czarę goryczy objawiając się pod postacią eksplozji, której nie spodziewał się absolutnie nikt.

Przyznam szczerze, że mnie zmroziło. Scena była niezwykle plastyczna. Przez kilka długich sekund myślałem nawet czy go lutnąć… Wtedy w ostatniej chwili przypomniała mi się słynna historyjka z udziałem Gustawa Holoubka. Ta w której do SPATiFu wchodzą pijani Jan Himilsbach i Zdzisław Maklakiewicz.  Himilsbach rozgląda się i mówi: – Intelektualiści – wypierdalać! Na sali panuje cisza, nikt się nie rusza z miejsc. Po chwili wstaje Gustaw Holoubek i mówi do współbiesiadników: – Panowie, nie wiem jak wy, ale ja wypierdalam!

W takich chwilach zawsze się zastanawiam, dlaczego zamiast uczyć się jak być groźnym i najlepiej seryjnym mordercą wybrałem drogę nieszkodliwego dla świata konesera życia i pacyfisty. Dlaczego nie trafiło mi się tak, że zostałem polskim chamem – takim, który żywemu nigdy nie przepuści? Jest takie stare przysłowie: nie podchodź do byka od przodu, do konia od tyłu, a do idioty wcale… Myślę dziś, że człowiek uczy się tych przysłów prze całe życie.

22 MARCA 2021 PLUS 5 SEKUND

Przyjaciel był wyraźnie zawiedziony. W odpowiedzi na falangę prymitywizmu pobliskiej szemranej inteligencji moja reakcja była bezinwazyjna i dla nikogo nieszkodliwa. Szybka analiza konsekwencji uratowała nasz rejs przed dalszą katastrofą. Gdybym typa lutnął prawdopodobnie wszyscy byśmy się nazajutrz pakowali. Gdybym wdał się w pyskówkę złamałbym jedną z moich wartości. Wiara w moc imperatywu kategorycznego jest zawsze dla mnie nadrzędna – postępuj tak jakbyś chciał, by twoje zachowanie stało się powszechnym prawem… Cały ja i moje pokręcone zasady. Nie zrobiłem więc absolutnie nic. Mecenas tracąc do reszty twarz próbował coś jeszcze pyskować o mej niewiarygodności jako konesera życia i mamrotać niezrozumiałe słowa w cichnącym szale. Mało kto tego już słuchał. Mleko się rozlało. Zszedłem typowi ubabranemu we flaki zdechłych mątw z oczu i otwarłem swoje piwo sącząc je w wewnętrznej zadumie – wiadomo chmiel uspokaja.

Niestety atmosfera rejsu została tego wieczoru solidnie podkopana. Footballowa postawa w duchu „nic się nie stało” raczej nam nie groziła. Jednak coś się stało. Prostak na pokładzie to spory problem dla prawie wszystkich, poza nieświadomym niczego prostakiem. Nie ratowały nas nawet wybornie przyrządzone przez Kapitana mątwy będące jeszcze kilka chwil wcześniej iskrą, którą napotkał na swej drodze nieokrzesany dynamit. Jebać biedę – myślałem sącząc dalej mego brovarixa. Co ja tu do cholery robię? Tyle zachodu by tu być i teraz taka wtopa z obcymi ludźmi. Na co mi to?

Mój przyjaciel wpadł na pomysł byśmy po kolacji zagrali pojednawczo w jakąś grę. Padło na mafię i miasto. To gra w której losowo dobrane karty decydują kto z towarzystwa ma być którą postacią – członkiem mafii, a kto obywatelem. Mafia likwiduje po cichu ludzi z miasta, a reszta ma zgadnąć kto jest w mafii by ją wyeliminować. Miałem okazję grać w tą grę już kilka razy w życiu. Jak sięgam pamięcią zawsze w lepszym nastroju i w o niebo ciekawszym składzie. Zdecydowałem, że sobie posiedzę i oleję dziś dalszą socjalizację z kontrowersyjną załogą. Wyraźnie mi ona chwilowo nie służyła. Do tego niepodobieństwem by dziś było gdybym miał z pewnym jegomoście chcieć zgadzać się co do jakichś reguł. Tamtego wieczora miałem chyba identycznie jak u Márqueza w „Stu latach samotności”. Tam też któryś bohater odmówił gry w szachy, gdyż zgoda z wrogiem co do szachowych reguł byłaby dla niego zbyt trudna.

Zdałem sobie sprawę jak bardzo tytuł mojego bloga to jakieś wysublimowane myślenie życzeniowe. Jestem ewidentnie zbyt wrażliwy i zbyt wiele niewinnych dupereli potrafi mnie wyprowadzić z równowagi, by móc mieć status nieprzemakalnego. Toleruję chamstwo ale do pewnych granic. Byłem pewien, że w tym konkretnym wypadku moje granice zostały aż nadto nadwyrężone.

Tymczasem Mecenas brylował swą elokwencją. Najwyraźniej coś tak skomplikowanego jak słowo przepraszam w jego świecie byłoby gestem nazbyt wymagającym. Wybrał strategię czekania aż cała sprawa przyschnie. Przy okazji zrozumiałem, że nic w przyrodzie nie ginie. Odebrana mi energia trafiła naturalnie w jego posiadanie. Korzystał z niej dość rozrzutnie tłumacząc wszystkim po kilka razy te same reguły prostej gry, która wymownie się tego wieczora nie chciała kleić. Zwłaszcza Makłowiczowi szło w niej przeciętnie. Wyglądało na to, że zupełnie tych reguł nie może pojąć…

– Uwaga… To zaczynamy… Miasto zasypia… Budzi się mafia…

– Ale kto jest w mafii? – Co i rusz pytał zgubiony Makłowicz.

– Dowiesz się zaraz… uwaga! Miasto zasypia…

– I co teraz? – Padało skądś bezbłędne pytanie od pozostałych uczestników gry.

– Tłumaczę wam już zasady czwarty raz. Jeśli się chwilę nie skupicie będę zmuszony tłumaczyć je po raz piąty! – Cedził przez zęby udawanym opanowaniem swe słówka Mecenas. Robił to takim tembrem głosu jakby ćwiczył mowę końcową w jakimś prywatnym procesie, takim gdzie reszta ferajny była oskarżona o nielegalne posiadanie pieprzyka na półdupku lub wyraźny zanik piątej klepki, a wyrok w tej sprawie był od dawna z góry ustalony.

– … Miasto zasypia…. Budzi się mafia…

– Ej, ale kto jest w tej mafii? – wtórował niepowtarzalny jak zawsze Makłowicz.

Cała gra trwała dobrych kilka rund. Makłowicz nie rozumiał z niej absolutnie nic, grając na oślep, a cała reszta była przez narratora nagminnie upominana o nieprzestrzeganie jakichkolwiek zasad.

– Ty wiesz kto był w tamtej rundzie w mafii? – Zagajał non stop pozostałych grających Makłowicz, próbując zrozumieć kto w ogóle wygrał.

Było to dość zabawne szczególnie, że jego pytanie o to kto jest w mafii pojawiało się co chwila i to w najbardziej zaskakujących momentach gry.

Tak oto mijał nam ten bezsensowny wieczór. Przed północą jeszcze tylko ja i Makłowicz dzielnie pełniliśmy honory nocnej wachty. Ja nie mogłem spać, a Makłowicz wyraźnie szukał towarzystwa. Mój przyjaciel padł tak jak siedział. Reszta załogi się pożegnała i udała do swych kajut.

Kiedy niemal wszyscy już spali pomyślałem, że ostatecznie dobrze się stało, że nikt się nie pobił i nie wypadł w konsekwencji za burtę. Teraz panowała na pokładzie już tylko cisza. Otworzyliśmy z Makłowiczem whisky i butelkę Coca-Coli. On nieśmiało zapytał mnie:

– Kurcze, to wszystko dziś było jakieś takie dziwne… a najdziwniejsza była ta gra… – Ty wiesz może kto był w mafii?

– Nie bardzo… napijmy się… chyba nieważne już. – Odparłem rozbawiony.

– No właśnie, wiesz mnie wkurza, że ja nie wiem…

Makłowicz to był bardzo równy gość.

23 MARCA 2021

Uwielbiam dzikie przygody. Dlatego w nadziei na ich przeżycie tak często uczestniczę w różnych rejsach. Na morzach i oceanach przygodny seks, brawurowa jazda samochodem Cinquecento, tańce ludowe po pijaku, oporny anal lub gwałty zbiorowe na kapitanie to atrakcje, które trafiają się nawet zwykłym śmiertelnikom za całkiem rozsądne pieniądze. Do tego często odbywają się biesiadnie i w oryginalnym towarzystwie. Bezeceństwa są na porządku dziennym i w zasadzie nikogo specjalnie ani nie peszą, ani nie dziwią. Pewnie dlatego tak bardzo nie mogłem uwierzyć, że nasze dotychczasowe dni żeglugi nie wyróżniały się zupełnie niczym szczególnym. Poza patroszeniem mrożonych mątw, przewlekłym kacem oraz jednym ciągle żywym koczkodanem który był już na pokładzie, kiedy go spotkałem, nie przytrafiło nam się w zasadzie nic ekscytującego. 

Gdy się przebudziłem było widno. Panowało zamieszanie i jakaś nerwowa mobilizacja do opuszczenia statku. Takie pobudzenie potrafi być zaskakujące – zwłaszcza bez szota kawy i buteleczki brovarixa na rozruch. Emocje były jak na grzybach. Podejrzanie śniadanie już też było gotowe. Ewidentnie wszyscy chcieli odwalić swoje obowiązki i znaleźć się czym prędzej na lądzie. Kapitan rozwoził pontonem załogę po kolei. Mecenasi i Makłowicze pierwsi zmyli się z pokładu. Makłowiczowa zdążyła mi jeszcze na odchodne wspomnieć, że zniszczyłem alkoholem jej męża ubiegłej nocy i on już zdecydował, że nie będzie więcej ze mną pić. Przez chwilę rozkminiałem czy sam Makłowicz na to wpadł i czy jego nagły radykalizm to była jakaś praca w parach ale się szybko poddałem. Przecież sam tego z siebie nie wykrzesał. Jeszcze wczoraj nie wiedział nawet kto był w mafii. Nie ma to jak dobry darmowy rzecznik prasowy. Ten sam rzecznik mnie również radził abym zrobił sobie może przerwę od bezmyślnego picia z Makłowiczem. Rada na szczęście była darmowa i niezobowiązująca.

Kiedy wszyscy zniknęli, ja z przyjacielem robiliśmy to co zazwyczaj – zmywaliśmy naczynia. Bardziej ja zmywałem, a on akurat mył pokład. Byliśmy tanią siłą roboczą na tym rejsie. Wrócił Kapitan i się zaczęła pogadanka.

– Czy ty kurwa nie umiesz mniej mówić? Idealnie co drugie zdanie jak byś mówił.

– A co ja powiedziałem?

– Doskonale wiesz co powiedziałeś. Nie wszyscy rozumieją twój styl i twoje poczucie humoru. Ty sobie popierdolisz żarciki i jest śmiesznie ale trafisz na ludzi, którzy nie są wyluzowani i mamy problem.

– Rozumiem… mam się nie odzywać, a jakiś debil ma prawo się tak zachowywać jak wczoraj.

– To jest debil, ale wystarczy gdybyś mówił co drugie zdanie. Tu nie poszło o mątwy. Gadałeś z jego kobietą, a staruch nie czuje się w tym układzie pewnie i jest zazdrosny. Nie miał jak się przypierdolić to przyjebał się o mątwy.

– A co ja mam z tym wspólnego? Mam w dupie jego laskę.

– I ja to wiem i ty to wiesz ale ten kolo tego nie wie. Zresztą nieważne. Więcej patafian ze mną nigdzie nie płynie. Od początku był dziwny…

– Jebać biedę…

– No… jebać biedę tylko my tu jeszcze parę dni mamy wspólnie żeglowania w takiej atmosferze…

– Kapitanie… my to ogarniemy, my nie damy rady? – Zabrał głos mój przyjaciel.

– Ja wiem. W chuj ogarniacie.

– I tak lubisz z nami żeglować.

– Przywykłem już do was.

Przyroda była rzeczywiście powalająca. Miejsce też absolutnie niezwykłe. Czułem się tu trochę jak w ZOO. Nigdzie nie było żadnego ogrodzenia ani kasy z biletami, jakaś nowa nieznana mi technologia ogarniania zwierzaków, żeby nie pouciekały. Jedno z najbardziej zjawiskowych produkcji przybyszów z kosmosu jakie mi dotąd dane było oglądać na tej planecie. Grafika, którą podziwiałem była płynna, każdy nawet mały szczegół odwzorowany był doskonale, postacie i ich animacje nie do odróżnienia od kina 3D, a rendering efektów specjalnych o niebo lepszy niż ten z Lucasfilm Ltd. za który płacimy w kinach. Jeszcze niedawno byłem pewien, że surowej, kilkukilometrowej drogi do Petry śladami Indiana Jones’a nie będzie łatwo czemukolwiek przebić, a tu ciach – taka niespodzianka na zupełnym zadupiu. Îles de la Petite-Terre – wyspy małej Ziemi jordańską Petrę zmiotły. Było w tej ich nazwie sporo prawdy. Dziewiczy ląd zamieszkały był na pierwszy rzut oka przez urokliwe i bardzo kolorowe pustelniki – różowe kraby dźwigające na swym grzbiecie porzucone przez inne stworzenia muszle. Te poczciwe kraby były niemal wszędzie. Trzeba było tylko się lekko rozejrzeć. Małe, bardzo małe i duże. Niezwykle sympatyczne stworzenia. Kiedy znudziła mi się złośliwa zabawa w moje podnoszenie ich muszli i w ich chowanego postanowiłem poszwendać się trochę po tej małej Ziemi. Makłowicze snurkowali w najlepsze, a Mecenasi schodzili mi z drogi włócząc się gdzieś w niedalekiej odległości po plaży.

– Hej koniecznie idź tamtą ścieżką. Jest tam sympatyczna traska do zrobienia. Robisz takie kółko wokół wyspy. – Zachwalał mijany przeze mnie Kapitan.

Faktycznie – wystarczyło wejść w głąb pobliskich zarośli zaledwie dziesięć metrów od plaży by napotkać jeszcze inną nieziemską rzeczywistość kreowaną przez poukrywane gdzieś potężne mega komputery od efektów specjalnych. Półmetrowe zielone iguany akurat chciały ze sobą pobyć w bliskości i to ja byłem intruzem stojąc nielegalnie na ich terenie. Przejście dalej wzdłuż ścieżki było na chwilę zablokowane. Te wielkie jaszczury wyglądały niczym miniaturowe dinozaury stroszące swe kolce na grzbietach. Dynamika ich ruchów była dla mnie nie do przewidzenia. Jakaś sztuczna inteligencja dawała radę nimi całkiem fajnie sterować. Nastrajały się przez chwilę napinając grzbiety, tak by za chwilę zrobić gwałtowny skok na siebie. Po takim skoku dziwnie zastygały na jakieś dwadzieścia sekund wlepiając w siebie swoje gadzie oczy. Chwilę potem robiły kolejny skok na siebie i tak od nowa. Nie wiem czy to były gody czy zabawa. Z mojej perspektywy raczej gody bo ja w godach robię podobnie kiedy łapię oddech przed kolejnym skokiem. Póki nie były zainteresowane zabawą ani godami ze mną byłem bezpieczny. Mnie zależało tylko na tym by nie być przez nie pogonionym i bym mógł sobie spokojnie przejść i podziwiać ten ich świat gdzieś dalej.

Gorący piasek parzył. Oprócz nas na wyspie było prawie pusto. Zwariowana kąpiel w morzu do utraty sił. W tej wodzie spotkałem jeszcze wielkiego żółwia, który płynął spokojnie pół metra pode mną. Nie zamieniłbym tych paru chwil za żaden skarb, za nic… Tak… To były najpiękniejsze chwile. Nie zapomnę ich, nigdy.

23 MARCA 2021 PLUS KILKA DRINKÓW

Dziki raj na amerykańskiej ziemi, będący pod jurysdykcją Francji opuściliśmy identycznie jak w porządnym westernie – w samo południe. Nasz nowy kierunek – Gwadelupa. Pierwsze co nas powitało na wodzie było wielkim wielorybem wypuszczającym fontanny wody w górę. Co najmniej trzy takie osobniki płynęły obok siebie majestatycznie, w niedalekiej bliskości od nas. Niestety akurat żadne z nich nie było na naszym kursie. Zniknęły nam z oczu tak szybko jak się pojawiły. Było to pierwsze moje spotkanie w życiu z tymi legendarnymi ssakami. Na poprzednich rejsach przywykłem już do widoku orek z Majorek, delfinów z Cyklad i butlonosów z Kanarów. Zresztą pamiętam, że pierwsze delfiny jakie kiedykolwiek oglądałem na żywo były białe i mieszkały w Morzu Czarnym. Miałem wtedy może siedem lat, gdy małą motorówką płynąłem z mamą by je zobaczyć. Nie było wtedy iPhonów wiec fotek nie mam. Widok tamtych delfinów przechowuje moja pamięć RAM. Rzeczywistość z tamtego okresu jest zakrzywiona pryzmatem idealizacji dzieciństwa przez steraną przygodami głowę. Motorówka też była wtedy dla mnie wielkości statku. Kiedy jesteś mały zazwyczaj masz schrzanioną perspektywę. Najciekawsze, że takie duperele z dzieciństwa przypominasz sobie po trzydziestu latach na widok jednego wieloryba. Dziwnie działa nasza pamięć. Żebym nie wiem, jak się skupiał nie przypomnę sobie obiadu sprzed tygodnia. Tymczasem doświadczanie z wielorybem dziś było bardziej dzikie niż to z delfinami. Elitarne i niedostępne każdemu. Być może transcendentne, a być może to za dużo powiedziane. 

Na naszym pokładzie było sennie. Do tego stopnia, że jak zwykle nie zwróciłem uwagi, kto ma teraz wachtę kambuzową… Miałem jakieś zwidy, że jak zawsze wachta na pewno jest moja. Na bank od mej ignorancji właśnie rośnie mi jakaś chwilówka w banku wdzięczności u tego kogoś co za mnie coś tam zrobił. Załoga tymczasem polegiwała. Rozmowy się nie kleiły. Jedzenie fortunnie przygotował nam ktoś i wszystkim podał. Nie wiem kto i to nie byłem ja. Wszyscy je wchłonęli w półśnie, w trybie automatycznym. Świeciło słońce i owiewał nas ciepły wiatr okołorównikowy. Każdy próbował trzymać się niskiego profilu aktywności i raczej szukał odosobnienia. Mnie też oczy same się zamykały. Dopłynęliśmy do celu koło 18:00. 

Południe Gwadelupy, marina de Bas-du-Fort. Seksowna francuska nazwa w mało na pierwszy rzut oka seksownym miejscu. Niby byliśmy w samym centrum lokalnego zagłębia barów i restauracji, a jakoś chemii nie było u mnie ani z tym miejscem i ani z tym zagłębiem. Promieniowało na nas też pobliskie towarzystwo mało seksownych Polaków, którzy cumowali tuż obok nas na naszej kei. Ich dwupiętrowy kosmicznym katamaran zbudowany na bogato wyróżniał się na tle swego ubogiego krewniaka, na którym my mieszkaliśmy. Różnica między ich katamaranem, a naszym była taka, że nam brakowało całego jednego piętra by mieć do nich start oraz nie było u nas stada karaluchów, które na tyle polubiły ich burżujską łódź, że wolały zagnieździć się na stałe na ich pokładzie niż waletować na biedaka na naszym. Byli to ci sami ludzie, których spotkaliśmy już na Petite Terre. W związku z tym próbowaliśmy z nimi o czymś zagadać. Niestety byli w trybie nieprzysiadalnym i niezwracającym na nas jakiejkolwiek uwagi. Nie było chemii – to wręcz oczywiste. Udałem się więc z Przyjacielem na drinka. Drinki przeciągnęły nam się do późnego wieczora, a późny wieczór sprowadził na nas ciemną noc. Poza egzystencjalnymi rozmowami o życiu, całej reszty nocy zupełnie nie pamiętam.

Obudziliśmy się na szczęście w znanym nam już porcie i o dziwo nigdzie tego dnia nie płynęliśmy. Od rana Mecenasi gdzieś wypruli w amoku poszukiwania auta, którym mogliby zwiedzać wyspę i w poszukiwaniu pewności, że nikt z załogi im się do tego auta nie wpakuje. Tym razem mnie się nie chciało nic. Makłowiczowa zarządziła, że my też zwiedzamy dzisiaj wyspę. Ślepy los sprawił, że z Przyjacielem ponoć byliśmy w tej samej drużynie co Makłowicze. Popatrzyłem na nich i wypadło, że organizację pojazdu wziąłem całkowicie na siebie. Jednak by maksymalnie oddalić ten przykry moment, kiedy trzeba będzie zmusić się do pracy i coś zrobić poszedłem sobie pobiegać by oczyścić myśli. O dziwo Makłowicz z Przyjacielem podchwycili mój genialny pomysł. Ja biegłem pierwszy. Przyjaciel dawał mi radę z tempem 6 minut na kilometr przez dobre 300 metrów. Makłowicz przebierał rozpaczliwie nogami, ale wyraz jego twarzy mówił wszystko – „kto był w mafii?”. W ten sposób już po 600 metrach Przyjaciel z Makłowiczem przebierali sobie nogami razem, gdzieś daleko za mną. Ja mając w słuchawkach podcast z kryminalnymi historiami, oczyszczałem mój umysł ze zbędnych emocji i złogów toksyn w organizmie.

Wróciłem i zająłem się na dobre naszym autem. Zrobiłem to dla dobra ogółu i niepsucia do reszty nadpsutej mątwami atmosfery. Sporo pomagał mi fakt, że mówiłem płynnie po francusku. To nic, że zaledwie kilka zdań, które opanowałem w młodości do perfekcji by szpanować tym przed laskami. Pech chciał, że akurat moich zdań nie dało się tu nigdzie użyć. Pani w wypożyczalni władała doskonałym angielskim. O dziwo moje postanowienie by być choć trochę użytecznym dla świata wprowadzało do mojego własnego świata lekką irytację. Po co cokolwiek robić, skoro można przeczekać i wszystko zrobi się samo? Niestety nie w tym towarzystwie… Ostatecznie się udało. Mieliśmy wspaniałe czerwone auto. Kapitan zbojkotował jazdę z nami i zostaliśmy z autem we czwórkę. Pierwszym problemem w tym gronie zacnych animatorów był kompletny brak planu wycieczki. Makłowiczowa patrzyła na mnie tęskniącym za przygodą wzrokiem, Makłowicz ciągle myślał kto był w mafii, Przyjaciel miał wywalone, a ja byłem pośród nich wodzem, kierowcą i komiwojażerem wszelkich pomysłów. Wszyscy na mnie patrzyli z dziwną nadzieją, co najmniej jakbym spędził na tej wyspie pół życia i z kapelusza potrafił wyrzucać co i rusz nowe pomysły ku uciesze zblazowanej życiem wycieczki.

Ruszyliśmy przed siebie. Niestety albo Makłowicz na tylnym siedzeniu był źle zbalansowany z Makłowiczową albo to auto nie miało ani krzty mocy. Francuski złom sprzed dobrych 10 lat ledwo pozwalał zmieniać sobie biegi. Najlepiej szedł na jedynce i dwójce. Trójka była już mało dynamiczna i całkowicie nieużyteczna przy jakiejkolwiek górce. Dotarliśmy przy odrobinie inercji i sporym zapasie szczęścia do pierwszego parku. Park był płatny i ponoć niezwykły. 

Weszliśmy do środka w poszukiwaniu naszej ulotnej niezwykłości. Przywitała nas piękna, równo posadzona trawa, trochę palm i kolorowych kwiatków. Do tego przepływała przez to wszystko „niezwykłe” kamienista rzeczka, w której dostaliśmy pozwolenie by się wykąpać. Nad nami brylowało niemiłosierne słońce. W poszukiwaniu ukrytych sensacji usiedliśmy zrezygnowani na pobliskim kamieniu i zastanawialiśmy się za co nas skasowali tyle euro. Poza pszczółkami i kasą z biletami lokalsi nie ogarnęli tu nawet żadnego alkoholu dla spragnionych turystów. Ten park to były warszawskie Łazienki, tylko sporo mniejsze i skromniejsze. Bez Pałacu na Wyspie i bez baru. Któż by pomyślał jak czasem ludziom niewiele trzeba by mogło być im gdzieś dobrze. Mnie z każdym dniem było coraz gorzej… 

Psia krew! Morowe powietrze! Chcę już wracać do domu…

24 MARCA 2021

Opuściliśmy niezwykły park w nadziei na rychłe spotkanie czegoś naprawdę zjawiskowego. W niedalekiej odległości od tej płatnej porażki trafiła nam się darmowa marszruta prowadząca przez turystyczną dżunglę. Szliśmy przez błota i kałuże wzdłuż ścieżki prowadzącej po korzeniach wielkich drzew. Dżungla była fajna, ale przypominała bardziej wąwóz Królowej Jadwigi w Sandomierzu niż prawdziwą dzicz. Osobiście liczyłem na coś bardziej wyrafinowanego i niebezpiecznego. Poza bujnymi drzewami i soczystymi roślinami las był opustoszały. Daleko temu obiektowi było do dżungli, którą można spotkać na Borneo. Nie było tu nawet pół złośliwej małpy czyhającej na turystę z watahą innych małpich kumpli gotowych by go stadnie kroić z jedzenia. Brakowało mi kawałka zwykłego zielonego węża, jadowitej żmii lub choćby śladu zabójczego pająka. Wiało z tej niby dżungli karaibską nudą. Już po pierwszym kilometrze marszu wszyscy mieliśmy dosyć. Do tego nie mieliśmy przy sobie piwa. W tym skwarze dżungla nas rozczarowywała. Pierwsze o czym pomyśleliśmy w drodze powrotnej to były drinki. Szczególnie karaibska piña colada weszła nam wybornie w pierwszym możliwym przydrożnym barze, jaki się napatoczył. Potem w kolejnym, na szybko wyzerowaliśmy cztery piwa w towarzystwie zielonej iguany wylegującej się na pobliskich kamieniach i szlus… powrót do bazy. W naszej marinie w najlepsze trwał koncert. Było już po 18:00 gdy w promieniach zachodzącego słońca starszy gość na gitarze w parze z bardzo interesującą kobietą odzianą w seksowną czerwoną sukienkę czynili w oryginale włoski cover piosenki Paolo Conte – „Via Con Me”. Prawdziwie boskie wykonanie jednej z moich ulubionych piosenek. Rozmarzyłem się. Jednak nie było czasu na sentymenty. Dziś wieczorem w planach były homary. Ogłosiliśmy szybką przebieżkę w świeże ciuchy i rychłe ruszenie w miasto.

Odwiedzanie naszej wspólnej kajuty celem przebrania się nie zawsze było proste i przyjemne. Samo jej dzielenie z Przyjacielem miało swoje niewątpliwe plusy. Nikt z nas nie sprzątał i nikomu nie przeszkadzało to czy ktokolwiek sprząta. Nikt się też o nic do nikogo nie przypierdalał. Myślę, że gdybyśmy dzielili koję z którąkolwiek znaną nam kobietą poziom syfu, który każde z nas bezwiednie generowało nie uszedłby nam na sucho bez smuteczków i pouczających pogadanek na ten temat. Z Przyjacielem wszystko było łatwe, banalne i bezproblemowe. Nie przeszkadzało nam ani nasze chrapanie, ani wzajemne śmierdzenie, ani nawet pierdzenie. Mycie się było prywatną sprawą każdego z nas i nikt nie miał do nikogo żadnych o nic pretensji. Mieliśmy wywalone na to czy ktoś z nas śpi w ubraniu, w butach oraz o to w jakim jest stanie upojenia lub upalenia tuż przed pójściem spać. Zębów też nie trzeba było myć. Pełen luz. Nie wiem co jedno z nas musiałoby zrobić by drugiego wyprowadzić swym zachowaniem ze strefy jego komfortu. Zresztą Przyjaciel był sprawdzonym kompanem w przeróżnych bojowych warunkach. Spałem z nim już nie raz – w Arabii, w Afryce, na Bliskim Wschodzie, w Europie, na Mazurach i na pełnym morzu. Karaiby nie były dla naszej wzajemnej intymności niczym odkrywczym ani zaskakującym. Znaliśmy się jak dzikie konie. Niezaprzeczalnym minusem spania z nim był brak bliskości fizycznej i możliwości przytulenia się w tym samym czasie do jakiejś cycatej kobiety. Podczas spania z nim było to raczej niewykonalne. Przy całej do niego sympatii, pewnych granic zupełnie nie miałem zamiaru z nim przekraczać. Przyjaciel biegunowo różnił się od dowolnej dziewczyny nie tylko wyglądem ale też stylem bycia, delikatnością i powabnością. Jestem też zupełnie pewien, że do końca życia nic mu się w tej przypadłości na szczęście nie zmieni.

Odkąd zawitaliśmy do Gwadelupy non stop coś niemiłosiernie śmierdziało. Szczególnie w naszej kajucie. Źródłem tego smrodu niestety nie byliśmy my. Smród pojawił się mniej więcej wtedy, gdy zawory od jachtowego szamba musiały zostać zakręcone podczas naszego pobytu na Petite-Terre. Z godziny na godzinę sytuacja zdawała się być coraz gorsza. Morski kibel, który dotąd działał nam bez zarzutu nagle przestał działać. Długi czas podejrzewaliśmy, że ktoś nie otworzył któregoś z tych zaworów zamkniętych na czas pobytu w rezerwacie. Niestety Kapitan zapewnił nas, że zakręcony zawór nie jest źródłem naszego problemu. Paradoksalnie dość szybko padło na nas oskarżenie, że ktoś z nas wrzucił do tego kibla papier i kibel się od tego zapchał. W pomówieniach co i rusz górowała swą nieomylnością Makłowiczowa: – Nawaliliście się i komuś wpadł papier. Mnie też się różne rzeczy zdarzają po pijaku. 

Niepodobieństwem było, żeby ktoś z nas mógł coś takiego zrobić. Dla dwóch morskich wilków takie insynuacje to była niemal obelga. Zmęczeni tym całym fetorem, w nadziei na samoistne rozwiązanie problemu na jakiś czas odpuściliśmy rozważania o tym śmierdzącym temacie. 

Ruszyliśmy w miasto na PWR i na kolację. Oczywiście niekoniecznie w tej kolejności. Byliśmy w piątkę – Kapitan, Makłowicze, Przyjaciel i ja. Było jasne, że nasze odosobnienie od smrodu tylko tymczasowo łagodziło nasz problem i niestety w żaden sposób nie przybliżało nas to do ostatecznej likwidacji wszechobecnego fetoru po naszym powrocie. Tamtej nocy ten temat był dla nas ciągle efemeryczny. Zasiedliśmy przy restauracyjnym stole obok akwarium pełnego wielkich homarów. Kelner przyjął zamówienie, a następnie na naszych oczach złowił w akwarium dwa wielkie osobniki łapiąc je za wąsy. Byłem głodny a homary zamówione chwilę wcześniej przy sąsiednim stoliku pachniały wybornie. Wieczór upłynął nam na bzdetach i rozmowach o niczym. Pojedliśmy i popiliśmy. Wróciliśmy na katamaran dość szybko. Mecenasi również wrócili już ze swojej romantycznej wycieczki. Byli podjarani tym co ich spotkało. Nas nie potrafiło to jakoś zainteresować. Ostatecznie zagrałem z Mecenasową w korek i karty, a potem wszyscy poza Kapitanem zagraliśmy w mafię. Nie trzymał mnie już wkurw na sytuację sprzed dwóch dni. Mam w sobie dar odpuszczania takich idiotyzmów. Wyjątkowo nasza gra się nie kleiła tego wieczora. Makłowicz nadal nie wiedział kto jest w mafii, a mnie i Przyjaciela nosiło. Dwie rundki i zapanowała cisza. Makłowicze i Mecenasi szybko zniknęli, że nie wspomnę nawet o Kapitanie, który pierwszy gdzieś się ulotnił w czeluściach naszego statku. Podczas gdy my jeździliśmy bez celu po wyspie autem, on dzisiejszy dzień spędził sam, przechadzając się pieszo przez zaułki Gwadelupy. Od jakiegoś czasu wyraźnie miał chłopina dość wszelkich dalszych przygód z nami. 

Tym sposobem ja z Przyjacielem zostaliśmy zupełnie sami. Kiedy tak siedzieliśmy na pokładzie co i rusz naszym oczom ukazywał się drepczący gdzieś szczur mający gniazdo nie dalej jak pół metra od naszej łodzi. Nie analizując tych obrzydliwych odkryć zbyt mocno, w obawie o nasze życie, uzbrojeni jedynie w piwo i drugie piwo ponownie ruszyliśmy w miasto. Godzina policyjna była ponoć od 23:00. Nam ona nie przeszkadzała. Szlak filozoficznych rozmów pod osłona karaibskich gwiazd przetarliśmy sobie skutecznie już ubiegłej nocy. 

Ta noc nie wyglądała aby miała się czymś wyróżniać, a mimo wszystko się wyróżniała. Pomyślałem, że gdyby nie obecność Przyjaciela byłoby mi nie po drodze tu chyba z nikim. Czasem trafia się w życiu ktoś, z kim połączy cię jakieś niewidzialne porozumienie. Nie wiem czy u nas to jest przyjaźń czy może imprezowa więź podobnie myślących samczych indywidualności. Zresztą nieważne co to u nas jest. Niektóre rozmowy bez świadków i zbędnych nam kobiet trafiają się przypadkowo. Ten wieczór owocował w same swojskie tematy. Każde z nas zaparkowało kilka z nich w dalekiej Polsce tylko na chwilę – na parę karaibskich dni upływających wszystkim niemiłosiernie szybko. Wiedzieliśmy, że przyjdzie nam się z nimi zmagać już wkrótce. Męski, pijacki i szczery do bólu punkt widzenia potrafi połączyć dwóch facetów w reakcji na ofensywę znanych nam z życia absurdów. W naturalny sposób umiemy trzymać ze sobą sztamę w kontrze do znużenia żeńskim pierniczeniem i ich smuteczkami palcem z dupy wygrzebanymi. Sucze namaste, wykopane z poradników dla początkujących wróżek wyrażające ich solidarność jajników, zamieniłbym w naszym przypadku na stwierdzenie, że wszystko było między nami na sztywniutko. Było też na kogo liczyć i to nie tylko w naszych kwiecistych toastach: – Tak trzeba żyć! Wyżej nie ma… Jebać biedę i nie nasze smuteczki też jebać… Zdrówko!

25 MARCA 2021

Pożegnanie z Gwadelupą nabierało tempa. Nasz poranek był dość napięty. Pospieszne śniadanie, a zaraz po nim wyprawa na targ. Samochód mieliśmy oddać do 9:00. Pojechaliśmy z Kapitanem i Makłowiczową po świeże ryby. Ja byłem w tym towarzystwie kierowcą i francuskim tłumaczem. Ruszyliśmy do centrum miasteczka Pointe-à-Pitre w którego marinie spędziliśmy nasze dwie ostatnie noce. Targ rybny nie wyglądał okazale, ale sprzedawane tam ryby już tak. Nasz wzrok przykuł ogromny tuńczyk bez głowy. Oczywiście sprzedawca mówił perfekcyjnym angielskim. Poprosiliśmy by skroił rybę na siedem sporych steków. Wyszło nam prawie 3 kilo tych morskich delicji. Odwiozłem pasażerów do bazy, a sam ogarnąłem tankowanie i zwrot auta do wypożyczalni. Poszło gładko. Kiedy wróciłem padła komenda by wszyscy byli na miejscu o 11:00: 

– Jedenasta tutaj i nie czekamy na nikogo nawet minuty dłużej. – stwierdził Kapitan.

To oznaczało, że miałem jeszcze prawie dwie godziny na zwiedzanie Gwadelupy. Założyłem buty do biegania, słuchawki na uszy i tyle mnie wszyscy widzieli. 

Ruszyłem energicznie w stronę historycznej części miasta. Kondycha pomimo mocno rockandrollowego stylu życia ostatnich dni na szczęście dopisywała. Ucieszyłem się, bo pilnie potrzebowałem przewietrzyć głowę, a przy okazji wypocić z siebie bezliku nabytych tu i ówdzie toksyn poalkoholowych. Przy okazji miałem w planach spenetrować na nogach to senne miejsce, w którym jeszcze godzinę temu kupowaliśmy w pośpiechu tuńczyka. Pobliska okolica zza szyby auta wydała mi się całkiem interesująca i idealna na pieszą eksplorację. Kiedy tak biegłem po tych przygnębiających karaibskich ulicach, biednych, kolorowych i porośniętych wszechobecnymi palmami, wtedy właśnie jak nigdy wcześniej na tym tripie czułem, że odzyskuję kontakt ze sobą… Czułem, że się separuję emocjonalnie od reszty załogi, której energia zaczęła mnie coraz bardziej sobą przytłaczać. Improwizowałem z kierunkiem biegu. Pamiętałem tylko azymut, w którym mniej więcej znajdowało się centrum miasteczka. Z głównej drogi biegnącej wzdłuż brzegu, tej w której była nasza marina, skręciłem w prawo w głąb wyspy. Nie było tu pięknie, ale za to dość egzotycznie i przyznaję – w tej brzydocie interesująco. Twarze mijanych po drodze czarnoskórych mieszkańców robiły na mnie przeciętne wrażenie. Tym razem ja musiałem wyglądać dla nich egzotycznie. Białas w słuchawkach biegnący gdzieś na oślep w tym trzydziestostopniowym skwarze. Ich jedyna aktywność przez cały dzień zazwyczaj nie wykraczała poza pilnowanie swojego domostwa i wysiadywanie przed nim w nieskończoność podziwiając marazm swojej sennej ulicy. Pech chciał, że lekko skręciłem i najwyraźniej przeliczyłem się co do tego w którym kierunku powinien znajdować się znany mi już rybny targ. Atmosfera wkoło mnie stopniowo gęstniała. Coraz więcej zdziwionych czarnoskórych twarzy przybierało kwaśny grymas na mój widok. Jako że biegłem dość szybko, miałem zasadniczo gdzieś jakiekolwiek obawy o moje bezpieczeństwo w tym francuskim kraju. W końcu nie po takich zadupiach już w życiu chodziłem i nic mi się od tego nie stało. Nie przypuszczałem by Gwadelupa mogłaby być bardziej niebezpieczna niż samotne szwendanie się po Nowym Jorku do czwartej nad ranem lub picie alkoholu po palestyńskiej stronie Betlejem. Prawdopodobnie poziom bezpieczeństwa był tu ciągle całkiem znośny. Wszystko było aż do czasu, kiedy to przez nieuwagę wpakowałem się w jakąś bardzo podejrzaną ślepą uliczkę. Liczba napotkanych na niej majfriendów stawała się dla mnie lekko kłopotliwa. Do tego jeden czarnoskóry jegomość, który od jakiegoś czasu uparcie jechał za mną na skuterze miał dziwną przypadłość trzymania mnie w bliskiej odległości od siebie i wykrzykiwania do mnie czegoś niezrozumiałego po francusku ku sporej uciesze zasiedziałych nieopodal kolegów. W tamtej chwili byłem już bardzo daleki od zapytania ich, czy gdy postawię im wszystkim piwo to oni pozwolą swoim kobietom pokazać mi swoje cycki. Bardziej skłaniałem się do szybkiej nawrotki i w nogi. Najbardziej ucieszyłem się, gdy już po minucie byłem pewien, że nikt mnie nie goni, a moje tętno i oddech mogły wrócić do swej normy.

Okolice targu rybnego były piękne. Idealnie rozplanowany stary rynek, mały bazar z różnymi różnościami. Styl ni to kalabryjski, ni to francuski – słowem karaibski. Romantyczne miasto podobne do widokówek z Kuby lub Nowego Orleanu miało swój niepowtarzalny urok. Kiedy wracałem doświadczałem wzrokowej uczty. Mijałem zaułki jakich nie widziałem dotąd nigdzie na świecie. Niezwykłe domy ubrane zabawnie od stóp do głów w graffiti lokalnych mistrzów. Nie ustępowali oni swym kunsztem żadnemu z twórców mocno zakrapianej „Ostatniej wieczerzy” – ani Salvadorowi Dali, ani Leonardo Da Vinci. Myślę, że Michał Anioł też by jakoś się w tym nurcie wyspiarskiej sztuki odnalazł bez trudu. Bardzo żałowałem, że nie kopsnąłem się tu wczoraj, że zostało mi nie więcej niż pół godziny na powrót do bazy, że czekał mnie już tylko prysznic i powrotny rejs do domu. Tak się też stało. Jeszcze tylko chmara lokalnych kobiet do towarzystwa pomachała mi na pożegnanie. Nie, nie skorzystałem z ich wdzięków. Żadna nie była w moim typie nawet za darmo. Zresztą ze mną trzeba chodzić… Cumy oddaliśmy dokładnie o 11:00. Zostawiliśmy za sobą zupełnie nieodkrytą Gwadelupę. Kierując się na Martynikę ja zostawiłem na tej wyspie jeszcze swój niedosyt. Urodził się on całkiem przypadkiem, prywatnie w mojej głowie i bez zbędnych świadków. Nie jestem pewien czy kiedykolwiek będzie mi dane jeszcze raz tu kiedyś zawitać. Nie wiem też z kim będę dzielił przyszłą niewydarzoną jeszcze przygodę. W tym unikalnym momencie zatęskniłem by jeszcze kiedyś tu wrócić i odkryć to miejsce na nowo, w innej odsłonie, tylko na pewno w innym towarzystwie.

Na naszym pokładzie znów było sennie. Nikt sobie nie podpadał, ale też nikt specjalnie się z nikim nie integrował. Kurs powrotny był tą samą znaną nam wcześniej trasą – przepływamy obok Dominiki – tam telefony wyłączone z uwagi na drogi roaming, potem kierunek na Martynikę. Zdajemy katamaran w Fort-de-France a dalej już tylko fruuu samolotem powrotnym do Paryża. Nuda… Woda była tego dnia spokojna, horyzont czysty, słońce nadal operowało niemiłosiernie. Nostalgia i smutek wisiały w powietrzu. Chyba każdy z nas miał świadomość nieuchronnego końca naszej wspólnej wycieczki. Było między nami tak sobie… Pomimo to pod wieloma względami te wspólnie odkrywane Karaiby były miejscem absolutnie magicznym. Ja żałowałem, że go nie odkryłem w innych okolicznościach, w innym składzie i z inną energią. Żałowałem pewnie jeszcze kilku innych rzeczy. Bo ja często się łapię na tym, że czegoś żałuję lub do czegoś tęsknię pod wpływem ulotnej chwili… Kiedy przychodzi mi się żegnać z miejscami o których kiedyś marzyłem czuję ich niedosyt już wtedy, gdy je spotykam i zawsze, gdy je opuszczam. Czuję, że jak zwykle coś mi gdzieś tutaj umknęło… Może to coś było zbyt zalane po korek drinkami – tego już nie odkryję. Jak zwykle nie byłem w miejscu, w którym chciałem być, dostatecznie długo. Nie nasyciłem się ani nie doświadczyłem go tak jak bym tego chciał. Pozostaje mi z tego nadzieja na przyszłość…

25 MARCA 2021 NOC

Płynęliśmy całą noc. Wachty nawigacyjne pod osłoną gwiazd z dnia na dzień nam powszedniały. Przyjaciel i ja, przypięci szelkami bezpieczeństwa, stanęliśmy za sterem punktualnie o 21:00. To była pierwsza taka wachta z tyloma przemyśleniami. Spośród wielu, jakie mi się w życiu dotąd trafiły, była również tą, która minęła mi tak lekko i szybko, pomimo dość niespokojnego morza. Sprzyjał nam łagodny wiatr, księżyc i karaibskie niebo pełne gwiazd. Tutejsze były inne niż te widziane w Europie. Ponoć gdzieś tu grasuje na niebie Krzyż Południa – gwiazdozbiór zupełnie u nas nieznany. Na szczęście jestem beznadziejny w ich szukaniu. Sądzę, że nie rozpoznałbym takiego krzyża nawet, gdyby na mnie z tego nieba spadł. Potrafię o gwiazdach najwyżej ściemniać naiwnym laskom, ale potem szybko zarzucam ściemę, by móc gapić się w ich spragnione kitów i różnych dupereli oczy. Pomijając brak naiwnych dziewczyn na pokładzie, wszystko, co tylko natura posiada i oddaje ludziom za darmo, tak by ci mogli podziwiać jej piękno i moc, mieliśmy tu niemal na wyciągnięcie ręki. Wiatr rządził dzielnie tym skrawkiem świata i robił spore fale, które co i rusz lądowały na nas. Ciepłe morze oblewało wszystko, w tym również nasze twarze, na których nie robiło to już specjalnego wrażenia. Pomyślałem, że ta konkretna noc była bajkowa. Mało się do siebie odzywaliśmy. Patrzyliśmy za to przed siebie, ciesząc się jak dzieci za każdym razem, gdy woda docierała w naszą stronę i obmywała pokład. 

Ponoć: „Nie podróżujemy, aby uciec przed życiem, ale aby życie nam nie uciekło”. My mieliśmy w naszym podróżowaniu do pokonania jeszcze ostatnią prostą do domu. Próbowałem w głowie spakować bagaż nowych doświadczeń z tych kilku przeżytych wspólnie dni. Wszystko było zbyt świeże, a moja głowa okazała się na to trochę za mała. Myślę, że spotkałem tu sporo nowych emocji, które potrzebowałem podświadomie w sobie przebudzić. Nie wiem, czy po to, by móc lepiej czuć własne życie, czy może po to, by umieć zacząć je zmieniać. Nieraz na tym rejsie moje granice zostały przekroczone. Myślę, że my się tak ciągle dystansujemy i przesycamy w tym życiu. Człowiek jedzie z obcymi typami, by się przesycić, a powraca do swojego świata, by zasmakować od tego przesytu dystansu. Robi tak, aby na nowo uczyć się odczuwać i poznawać. Miejsca, w których akurat jestem, zawsze rzucają inne światło na te, które już dobrze znam, a w których mnie w tym samym czasie nie ma. Nieraz oddalenie się od nich sprzyja temu, by móc osiągnąć zbawienny dystans, pozwala nabrać odpowiedniego obiektywizmu i poszukać innego sensu. Nasza amerykańska przygoda rzucała bardzo wiele nowych cieni i świateł na kilka moich intymnych spraw. Była mi potrzebna niczym rodzaj „odchamienia” po niepotrzebnych nikomu ciśnieniach, takich rodem z serialu „Trudne sprawy”. Stanowiła mały podkop pod labiryntem bez wyjścia. Była niezbędna, by doznać czegoś zgoła nowego, i by poczuć inne, nieznane mi barwy życia. 

Zerkałem tej nocy co i rusz to na morze, to na Przyjaciela i wtedy pomyślałem, że to jedyny człowiek, który mi nie działa na nerwy przy dłuższym z nim przebywaniu. Przypomniało mi się zdanie, które w filmie „Grek Zorba” główny bohater powiedział do Szefa: „Szefie… jeszcze żadnego faceta nie kochałem tak jak ciebie”. Przyjaciel różnił się od filmowego Szefa. Miał w sobie szaleństwo i spontaniczność, których tamtemu brakowało. Przy okazji nie był takim przystojnym snobem jak tamten, ale raczej bym się z Grekiem nie zamienił. Jestem pewien, że na tym rejsie, pośród tych wszystkich obcych ludzi, ja i on tworzyliśmy mocno denerwujący duet. Dla tych, którzy nas gdzieś lepiej nie poznali, byliśmy raczej niezbyt godnym polecenia towarzystwem. Dla tych, którzy nas stopniowo poznawali, zyskiwaliśmy lub traciliśmy z czasem sympatię. Obojętność ani ostracyzm nam nie groziły. Tolerował nas dobrze chyba tylko Kapitan. On jedyny widywał nas razem na wcześniejszych rejsach. Mimo że nie znaliśmy się długo, wiedział, czego może się po nas spodziewać. Bardzo chciał się do nas przyłączyć Makłowicz, tylko nie miał akurat jak. Jego żona z każdym kolejnym dniem coraz bardziej nas nie znosiła. Ostatecznie doszła w swym zachowaniu do punktu, w którym była bardziej sztuczna niż penis z sex shopu. Dziwne, jedyne do czego przypadkowo moglibyśmy być zdolni, to konflikt lojalności u Makłowicza i związany z tym mętlik w jego głowie – „Czy wy już może wiecie, kto był w mafii?” – powtarzał to pytanie jak mantrę, bez ustanku. 

Paradoksalnie co do Mecenasa mieliśmy obaj mieszane uczucia. Ponoć przeciwieństwem zarówno nienawiści jak i miłości jest to samo – obojętność. Ja obserwowałem typa najbardziej pod kątem tych trzech rzeczy właśnie i nie byłem do końca pewien, co mam o nim myśleć. Z jednej strony jego największym problemem było to, że nie grał na pokładzie pierwszych skrzypiec, z drugiej zaś był zarozumiałym gburem i bufonem, który zupełnie nie panował nad swym cholerycznym temperamentem. Był przez to dziwny, odpychający i trudny jednocześnie. Brylował w dziedzinie historii, zasad gry w Mafię i jakichś odosobnionych dziwactwach, których nie zapamiętałem. Wyraźnie chciał nam czymś zaimponować, tylko był już na to trochę za stary. Ten dziwak był też zbyt zgnuśniały, by móc pojąć, że nie tędy droga, jeżeli chce się trafić ze swą „dobrą”, sflaczałą nowiną do takich jak my – koneserów życia. Była jeszcze Mecenasowa. Ta niezwykła dziewczyna, z piętnem mezaliansu w swym rodowodzie, deklaratywnie trzymała z nim. W tym samym czasie, kiedy tylko mogła, zalotnie uśmiechała się do nas. Ot, trafiło nam się takie doborowe towarzystwo zupełnie niedobranych ze sobą ludzi. Mały tygiel kompleksów przywiezionych z Polski, zamkniętych na małej przestrzeni, za duże pieniądze i z czasem – coraz bardziej tkwiących tu „za karę”. 

Dobiła północ, kiedy oddaliśmy ster. Ja spałem w mesie, a Przyjaciel diabli wiedzą gdzie. Spędzenie nocy w fetorze szamba kwitnącego tuż obok naszej kajuty było tego dnia dla mnie niepodobieństwem. Myśleliśmy jeszcze z Przyjacielem przez chwilę na temat teorii spisku sprzedanego nam przez Makłowiczową na temat Mecenasa. Oś zamachu na nasz kibel w całości dotyczyła aktu zemsty za niedawną sytuację przy mątwach. Utopienie w nim srajtaśmy było podstępnym działaniem dywersyjnym mającym na celu rychłe skłócenie nas i wystawienie naszej podejrzanej przyjaźni na cuchnącą próbę. Dla nas mogło być jednak bardziej wyrazem niemego protestu piekła mężczyzny zamkniętego w coraz bardziej starzejącym się ciele oraz kontestacji nadciągającej do tego ciała sklerozy. Ostatecznie, z braku jakichkolwiek dowodów, nie doszliśmy tamtej nocy do żadnych konkretnych wniosków. Zasnąłem od razu. 

Nowy dzień spadł nam na głowy znienacka. Pobudka punktualnie o 6:00 i nasza kolejna wachta. Tym razem inna. Tym razem o wschodzie słońca. Cudowność poranka na Morzu Karaibskim. Kolory słońca tańczyły wkoło odległych skał, nieśmiało przebijając się z kierunku widocznej już w oddali Martyniki. Przyjemna wachta z orzeźwiającą energią poranka. Ciepła bryza, a za chwilę upał. Jednak to Karaiby – tu słońce ze swej niewinności potrafi dość szybko stać się nieznośne. Tego dnia zapowiadało się, że będzie cyniczne, bezchmurne i bezwstydnie nas parzące.

26 MARCA 2021

Trzeba zawsze być sobą. Chyba że możesz być piratem. Wtedy zawsze trzeba być piratem. Tego poranka zdałem sobie sprawę, jak bardzo przez ostatnie lata ewoluowałem. Ze skromnego chłopaka z subtelnym wyczuciem komizmu, wychowanego na polskim zadupiu, stałem się podróżniczym ćpunem i bestią wyjazdową. Mogło być gorzej. Zawsze mogłem zostać osiedlowym żulem i bestią żabiksową.

Na samą myśl o powrocie do domu, w mojej głowie nie było już nawet śladu po tęsknocie za nim. Zamiast tego zaczęły się w niej tlić pomysły na kolejne szalone wyprawy. Może teraz Meksyk, może Australia, a może Nibylandia? Gdziekolwiek, aby tylko ruszyć ku słońcu, i aby na pewno gdzieś porządnie spierniczyć. Nie wiedzieć czemu równocześnie, być może ku przestrodze, podświadomość wysłała do mnie list w postaci niezamawianych wcześniej zdań słynnej Modlitwy Pokoju Reinholda Niebuhra: „Boże, obdarz mnie pokorą, bym zaakceptował rzeczy, których nie umiem zmienić, odwagą, bym zmieniał rzeczy, które zmienić umiem, i mądrością, bym dostrzegał między nimi różnicę”. Mądre i trochę z dupy jednocześnie w tych karaibskich okolicznościach. Mój mózg to porypany wynalazek. Zagadka, której sam nie rozumiem. Na szczęście jestem do niego na tyle przyzwyczajony, by nie chcieć przy nim majstrować i nic w nim zmieniać.

Nasza kotwica poszła w dół w Przesmyku Świętej Anny koło miasteczka Caritan na Martynice. Była 10:00 rano, kiedy kończyliśmy śniadanie i szykowaliśmy się do eksploracji pobliskiego lądu. Kapitan rozwiózł pontonem Makłowiczów, Przyjaciela i mnie na pobliską plażę. Sam powrócił do Mecenasów, którzy pozostali na katamaranie. Od dobrej godziny rozgłaszali wszem i wobec silną potrzebę kontemplowania upragnionego przez nich „odpoczynku”. Nasz plan był niezwykle ambitny – czas wolny do 17:00 – potem powrót na statek i wspólne grillowanie tuńczyka. Na plaży było niewiele do eksplorowania poza nią samą. Szukaliśmy baru, a Makłowicz szukał piña colady dla wybranki swego serca. Ten karaibski przysmak, nie dalej jak dwa dni temu, podbił do reszty serce Makłowiczowej, tym samym robiąc jej mężowi wyraźną konkurencję.

Pierwsze miejsce, które znaleźliśmy na plaży, wyglądało jak bar, ale przy bliższym poznaniu barem zupełnie nie było. Drugie, pomimo że było barem – na bar nie wyglądało. Trudno się czasem połapać, o co w tym chodzi. Na szczęście mieli tam piwo i, jak się szybko okazało, tylko piwo…

– Kupcie mi piña coladę – powtarzała co chwilę Makłowiczowa nad moim uchem.

– Sir, poprosimy trzy piwa i raz piña coladę – złożyłem zamówienie.

– To ja też chcę piña coladę – odezwał się solidarnie Makłowicz.

– I jeszcze fajki – dodał mi zza pleców po angielsku Przyjaciel.

– Zatem poprosimy dwa piwa i dwie piña colady – zmieniłem zamówienie.

– Sir… no piña colada, no cigarettes. Sir… a piwa są tylko małe – dopowiedział barman.

– To poproszę cztery piwa – zdecydowałem.

– Ja nie chcę piwa. A jest moja piña colada? – spytała mnie Makłowiczowa stojąca tuż za mną. Przecież informacje płynące bezpośrednio od czarnego barmana, słyszalne na dobrych dziesięć metrów, nie mogły być dla niej prawdziwe. To ja byłem tutaj białasem, który ma w tej materii ostatni zdanie. To ja tu uwiarygadniam rzeczywistość. Jak taki barman może cokolwiek wiedzieć o piña coladzie?

– Nie ma… są tylko piwa. Chcesz piwo? – zapytałem, kryjąc jak tylko mogłem poirytowanie.

– Nie, ja chcę piña coladę, nie chcę piwa – odpowiedziała stanowczo.

– Ok, zatem tylko trzy piwa – powiedziałem raz jeszcze do cierpliwego barmana.

– A czemu nie ma piña colady? – zapytała mnie zrezygnowana Makłowiczowa. Tak z nią było w kółko… Mała dziewczynka w ciele dorosłej kobiety tupała nóżką na niedobry świat, który nie zapewnił jej dostatku drinków na tej dzikiej plaży. Makłowicz to był święty człowiek, że to tolerował i odważny jednocześnie, bo zaryzykował napicie się z nami tego trzeciego piwa.

Ruszyłem z Przyjacielem plażą w stronę kolorowej wioski widocznej w oddali. Dzieliło nas od niej może pięć, może dziesięć minut pieszo. Byliśmy pewni, że poza wioską spotkamy tam niebawem kolejne lokalne sensacje. Nie pomyliliśmy się. Naszym oczom szybko ukazały się senne karaibskie domki ubrane od stóp do głów w paletę wszystkich egzotycznych barw naraz. Towarzyszył im jeden czynny sklep z browarixami i nie więcej niż dwa bary. Z tego jeden z tych barów był jak zwykle zamknięty. Makłowicze na szczęście postanowili zostać na plaży. Podobno byli zblazowani, zmęczeni i niegotowi na dalszą eksplorację czarnego lądu. Mieliśmy zrobić dla nich zwiad i pozostać z nimi na łączu komórkowym, w razie gdyby udało nam się namierzyć cokolwiek, co zawiera w sobie choćby gram piña colady. Prawdziwa historia była taka, że Makłowicz oczywiście zapomniał zabrać ze sobą butów z jachtu. To z kolei generowało kolejne ogólnoświatowe problemy z jego poruszaniem się boso w tych ultra-ekstremalnych rajskich warunkach. Zamiast chodzenia po trudnym terenie, postawił na zabawy swoim dronem. W ten sposób dzielnie przeprowadzał rozpoznanie terenu z powietrza, fruwając hałaśliwym badziewiem co i rusz nad naszymi głowami. Szliśmy na miejsce i żaden z nas ani przez sekundę nie żałował, że idziemy tam sami. Wręcz przeciwnie – wkoło nas zapanowała radość i niespotykana dawno cisza. Tego zgranego małżeństwa, z pokaźnym pakietem piętrzących się im non stop problemów, mieliśmy obaj po dziurki w nosie. Co najmniej jeden piszczący i stękający kłopot rozwiązał się sam i zajął się, na szczęście, sobą.

Gdy doszliśmy do miasteczka, słońce waliło nam już po głowach niemiłosiernie. Było akurat samo południe i gorąco jak w dobrym westernie. Miałem dziwne wrażenie, że wszystkie te miasteczka są częścią lokalnego spisku architektów. Gdyby ktoś mnie porwał, i dla żartu teleportował z jednej wioski do dowolnie innej, nie zauważyłbym absolutnie żadnej różnicy w tym, gdzie się akurat znajduję. Z uwagi na chwilowy brak lepszych pomysłów na życie, w pobliskim sklepie nabyliśmy z Przyjacielem całą reklamówkę zimnych browarixów i przycupnęliśmy z nimi na sklepowym murku, zatapiając się dzięki nim w lokalny marazm. Pech chciał, że już po kilku minutach Makłowiczowa się za nami stęskniła. Filozoficzne rozmowy dwóch samców bez kobiet dobiegły końca po nie więcej niż pół godzinie. Wszyscy byliśmy znów w komplecie, by móc sączyć piña coladę w barze obok, a przy okazji słuchać obelg na Kapitana, który śmiał zlecić Makłowiczowej zakup oliwy w drodze powrotnej.

– Mógłby sobie usmażyć tego tuńczyka i platany na czymś innym niż oliwa – dowodziła odkrywczo Makłowiczowa. 

Byłem bliski tego, by samemu wtedy kupić tę oliwę, ale hejt reszty grupy paraliżował wszelkie moje inicjatywy w tym temacie. To nic, że Kapitan na tej oliwie miał gotować kolację dla całej załogi. Tego popołudnia czekała nas jeszcze ostania na tym rejsie kąpiel w morzu, wojna błyskawiczna SMS-ami wymienianymi z Kapitanem, że: „Przecież mógłby po nas podpłynąć w zupełnie inne miejsce pontonem niż to, na które się pierwotnie z nim umówiliśmy”. Na końcu tej wyniszczającej szarży zbędnych światu rozmówek o niczym, Kapitan zastał nas pokornie czekających na powrót na statek – w miejscu zgodnym z pierwotnymi ustaleniami.

Kiedy wróciliśmy, rozpalał się właśnie grill na naszym pokładzie. Miałem Makłowiczów tego dnia serdecznie dość. Od miłości do nienawiści rzeczywiście czasem jest niedaleko. Pomimo tego, że ta parka była tylko sobą, mnie włączyła się do nich spora niechęć. Najbardziej radował mnie fakt, że być może – z Bożą pomocą – od niespotkania ich już nigdy więcej w moim życiu, dzielą mnie najwyżej godziny.

27 MARCA 2021 THE END

Co by o Kapitanie nie mówić, jedno w jego przypadku jest pewne: to wyborny kucharz. Nawet lepszy niż ten prawdziwy Makłowicz –  ten z telewizora. Pokładowy grill był już rozgrzany do czerwoności. Nadeszła wiekopomna chwila, w której mógł nam objawić swój niezwykły kunszt kulinarny. Na ruszcie wylądowały wyczekiwane przez wszystkich soczyste steki z tuńczyka. Te same, na które jeszcze nie tak dawno polowaliśmy na targu w Gwadelupie. Zapach przypalanego mięsa tej ryby, długo macerowanej w drobno posiekanym czosnku i oliwie, magicznie wkomponowywał się w karaibski zachód słońca. To był ostatni zachód, jaki mieliśmy zobaczyć na Martynice. Połączenie doznań i zmysłów epicko nastrajało do jedzenia.

W tyle głowy każdy z nas miał świadomość rychłego końca tego rejsu. Niedawne niesnaski i waśnie nagle przegrały z luzem, który wszyscy zaczęli produkować niemal jednocześnie. Mimo że Makłowicze zawiedli mnie jako para, przestałem to dalej rozpamiętywać. To nic, że ich wersja demo była znacznie lepsza od późniejszego oryginału. Niestety, była zbyt efemeryczna, by przetrać próbę czasu dłuższą niż kilka wspólnych chwil zamkniętych na ciasnej przestrzeni. Nie miałem już pretensji do ich metamorfozy. Puściłem wszelkie żale żywione do kogokolwiek. Być może miałem małe uwagi do siebie na tym rejsie. Zawiodłem się własną reakcją na eksplozję Mecenasa wymierzoną w moim kierunku. To ja dałem mu przestrzeń i energię do takiego zachowania. O dziwo, dziś nie miałem już do tego człowieka nawet milimetra urazy.

Znów zacząłem zagadywać Mecenasową, więc albo mam słabość do atrakcyjnych kobiet, albo jestem bezmyślnym szaleńcem i niemiłe jest mi moje własne życie. Dopuszczam, że występuje u mnie i jedno, i drugie. Ta rozmowa z nią była z grupy tych sympatycznych. Mówiliśmy o przyszłych wyprawach i naszych podróżniczych marzeniach. Akurat czytała dzieło Paula Theroux pt. „Szczęśliwe wyspy Oceanii”. Zainteresowałem się i książką i nią. Zawsze byłem dobry w niezobowiązujących chit-chatach, a tu uśmiechnięta kobieta, z dobrą energią, i jeszcze czyta książki. Zbyt wielki unikat i smakowity kąsek, by móc przepuścić okazję na tę intelektualną wymianę naszych światopoglądów. O dziwo, włączył się do naszej rozmowy Mecenas. Zrobił to naturalnie i bez swojej spiny – pochodnej kija od szczotki w dupie. Kilka minut później dołączył też Przyjaciel. Kapitan i Makłowiczowie trzymali się na dystans, przecierając oczy ze zdumienia. Wszystkim nam gadało się dobrze. Nie minął kwadrans, jak Mecenas wytrzasnął z czeluści swej kajuty kubańskie cygaro. Spaliliśmy je solidarnie we czwórkę. To była wisienka na torcie całej tej sytuacji i przy okazji pojednanie trudnych osobowości w taki sposób, jak tylko trudni ludzie potrafią się czasem pojednać, paląc symboliczną fajkę pokoju. Mecenasi zdobyli tego dnia moje serce. Opisali nam historię swojego związku – czyli tego, jak Mecenas zakochał się od pierwszego wejrzenia w kobiecie, którą przyjmował lata temu do pracy, a która dziś towarzyszyła mu na tym rejsie. To była dobra i pozytywna historia, opowiedziana już w towarzystwie gwiazd, które ogłosiły koniec tego, jakże przepełnionego odkryciami, dnia.

Marina Maximarine, Martynika, terytoria zamorskie Francji. Była 10:00 rano, gdy dotarliśmy do portu macierzystego. Oznaczało to, że nasz rejs dobiegł końca. Czekało nas jeszcze tylko tankowanie paliwa przed zdaniem katamaranu. Od tej chwili byliśmy już w eskorcie portowych wilków morskich, którzy uwijali się przy naszych cumach w taki sposób, że aż miło się na to patrzyło. Było ich dwóch: starszy i młodszy – obaj zawodowcy w swoim fachu. Zwłaszcza ten ostatni bardzo przykuwał uwagę. Gość o kolorze skóry i posturze Boba Marleya, w czarnych okularach i kolorowej czapce na głowie. Wyglądał, jakby od rana wypalił co najmniej kilogram zioła. Przejął nasz ster i z precyzją zegarmistrza zaparkował katamaran dosłownie „na milimetry”, niemal z zamkniętymi oczami. Nie tylko my tankowaliśmy w tym miejscu paliwo. Przed nami stał zaprzyjaźniony katamaran z Polski. Ten sam, wcześniej napotkany w Małej Ziemi, który co i rusz towarzyszył nam od kilku dni, utrzymując się w bliskiej odległości. Plany poznanych przez nas Polaków były o niebo bardziej ambitne od naszych. Zamierzali przeprowadzić swój statek przez Atlantyk aż na Majorkę. Na ich pokładzie naliczyłem co najmniej pięć kobiet i kapitana, który nagle do nas zagadał.

– Panowie, mamy jeszcze dwa wolne miejsca. Płacimy tysiąc euro od głowy. Wy płyniecie z nami. Pomagacie nam przy linach i wachtach, a my odstawimy was za cztery, może pięć tygodni w Europie. Ostatnia szansa na taką przygodę. Co wy na to? – zapytał.

Każdy człowiek ma takie chwile, w których w sekundę widzi całe swoje życie. Duża część mnie wołała, że z nimi płynie. Pozostała część, ta rozsądna, kazała mi nie robić żadnych bzdur. Moje ciało targał paraliż i wewnętrzne konwulsje. To przecież ja – odpowiedzialny człowiek. Człowiek sukcesu, klasa średnia, podróżnik amator, spontaniczność poziom mistrz… A mnie ogarnął blady strach przed stratą tego zacnego statusu. Niczym rozpacz dziecka, które nie wie, czy wybrać lody, czy ciastka w cukierni i chwilę później nie wybiera nic. Oddałbym wszystko, by z nimi wtedy płynąć. Tak zwyczajnie, wejść na ten statek i popłynąć sobie. Bo przecież czemu nie? To tylko kilka tygodni bez żadnego zasięgu w telefonie. To nic nie zmienia poza brakiem kontaktu z pracą, do której nie miałbym i tak po co wracać po tych pięciu tygodniach. Tymczasem ja nie zrobiłem wtedy nic. Pomachałem im i tylko patrzyłem jak coś, co przyszło do mnie w postaci okazji na przygodę życia, majestatycznie odpływa i szybko ginie mi z oczu, zlewając się coraz bardziej z linią horyzontu.

Tymczasem Bob Marley odbierał nasz jacht i robił rozpoznanie strat.

– Hej, Captain! Ta lewa kajuta jest bardzo brudna. Co wy tam robiliście? – zastanawiał się, jednocześnie wpisując co i rusz do kwestionariusza uwagi na temat tego, w jakim stanie jest przyjmowany przez niego statek.

– Hej, Captain! Z tym kiblem jest problem… to będzie jakieś 60 euro ekstra za jego przepchanie – zawyrokował.

– Captain! Czy nie było problemów z silnikami? – dopytał na koniec.

Jego praca była długa i mozolna, a on tylko ze stoickim spokojem sprawdzał wszystko po kolei i dopisywał to do swojej listy.

Siedziałem obok niego i wtedy Bob Marley spojrzał na mnie zza swych czarnych okularów.

– Man… Widziałeś te cipki na statku co odpłynął? – zapytał.

– Widziałem… Pięć cipek i jeden facet… – odpowiedziałem.

– No, man… Pięć cipek i dwóch facetów… To nadal bardzo dużo ruchania… – stwierdził.

Bob Marley pokiwał do mnie przecząco swą rozmarzoną głową. Czuć było, że sam, gdyby tylko mógł, wskoczyłby na ich pokład. Jedyne, co wtedy zrobił, to zamyślił się i wrócił do sprawdzania katamaranu i swojej magicznej listy. Dobrze zrobił, że w porę przerwał naszą rozmowę. Nie zauważył, że właśnie nadeszła jego żona z dwójką czarnoskórych bliźniaczek. Patrzyła i uśmiechała się do niego zagadkowo. Dzieci mogły mieć najwyżej pięć lat, były urocze i zapatrzone w tatę. Zszedł pospiesznie na keję i wziął obie dziewczynki na ręce. 

– Moje córki! – wykrzyknął do nas dumnie. – Tata niedługo przyjdzie do domu, pa, pa – powiedział do nich i wrócił liczyć straty.

Wszystkie nasze szpargały były już spakowane. Zostawiliśmy je na pomoście przed katamaranem i poszliśmy z Przyjacielem na piwo. Najbliższy bar oddalony był nie więcej niż 100 metrów od Boba Marleya i jego listy trudnych spraw do odhaczenia. Kapitan został z nim, Mecenasi z samego rana odpłynęli, a Makłowicze, niestety, dołączyli do nas.

– Ale was wczoraj przerobili pod siebie tamci frajerzy – odezwał się triumfalnie Makłowicz, śmiejąc się nam prosto w twarz.

– Ja za ten wasz kibel płacić nie będę – odezwała się Makłowiczowa – to wychodzi 10 euro na głowę i to nie jest moja sprawa.

Zapomniałem już dawno o tej śmierdzącej kwestii, a tu taki pech, że kibel okazał się być dla towarzyszy z Polski gigantycznym problemem i tematem dnia. Ja się nie odzywałem ani do Makłowicza, ani do Makłowiczowej. Przyjaciel próbował ratować sytuację, ale oni siedzieli nabzdyczeni w zadumie nad złym światem. To my w tym świecie, paląc cygaro z największymi ich wrogami, pogrzebaliśmy naszą znajomość za nawet mniej niż 30 srebrników. Do tego ten świat niechybnie był jeszcze gotów z ich kaucji odliczyć sobie całe 20 euro. Co za draństwo…

Nasza karaibska przygoda w tym miejscu dobiega końca. Koszty wszelkich szkód rozłożyły się solidarnie. Znajomość z Makłowiczami do dziś nie znalazła swej kontynuacji. Mecenasi byli z nami jeszcze długo na łączach po tym, jak się z nimi rozstaliśmy. Dawnych uraz na szczęście nikt nie pielęgnował. Kto wie, może kiedyś jeszcze razem pożeglujemy? Do Paryża wróciłem tylko z Kapitanem. Ten pozwolił mi się namówić na spacer nad rzekę i zdarł przy tym do reszty swe ostatnie buty. Do tego nabawił się zakwasów i nie mógł się wręcz doczekać samolotu powrotnego do Polski, gdzie miał odbyć długą rekonwalescencję – nie tylko po spacerze ze mną. Przyjaciel wrócił do Polski autem. Za nim wkrótce dotarł z Niemiec sądowy zakaz poruszania się przez miesiąc samochodem po Reichu oraz trzy niewielkie mandaty za nadmierną szybkość. Ja również wróciłem do mojej bazy i do moich dawnych spraw. To doświadczenie dużo mi pokazało i czegoś nauczyło. Czy wyciągnę z niego wnioski na przyszłość? Kto wie. Czas pokaże…

Koniec i bomba, a kto czytał, ten trąba!

Dodaj komentarz