Pożegnanie z Gwadelupą nabierało tempa. Nasz poranek był dość napięty. Pospieszne śniadanie, a zaraz po nim wyprawa na targ. Samochód mieliśmy oddać do 9:00. Pojechaliśmy z Kapitanem i Makłowiczową po świeże ryby. Ja byłem w tym towarzystwie kierowcą i francuskim tłumaczem. Ruszyliśmy do centrum miasteczka Pointe-à-Pitre w którego marinie spędziliśmy nasze dwie ostatnie noce. Targ rybny nie wyglądał okazale, ale sprzedawane tam ryby już tak. Nasz wzrok przykuł ogromny tuńczyk bez głowy. Oczywiście sprzedawca mówił perfekcyjnym angielskim. Poprosiliśmy by skroił rybę na siedem sporych steków. Wyszło nam prawie 3 kilo tych morskich delicji. Odwiozłem pasażerów do bazy, a sam ogarnąłem tankowanie i zwrot auta do wypożyczalni. Poszło gładko. Kiedy wróciłem padła komenda by wszyscy byli na miejscu o 11:00:
– Jedenasta tutaj i nie czekamy na nikogo nawet minuty dłużej. – stwierdził Kapitan.
To oznaczało, że miałem jeszcze prawie dwie godziny na zwiedzanie Gwadelupy. Założyłem buty do biegania, słuchawki na uszy i tyle mnie wszyscy widzieli.
Ruszyłem energicznie w stronę historycznej części miasta. Kondycha pomimo mocno rockandrollowego stylu życia ostatnich dni na szczęście dopisywała. Ucieszyłem się, bo pilnie potrzebowałem przewietrzyć głowę, a przy okazji wypocić z siebie bezliku nabytych tu i ówdzie toksyn poalkoholowych. Przy okazji miałem w planach spenetrować na nogach to senne miejsce, w którym jeszcze godzinę temu kupowaliśmy w pośpiechu tuńczyka. Pobliska okolica zza szyby auta wydała mi się całkiem interesująca i idealna na pieszą eksplorację. Kiedy tak biegłem po tych przygnębiających karaibskich ulicach, biednych, kolorowych i porośniętych wszechobecnymi palmami, wtedy właśnie jak nigdy wcześniej na tym tripie czułem, że odzyskuję kontakt ze sobą… Czułem, że się separuję emocjonalnie od reszty załogi, której energia zaczęła mnie coraz bardziej sobą przytłaczać. Improwizowałem z kierunkiem biegu. Pamiętałem tylko azymut, w którym mniej więcej znajdowało się centrum miasteczka. Z głównej drogi biegnącej wzdłuż brzegu, tej w której była nasza marina, skręciłem w prawo w głąb wyspy. Nie było tu pięknie, ale za to dość egzotycznie i przyznaję – w tej brzydocie interesująco. Twarze mijanych po drodze czarnoskórych mieszkańców robiły na mnie przeciętne wrażenie. Tym razem ja musiałem wyglądać dla nich egzotycznie. Białas w słuchawkach biegnący gdzieś na oślep w tym trzydziestostopniowym skwarze. Ich jedyna aktywność przez cały dzień zazwyczaj nie wykraczała poza pilnowanie swojego domostwa i wysiadywanie przed nim w nieskończoność podziwiając marazm swojej sennej ulicy. Pech chciał, że lekko skręciłem i najwyraźniej przeliczyłem się co do tego w którym kierunku powinien znajdować się znany mi już rybny targ. Atmosfera wkoło mnie stopniowo gęstniała. Coraz więcej zdziwionych czarnoskórych twarzy przybierało kwaśny grymas na mój widok. Jako że biegłem dość szybko, miałem zasadniczo gdzieś jakiekolwiek obawy o moje bezpieczeństwo w tym francuskim kraju. W końcu nie po takich zadupiach już w życiu chodziłem i nic mi się od tego nie stało. Nie przypuszczałem by Gwadelupa mogłaby być bardziej niebezpieczna niż samotne szwendanie się po Nowym Jorku do czwartej nad ranem lub picie alkoholu po palestyńskiej stronie Betlejem. Prawdopodobnie poziom bezpieczeństwa był tu ciągle całkiem znośny. Wszystko było aż do czasu, kiedy to przez nieuwagę wpakowałem się w jakąś bardzo podejrzaną ślepą uliczkę. Liczba napotkanych na niej majfriendów stawała się dla mnie lekko kłopotliwa. Do tego jeden czarnoskóry jegomość, który od jakiegoś czasu uparcie jechał za mną na skuterze miał dziwną przypadłość trzymania mnie w bliskiej odległości od siebie i wykrzykiwania do mnie czegoś niezrozumiałego po francusku ku sporej uciesze zasiedziałych nieopodal kolegów. W tamtej chwili byłem już bardzo daleki od zapytania ich, czy gdy postawię im wszystkim piwo to oni pozwolą swoim kobietom pokazać mi swoje cycki. Bardziej skłaniałem się do szybkiej nawrotki i w nogi. Najbardziej ucieszyłem się, gdy już po minucie byłem pewien, że nikt mnie nie goni, a moje tętno i oddech mogły wrócić do swej normy.
Okolice targu rybnego były piękne. Idealnie rozplanowany stary rynek, mały bazar z różnymi różnościami. Styl ni to kalabryjski, ni to francuski – słowem karaibski. Romantyczne miasto podobne do widokówek z Kuby lub Nowego Orleanu miało swój niepowtarzalny urok. Kiedy wracałem doświadczałem wzrokowej uczty. Mijałem zaułki jakich nie widziałem dotąd nigdzie na świecie. Niezwykłe domy ubrane zabawnie od stóp do głów w graffiti lokalnych mistrzów. Nie ustępowali oni swym kunsztem żadnemu z twórców mocno zakrapianej „Ostatniej wieczerzy” – ani Salvadorowi Dali, ani Leonardo Da Vinci. Myślę, że Michał Anioł też by jakoś się w tym nurcie wyspiarskiej sztuki odnalazł bez trudu. Bardzo żałowałem, że nie kopsnąłem się tu wczoraj, że zostało mi nie więcej niż pół godziny na powrót do bazy, że czekał mnie już tylko prysznic i powrotny rejs do domu. Tak się też stało. Jeszcze tylko chmara lokalnych kobiet do towarzystwa pomachała mi na pożegnanie. Nie, nie skorzystałem z ich wdzięków. Żadna nie była w moim typie nawet za darmo. Zresztą ze mną trzeba chodzić… Cumy oddaliśmy dokładnie o 11:00. Zostawiliśmy za sobą zupełnie nieodkrytą Gwadelupę. Kierując się na Martynikę ja zostawiłem na tej wyspie jeszcze swój niedosyt. Urodził się on całkiem przypadkiem, prywatnie w mojej głowie i bez zbędnych świadków. Nie jestem pewien czy kiedykolwiek będzie mi dane jeszcze raz tu kiedyś zawitać. Nie wiem też z kim będę dzielił przyszłą niewydarzoną jeszcze przygodę. W tym unikalnym momencie zatęskniłem by jeszcze kiedyś tu wrócić i odkryć to miejsce na nowo, w innej odsłonie, tylko na pewno w innym towarzystwie.
Na naszym pokładzie znów było sennie. Nikt sobie nie podpadał, ale też nikt specjalnie się z nikim nie integrował. Kurs powrotny był tą samą znaną nam wcześniej trasą – przepływamy obok Dominiki – tam telefony wyłączone z uwagi na drogi roaming, potem kierunek na Martynikę. Zdajemy katamaran w Fort-de-France a dalej już tylko fruuu samolotem powrotnym do Paryża. Nuda… Woda była tego dnia spokojna, horyzont czysty, słońce nadal operowało niemiłosiernie. Nostalgia i smutek wisiały w powietrzu. Chyba każdy z nas miał świadomość nieuchronnego końca naszej wspólnej wycieczki. Było między nami tak sobie… Pomimo to pod wieloma względami te wspólnie odkrywane Karaiby były miejscem absolutnie magicznym. Ja żałowałem, że go nie odkryłem w innych okolicznościach, w innym składzie i z inną energią. Żałowałem pewnie jeszcze kilku innych rzeczy. Bo ja często się łapię na tym, że czegoś żałuję lub do czegoś tęsknię pod wpływem ulotnej chwili… Kiedy przychodzi mi się żegnać z miejscami o których kiedyś marzyłem czuję ich niedosyt już wtedy, gdy je spotykam i zawsze, gdy je opuszczam. Czuję, że jak zwykle coś mi gdzieś tutaj umknęło… Może to coś było zbyt zalane po korek drinkami – tego już nie odkryję. Jak zwykle nie byłem w miejscu, w którym chciałem być, dostatecznie długo. Nie nasyciłem się ani nie doświadczyłem go tak jak bym tego chciał. Pozostaje mi z tego nadzieja na przyszłość…