Od tego siedzenia w jednym miejscu zauważyłem, że niektóre rzeczy mi rosną a inne miękną, tylko żeby nie było – nie flaczeją. Pocieszam się, gdyż odkąd do rozsądnych dawek sprowadziłem mój kontakt z alkoholem, zupełnie o własnych siłach dokonuję wielkich odkryć i dochodzę do przełomowych wniosków. Między innymi zauważam, że o dziwo wszystko co mi się przytrafia okazuje się finalnie być dla mnie dobre. Nawet ten marazm ogólnoświatowy zaczyna przynosić mi z każdym dniem coraz więcej pozytywów. Możliwe, że to dlatego, że przestałem przejmować się absolutnie wszystkim na co nie mam wpływu i czymkolwiek w życiu denerwować. Wymyśliłem, że nie miałoby to najmniejszego sensu, aby coś istniało na planecie tylko po to by mnie wkurwiać. Wszystko musi mieć jednak znacznie głębszy sens niż taki powierzchowny jak nastawiony na konflikt i działanie mi na nerwy. Zresztą zawsze lepiej wymyślić i przyjąć za pewnik założenie zgodne w swej prostocie z nurtem ZEN niż lamentować i ciąć się tępą żyletką z bezsilności. I to tylko dlatego, że z uwagi na wewnętrzne zepsucie przeszkadza człowiekowi nagle coś czego „przez chwilę” nie ma lub nie można sobie arystokratycznie, w cztery konie, po pańsku z pańska na okupacji porobić. Z drugiej strony chyba lepiej być osobą, która głośno narzeka jak jej coś nie pasuje i przeklina niż być małym cichym podstępnym skurwysynem. Ostatnio w moim życiu bywa u mnie na szczęście już tylko prosto pod tym względem. Mam za sobą etap zaskoczenia, niedowierzania, wyparcia, bezsilności i wkurwienia. Fortunnie minął mi gdzieś „kryzys” wewnętrzny i psychodrama. Przestałem zupełnie przeklinać, a zaraz za tym przyszło do mnie pogodzenie z zaistniałą sytuacją i jej pełna akceptacja. I myślę, że to jest właśnie klucz do szczęścia – odkryć sens i prostotę w tym co do nas przychodzi niezależnie od tego jak źle to coś na pierwszy rzut oka może wyglądać.
Od jakiegoś czasu myślę sobie radośnie o wszystkim czego się dotąd bałem. Nie mam już przykładowo lęków przed tym, że bliska mi osoba może mnie nagle kopnąć w dupę, gdy jej coś odwali, nie mam lęku, że skończy mi się paliwo na autostradzie, kiedy komputer informuje mnie, że mogę przejechać jeszcze 15 km oraz nie mam lęku przed rzeczami ostatecznymi. Co więcej, gdy myślę o mojej śmierci ogarnia mnie dziś jedynie nietypowy dla mnie spokój. Nie tylko mam wybraną ulubioną piosenkę na mój pogrzeb, ale już dziś mogę powiedzieć, że jedynie czego żałuję w związku z tą ceremonią to zaledwie to, że jej w tak zacnym gronie nie odsłucham. Niezależnie czy mój pogrzeb będzie prawdziwy, symboliczny i czy da się rozpoznać moje zwłoki poprosiłbym spadkobierców o to by nad moją urną zabrzmiało „In My Life” Beatlesów. Myślę też o tym który miesiąc byłby najlepszy by kitę odwalić. W listopadzie mam urodziny to wtedy nie bo zżerałaby mnie ciekawość jakie dostanę prezenty i jakie życzenia. Do tego zawsze interesującą obserwacją jest kto się w danym roku powstrzyma od życzeń. Ten kwiecień dziś też mi jakoś szczególnie nie leży… zaczyna się lato i umrzeć w lato to trochę siara i frajerstwo największe. Bez sensu i to w ogóle teraz nie wchodzi za bardzo w grę. W maju ciągle mam bilety lotnicze do Miami i plany by zwiedzić po drodze Kalifornię. Czerwiec – powiedzmy, że za dużo koncertów mam kupionych by tyle kapuchy nagle stracić i wszystko jak krew w piach komuś oddać w spadku, czego i tak nie doceni, a pójdzie tam na nie tylko z zachłanności, żeby się bilet po mnie nie zmarnował. Zresztą mam w planach zobaczyć raz jeszcze Islandię wiosenną porą i czerwiec też z tych powodów zupełnie odpada. Lipiec… planowałem dzieci gdzieś na wakacje zabrać. Ciągle jestem ojcem i puki śmierć mnie nie rozłączy te sprawy są dla mnie dość istotne. Potem żegluję w sierpniu jak co roku zresztą, wpłaciłem zaliczkę więc jakoś krzywo by było tak chłopaków nagle wystawić. Ludzie mają takie rzeczy za złe. We wrześniu w moich planach jest Portugalia, w październiku Namibia i Botswana – zwłoki bez życia tam zawlec to zbytnia ekstrawagancja. Ewidentnie nie ma kiedy zejść w tym roku. W grudniu też nie… wiadomo prezenty pod sztuczną choinką i balety na Sylwestra, mocne postanowienia na Nowy Rok. Niepodobieństwem by było tak w grudniu nagle umrzeć. Chyba, że tak jak młody Beksiński, ale to trzeba mieć talent by dobry list pożegnalny po sobie zostawić na Gwiazdkę. Wiem… styczeń jest niezły. Sporą zaletą stycznia w tym przypadku jest to, że nie trzeba się odchudzać po obżarstwie grudniowym i na pocieszenie nie trzeba wracać do pracy takim napęczniałym! To wybieram styczeń – chyba się nikt w dziale personalnym nie obrazi jak im dymisji odręcznie nie napiszę…
A potem myślę, że te rozmyślania o śmierci nie biorą się u mnie znikąd. Może to dziwne, ale ja już pomału zaczynam czuć nostalgię za tym wirusem. Boję się, że za krótki czas bezpowrotnie minie wysublimowana atmosfera strachu i zagrożenia przed niewidzialnym wrogiem z mojej ukochanej Azji. Najgorsze, że ja widzę już teraz jak to całe unikalne zbiorowe doświadczenie pomału zaczyna nam wszystkim spierniczać. Ten wredny wirus kurczy się i w rękach nam się sypie. Oczami wyobraźni widzę jak za chwilę planeta wrzuci drugi, a potem trzeci bieg i znów będzie dokładnie tak jak było „zawsze”. Śledzę co się dzieje na giełdzie – ci co mieli stać się jeszcze bogatsi już się tacy stali. Zresztą ja też miałem nosa i farta w inwestycjach… Racja istnienia wirusa staje się z każdym dniem coraz mniejsza. Docierają do mnie przerażające wieści, że już za chwile kolejne fabryki zaczną uruchamiać produkcję i wtedy właśnie zaczyna mi być cholernie smutno z tego powodu. Znów nostalgia, żal i niedowierzanie, tylko inne tym razem. Bo dla mnie ten czas teraz to epizod absolutnie unikalny w moim życiu. Niechodzenie do pracy, brak kompulsywności wyjazdów, brak potrzeby robienia bezeceństw, brak chodzenia na myjnie, na rower, na wódkę, na randki, na seks do lasu, możliwość ostentacyjnego niewykazywania się nigdzie – bez zobowiązań i bez tłumaczenia się z tego. Myślę, że ten brak możliwości robienia czegokolwiek „oczywistego” do robienia, czegoś co się robiło przez całe życie „bo tak trzeba” ma w sobie coś z doświadczenia na pograniczu magii i romantyzmu. A może być też tak, że taka sytuacja jak ta nie będzie nam już nigdy więcej dana za naszego życia. To właśnie czyni ją tak bardzo unikalną. Ja zacząłem odkrywać sporo pozytywów i lekcji z niej płynących. Najbardziej mi szkoda w związku z tym, że ten wirus się „kończy”, że znów trzeba będzie mieć jakieś plany. Znów wir życia nas zacznie do siebie zapraszać na fajfa, na wino, na lodzika, na tripy po świecie, a potem zacznie nas on trawić i bez opamiętania sobą pochłaniać. Znów będą ambitne i zwinne cele do wykonania. Za kasę oczywiście, która przecież nie istnieje, bo jest tylko koncepcją wspierającą nasze zniewolenie jako ludzi przez innych ludzi…
Więc spieszcie się cieszyć tą oto piękną chwilą – taka cudowna jak ta teraz raczej nigdy się nam więcej już nie trafi. O chwilo trwaj!
Pojawił się pierwszy wulgaryzm i koniec czytania. Niereformowalny… Szkoda czasu.