Zauważam ostatnimi czasy jak coraz więcej rzeczy aktualnie mnie dosłownie… jebie. Może dorastam, a może się starzeję, któż to wie. Lista tłustych pozycji, które olewam na bieżąco jest imponująca i wraz z wiekiem coraz dłuższa. „Polskie” obozy koncentracyjne, jebanie trzech gwiazdek, pedofilia w religii, polski apartheid, niedobór krzeseł elektrycznych w więzieniach, sztuczne epidemie, dylematy szczepionkowe, krucjaty białorusko-podlaskie, oceany plastiku, rytualne mordy na wielorybach, inflacja lub influencerki… – program karnawału energii ciężkiego kalibru, który wymyśliła sobie ludzkość ku uciesze plebsu jest pojemny. Dawniej pospólstwo domagało się igrzysk i chleba, dziś kurdupel z Żoliborza zaspokaja wszystkie podstawowe potrzeby popierających go tępaków. W tle miernych rozrywek zalanych do łbów po korek, dogorywa nam sztuczna pandemia zarządzana przez sztuczną inteligencję panujących. Ci mają się wciąż niepokojąco dobrze.

Pomimo tego, że jak najbardziej chwalę sobie obecne wcielenie, staram się gdy tylko mogę uciekać od niskich wibracji gdzieś daleko. Wyjebuję je za okno jak leci – z moich social mediów i z mojej przestrzeni. Oczyszczam się ile tylko mogę. Ale nawet mnie co i rusz zdarza się dowiedzieć o czymś nowym na swój temat, co sprawia, że przycupnę gdzieś na moment w zadumie. Wspominam o tym, gdyż usłyszałem ostatnio interesującą opinię o sobie. Ponoć jestem lekkoduchem. Myślę, że poprzez takie urocze stwierdzenia można mną łatwo manipulować. Tylko tak nie dłużej niż przez 20 sekund. Takie teksty wpływają dodatnio na mój bunt w głowie. W tej samej sekundzie, w której to usłyszałem, zapragnąłem oczywiście zostać ciężkoduchem. Czy faktycznie jestem lekkoduchem?
Problem polega na tym, iż zupełnie nie ukrywam, że najbardziej lubię robić rzeczy przyjemne i nieprzyzwoite. Oczywiście w kulturalny sposób. Mój hedonizm i egoizm jest niemal moją wizytówką. Ludzie mają takie rzeczy za złe. Do tego w świecie, w którym wszystko jest na wynos, moje serce jest ciągle na miejscu. Umiem się nadal zakochiwać, tęsknić, macać, pragnąć i pożądać. Przecież musi na tej planecie istnieć jeszcze popyt na coś takiego jak zaufanie, szacunek, dobry seks i zabawa. I nie wiem jak wam, ale mnie właśnie to wystarczy by mieć dobre samopoczucie na swój własny temat. Wcale nie wykluczam, że mogę w mych postawach etycznych od kogoś odstawać. Tylko odstawać od kogo? Może od towarzystwa do którego z góry wiadomo, że niezupełnie przystaję? – to przecież normalne. Nie wykluczam, że mogę posiadać rozległy problem z komunikacją – moją vs reszta świata. Często mam dziwne wrażenie, że gdy ktoś do mnie mówi to używa podstępnych streszczeń myślowych, po to bym absolutnie nic z tego nie zrozumiał. To przecież ważne by się wsłuchiwać. To nic, że często gęsto nadal nic nie kumam, nawet pomimo mocnego wsłuchu z mej strony. Wsłuchuję się więc w nicość, czyiś brak ambicji, wymuszoną lekkość, arogancję, nowomowę, sztuczność, prymitywizm, spięcie dupy, pustkę umysłową… i zaraz po chwili od tego ginę.

Jestem z pokolenia, które wkrótce będzie umierać. Z ostatniego, które masowo otrzymało porządną edukację w szkole, za darmo. Ambitnego, któremu w życiu zawsze na czymś zależało. Tego nietypowego, które swą karierę zaczynało od wertowania poniedziałkowego dodatku z ogłoszeniami o pracę w „Gazecie Wyborczej”. Tego samego, które dziś na portalach randkowych straszy swym festiwalem starości i swą brzydotą. Nawet mnie samego. Jesteśmy odrażający dla dzisiejszych młodziaków z niewybrednymi tatuażami, dorodnymi cycami na wierzchu i ustami po przeszczepach od glonojadów. W naszych czasach tatuaże nosili kryminaliści. „A czy jest sens oklejać Ferrari?” – potarzam sobie bez ustanku za Georgem Clooney. Jestem z Ostatniego Pokolenia. Tego samego, które będąc w Paryżu wybiera zwiedzenie muzeów, nad zwiedzeniem lokalnych barów. Ostatniego takiego, które żeby porozmawiać o Gilgameszu, Hektorze i Rolandzie nie potrzebuje odpalać Internetu by się połapać o co chodzi w rozmowie.

Bo ja lubię łazić po muzeach, a cholera rzadko kiedy mam z kim! Lubię tam się włóczyć godzinami i zapadać się w klimat tego co tam widzę. Przybliżać się bez macania do tworów z przeszłości, ślinić się na ich widok i jarać jakby specjalnie dla mnie ktoś wynalazł ogień w tych muzeach. Łażę po nich często tak jak leci. Spuszczam się na widok dzieł Picassa, Warhola, Dalego i Banksy’ego. Włażę do starych świątyń, katakumb i kościołów. Penetruję cmentarze i przytulam pomniki na mieście. Nie gardzę fontannami. Sztuka nie ma dla mnie ani granic ani czasu. Szczególny rodzaj nostalgii dotyka mnie, gdy oglądam twory egipskiej cywilizacji w muzeach. Mam wtedy przeczucie, że tamci ludzie, 5 tys. lat temu byli najbliżej przybyszów z gwiazd – cywilizacji naszych stwórców. Wszystko co Egipcjanie po sobie zostawili posiada nieziemski pierwiastek płynący od naszych przodków z odległych galaktyk. Tych, których religie okrzyknęły w swej ówczesnej całkowitej niewiedzy bogami. Dla mnie to jak powrót do bardzo odległego domu… domu pra-rodziców, w którym żaden ziemski człowiek nie gościł od tysięcy lat.

Národní muzeum – Praga
Ja chcę móc wierzyć w ludzkość i mądrość ludzi z którymi przestaję. Nie chcę się na nich zawieść. Poszukuję u mego boku ludzi z gwarancją. Gwarancją dożywotnią. Nieistotne czy to „tylko” znajomi z tripa, z nart, z biegania, czy znajome z łóżka. Ja chcę mieć z nimi wszystko – i fajn na glanc i na tip-top dograne. Do tego na sztywniutko w emocjach, bez dram nikomu niepotrzebnych. Chcę dziś wiedzieć już zawczasu, już teraz, że nie rozczaruję się nikim intelektualnie. Nieistotne czy skończymy kiedyś w „na zawsze razem”, czy „w środku”, czy „na niej”, czy „pod nią”, czy w lesie, czy na końcu osobno… Jaj intelekt ma mnie walić po ryju. Ma z niej tryskać co i rusz, po udach, w zaułkach, na każdym jej kroku i przy niejednej okazji. Przy klepaniu po gołej dupie i puszczaniu bąków też. Nawet w dłużyznach, w skrócie, albo w szerokim kadrze, tak aby się nie wymydliło nic nagle… oby! Poznawanie kogoś nowego ma być fascynujące, nawet gdy już nie zechcemy widzieć się ponownie – „piątka i miłego dnia” lub gdy postanowimy poprzebywać ze sobą tylko przez jakiś czas, w jakiejkolwiek formie. Bo spotykanie ma być też z gwarancją. Po bliższym poznaniu ma być potem o czym rozmawiać.

MoMA – Nowy Jork
Wino? Yhm… Seks, dziewczyna, przyjaciółka, dupa, kumpela, urocza wariatka od ciskania talerzami w nieprzyjemne ściany? Tak. Czemu nie? Strasznie banalne nadzieje, ale nie rozczulamy się. Ja chcę po różnych akcjach mieć z kobietą-człowiekiem o czym gadać. Posiadać tematy jakieś do wspólnego gara – by je włożyć i coś z nich wespół upichcić. Nie chcę czekać, jak wielu, kiedy ona sobie pójdzie, gdy już będzie po wszystkim. Niech nigdzie nie idzie. Niech zostanie na dłużej. Przecież ma gwarancję! Niech i jej i mnie będzie się chciało jej zostanie razem czym prędzej ugodzić. Niech jej będzie się chciało jeszcze coś więcej niż prysznic, buziak i narapapacześć… do następnego kiedyś razu by coś wspólnie popełnić… Tylko komu dziś by się chciało cokolwiek, zwłaszcza z kimś coś planować…?

their opinion of you, is not your business. See you in MoMa one day!
MoMa is too poor to go there twice in a lifetime. We need sth better in NYC. Let’s go to the bar.
Bar is always a good idea. You are paying. No discussion.
That’s right 😎