Mój plan podróży był doskonały – dlatego nie miał wad. Do tego był chyba jedynym możliwym oscylatorem pandemicznych i wszechświatowych obostrzeń jakie zapanowały we wszechświecie. Przynajmniej jedynym jaki udało mi się wymyślić. Paradoksalnie najtrudniejsze w nim było przedostać się z Polski do Paryża. W dzisiejszych czasach mało co tam lata nawet w wersji na bogato. Ostatecznie w piątek wszystko pomyślnie podopinałem na ostatni guzik, zsynchronizowałem w czasie i z optymizmem mogłem zacząć planować co zapakuję na rejs. Do startu mojej rakiety zostały zaledwie cztery dni. W poniedziałek umówiłem się na test PCR we Wrocławiu. Ostatnim punktem granicznym miał był wtorek. O 11:00 jeszcze praca i na długo wcześniej planowana rozmowa z szefem, a potem urlop i nara-papa-cześć. Niektórych rzeczy w żaden sposób nie dało się ani przełożyć, ani anulować. Ta rozmowa to była ta właśnie niektóra rzecz. Już chwilę po niej, nie później niż w samo południe miałem wyruszyć autem ku przygodzie. Najmniej uśmiechała mi się podróż samochodem do Frankfurtu. Pocieszało mnie, że lecę z kolegą i będę miał zmiennika za kółkiem. We Frankfurcie mieliśmy późny nocleg u mojej znajomej z poprzedniego rejsu, poranny pociąg do Paryża następnego dnia bagatela cztery godziny, dwie godziny zapasu na dostanie się na lotnisko, jeszcze tylko samolot z Paryża do Fort-de-France, taksówka na miejscu, a na mecie upragnione pół koi na luksusowym katamaranie, którym planowałem podbić jedno z moich marzeń z dzieciństwa. Indie Zachodnie, Małe Antyle, departament zamorski Francji, Karaiby – jak zwał tak zwał. Ja tylko planowałem lecieć do raju na Ziemi by nie musieć słuchać o tym jak skrajnie nieodpowiedzialne i niebezpieczne jest chodzenie bez maski w Polsce. Już w sobotę od rana towarzyszył mi nastrój mobilizującej ekscytacji. Układałem w głowie co tu zabrać ze sobą. Sprawdzałem pogodę w tropikach. Trochę czytałem. A chwilę potem otworzyłem maila i przeczytałem korespondencję od Air France. „Twój lot do Fort-de-France z 17 marca został anulowany. Proponujemy ci bezpłatną zmianę lotu na 19”. Przecież miałem plan praktycznie doskonały… Targany rozterkami, złością, sprzecznymi uczuciami, buntem, kapitulacją, wewnętrzną rezygnacją, ale też zachłannością na marzenia i wrodzoną upartością połączoną ze skąpstwem, bo któż by chciał spuścić w kiblu tyle kapuchy praktycznie nie do odzyskania, kliknąłem ostatecznie proponowaną zmianę. Nie było wyjścia. W obecnej sytuacji nic innego poza pogodzeniem się z faktem, że francuskie linie podstępnie zabrały mi bez pardonu dwa dni wakacji nie zostało. Widać tak miało być. No i znów zmiana ciągnąca za sobą kolejne zmiany. Odwołanie Frankfurtu u znajomej, dokupienie biletu lotniczego do Paryża, bo teraz czasu na dolecenie było aż nadto, zorganizowanie noclegu u znajomej Kapitana w Paryżu. Wylot w środę do Paryża oznaczał przebijanie się po godzinie policyjnej RER-em przez pół miasta z lotniska Charles de Gaulle w okolice lotniska Orly. A potem już tylko przeczekanie dwóch wieczorów i całego dnia u tej nieznajomej mi znajomej znajomego do piątku rano i fruuuu na Martynikę. Ja nie dam rady? Łatwizna…
Ucieszyłem się, kiedy nadeszła środa. Miałem dość poprawiania ortografii we francuskich pisemkach, drukowania lipnych dokumentów potwierdzających moje zatrudnienie na Martynice w charakterze pomagiera na statku, pakowania i przepakowywania, robienia testów na covid, całego obłędu. A godzinę przed startem na lotnisko otrzymałem telefon od Przyjaciela i współtowarzysza mojej bezcennej już przygody:
– Nie jadę. Mam problemy. Potem ci wytłumaczę…
No rzesz… Ale już nawet nie pytałem. Zasadniczo uznałem, że już mnie to i tak mało wszystko dziwi. Pojechałem sobie na lotnisko z jakimś Mongołem z Ubera co pomylił w Warszawie mosty i próbował mi po rosyjsku wytłumaczyć, że przecież więcej nie zapłacę i to tylko 10 min dłużej pojedziemy. Dotarłem, wysiadłem i rozsiadłem się w oczekiwaniu na nadanie bagaży. Wtedy telefon zadzwonił drugi raz:
– Wybacz… Jechałem już na lotnisko i musiałem zawrócić. Laska mi robi problemy, że rozpieprzam jej marzenia, że ją wystawiłem, że znów pojechałem z tobą a nie z nią, że jestem kłamcą i oszustem. Więc… w samolocie do Paryża mnie nie będzie, ale nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. Może jakoś dojadę do Paryża inaczej…
– OK. Ogarniaj stary…
Wkurwiona kobieta to dla faceta niemal zawsze problemy. I właśnie wtedy zrozumiałem, że faktycznie, skoro ona jest tak wściekła to dla mojego kolegi nadal jest jakaś nadzieja by mógł pojawić się jeszcze w tym Paryżu do piątku. W tamtej chwili przypomniała mi się pewna zasada, o której założę się nie każdy z Was wie. Otóż to co powiedziane we wkurwie przez kobietę jest czymś innym niż prawdziwa jej intencja. Jak we wkurwie kobieta Ci mówi spierdalaj to masz nie spierdalać. To znaczy tylko tyle, że ona chce dajmy na to pobyć trochę sama, a Ty sobie poczytaj gazetę, napij się herbaty. Nigdzie nie idź. Dlatego oświeciło mnie, że jeśli we wkurwie kobieta mówi mojemu kumplowi, że ma z nią zostać, to nie może to absolutnie znaczyć, że ona chce z nim akurat sobie posiedzieć. Znaczy to mniej więcej tyle, że właśnie nadszedł jego czas na spierdalanie. Pozostanie przy niej w tym stanie raczej nie będzie dla nikogo z nich budujące. Pomyślałem, że albo mu to wytłumaczę albo sam niebawem do tego dojdzie. Niestety z nami facetami jest tak, że trochę za dużo kobiecych emocji i łatwo się w tym pogubić.
W ten sposób znalazłem się w Paryżu, sam… Samolot wylądował po 20:00 – centralnie w godzinę policyjną. Moje bilety lotnicze były jedynym powodem, dla którego mogłem przedzierać się przez opustoszałe przez pandemię miasto. Taxi na miejsce docelowe 60 EUR, pociąg 12… Wybór był oczywisty. Siedziałem w pustym wagonie i gapiłem się na przygnębiające stacje, które zmieniały się powoli niczym w pandemicznym transie. Całość przedstawienia trwała godzinę. Nie wiem czy było warto. Jeszcze 15 minut z buta objuczony walizkami i byłem na miejscu. Drzwi otworzyła mi sympatyczna kobieta. Starsza ode mnie. Polka mieszkająca w Paryżu od 18 lat. Pierwsze co się dowiedziałem to fakt, że mam jej zapłacić za dwie osoby w pokoju, bo przecież miałem być z kolegą, a drugie, że możemy się napić wina, bo dobrze mi z oczu patrzy. To pierwsze jakoś przebolałem, a na to drugie przez grzeczność nie protestowałem.
Piliśmy, siedzieliśmy i gadaliśmy – głównie historie naszych pokręconych żyć omawialiśmy. Tym sposobem poszła na szczęście tylko jedna butelka, a ja podziękowałem za więcej i padłem. Byłem zadowolony. Mogło być gorzej. Następnego dnia planowałem ruszyć w miasto. Rano więc był jogging 7 km, potem prysznic i marsz z buta na PWR (Piwo w rękę). Wiadomo nad rzekę, potem rzeką do ciągle sfajczonej Notre Dame, a następnie zmiana kursu w lewo od rzeki aż do Pól Marsowych i nawrotka do bazy. Idealna trasa o konturach Afryki, bagatela 25 km mi wyszła. Musiałem wrócić przed 18:00 bo przecież godzina policyjna… Mam w życiu tak, że jak się nie zniszczę to się podejrzanie źle czuję, jakby mi jakaś mega okazja na coś spierdoliła albo promocja na życie. Sam nie wiem czemu tak mam. Więc tego dnia nogi weszły mi w dupę, a ja się czułem jak młody bóg no i padłem jak ten prostak bez rewanżu w postaci kilku kieliszków wina ode mnie, które wypadało mi zaprzyjaźnionej już Polce odstawić. Cóż akurat swoje już dziś wypiłem więc może następnym razem się zrewanżuję… Bo ile na raz można…
Obudziłem się niedowierzając, że jest piątek. Jak na coś tak długo czekasz to Ci to coś potem dziwnie smakuje, jak się tego doczekasz. Prysznic i telefon od Przyjaciela.
– Mam do ciebie jeszcze 20 minut. Przedzieram się przez miasto. Jechałem tu całą noc. Skończyła mi się benzyna we Francji. Musiałem czekać aż minie godzina policyjna, bo nie działały stacje benzynowe. Spałem chwile gdzieś koło granicy. Ja pierdole… Czekaj na mnie. Zostawię tam u ciebie samochód. Pojedziemy razem taxi na lotnisko…
Wow… Spisałem go na straty a on jednak ogarnął…
Prawie nie mogę uwierzyć. Siedzę w samolocie koło mojego kompana. Miał być, potem miało go nie być, teraz jest. Wszystko jest w życiu płynne i niepewne. Zadziwiające, ile każdy z nas nosi historii na sobie. Każdy człowiek w tym samolocie ma takie. A przecież nasze były zwykłe. Prozaiczne wręcz. Kombinacje by polecieć do Paryża, cyrki z lewymi papierami by dostać się na Martynikę oficjalnie do pracy, bo nie wolno tam podróżować ani dla hecy ani dla wakacji.
Któż by pomyślał, że po drodze będą problemy z dziewczynami? Do tego dziewczynami nie moimi, a nawet takimi nieuwzględnionymi nigdzie w naszych wspólnych planach. Któż by pomyślał, że te problemy mogą negatywnie odbić się na moich wakacjach? Skoro jeden nieznany nikomu wcześniej człowiek może w Kanale Sueskim zablokować 10% światowego handlu to tylko pomyślcie do czego jest zdolna jedna znana nam obu kobieta?
Podczas kiedy niektórzy wybierają by w zaciszu domowym przed telewizorem zgłębiać 1241 odcinek „Ukrytej prawdy”, my z kolegą wybieramy czytać w naszych codziennych esemesach odkryte prawdy o nas. Niezmiennie zadziwia nas jakimi to złymi na wskroś ludźmi jesteśmy. Od lat tak już mamy… i od lat to czytamy. W końcu idzie się do tego wszystkiego przyzwyczaić. Dlatego najwyższy czas skupić się na wakacjach i przygodzie. To one wraz z zawrotną szybkością lotu Boeinga 777-300 przybliżają się do nas z każdą przefruniętą wspólnie chwilą. Czekają one na nas spokojnie w miejscu, którego my nie możemy się już powoli doczekać…
…to be continued…