14 sierpnia 2020

Mam ostatnio przeświadczenie, że nie tylko moje związki z kobietami, ale też miejsca, które odwiedzam najbardziej ze wszystkiego przypominają to co lekarze definiują jako syndrom paryski.

Ludzie przyjeżdżają do Paryża, bo chcą zobaczyć ósmy cud świata. Chcą zobaczyć jak wygląda miłość kąpiącą się w deszczu romantycznych ulic, chcą spotkać słynnych artystów czytających Le Figaro, takich z fajką w ustach, żłopiących w zadumie kawę, pragną poubolewać sobie nad zjaranym dachem katedry Notre-Dame, potem poszlajać się przez klimatyczny Montmartre, mieć przez chwilę wieżę Eiffla tylko dla siebie, mijać upadłe kobiety na Placu Pigalle zajadające się najlepszymi kasztanami na świecie, zanurzyć się w paryskie światła Champs-Élysées, a na końcu spotkać mit miasta, który widzieli na nieskazitelnych filmach o Paryżu, wysłuchali we francuskich piosenkach, podziwiali na zdjęciach i przekazach, które weszły na stałe do naszej pop kultury. A potem lądują na lotnisku i zamiast na przywitanie dojrzeć dzwonnika z Notre-Dame w czerwonym berecie, jedyne co spotykają to długą kolejkę do busa, a wcześniej do biletomatu na dworcu, z którego chcą dojechać do centrum. Pierwsza konfrontacja z rzeczywistością przychodzi dość szybko. Miasto jest bardziej brudne niż na filmach. Nie pachnie ani fiołkami, ani perfumami z Moulin-Rouge. Jest bardziej zróżnicowane etnicznie niż przeciętne europejskie miasto. Paryski chic widoczny jest nader rzadko. Poza francuskim prawie równie często słychać rosyjski, polski, chiński i japoński. Nijakość i bogactwo kontrastują z wielokolorową imigracyjną biedą widoczną niemal w każdym zaułku miasta. Gdzie się nie obrócisz jakiś Myfriend chce Ci wcisnąć miniaturkę wieży, jakieś latające gówno lub inną niezapomnianą pamiątkę. Montmartre jest tak przeludniony, że nie znajdziesz łatwo miejsca by przycupnąć nawet na piwo i ślimaki. To samo przed Sacré-Cœur – tłumy ludzi chcą sobie zrobić foto z bazyliką, na Polach Marsowych nie ma gdzie rozłożyć koca, a żeby dostać się na wieżę Eiffla potrzebujesz postać w kolejce dwie godziny by wykupić upragniony bilet.

„Już nie ma dzikich plaż” jak to śpiewała Irena Santor. Tak samo dziś jest wszędzie. Paryż nie jest w tym osamotniony. Tydzień temu bycząc się na plażach Majorki spotykałem bagatela jednego Myfrienda co cztery minuty. Straciłem rachubę w liczeniu ich ofert już po pół godzinie. A właściwie to nie ja ich, to oni spotykali mnie. Zawracali mi dupę regularnie myśląc, że jestem niemieckim faszystą ze złotymi zębami na zbyciu. Po jakimś czasie odkryłem, że jedyną obroną na ich dukaną hitlerszczyznę jest nic innego jak odpowiadać na wszystko po polsku. Największy problem polega na tym, że dziś rodzina Myfriendów oferujących chusty na plażę z lokalnego demobilu lub okulary od Armaniego za symboliczne 10 euro – cena do negocjacji, jest znacznie większa niż wszystkich turystów na wyspie uzbieranych w erze Covid 2020 razem wziętych. Trzecie największe lotnisko w Hiszpanii nie ma popytu u wystrachanych frajerów z Rosji, Niemiec i Anglii tak by móc zapewnić Myfriendom odpowiedni zbyt na ich lokalny szajs. Dominują Polacy i Hiszpanie. Niestety przeciętny Myfriend nie jest łatwy, żeby go ani zmylić, ani zgubić. Dla nich jesteśmy łatwym, statecznym obiektem kipiącym od nadmiaru europejskiej kapuchy, którą trzeba od nas wyskubać w zamian za garść bezużytecznych paciorków prosto z Chin. Ich nalot na nas wydaje się prostą sprawą. Gromadzą się tacy wśród białasów niczym muchy lecące do gówna. Kiedy wejdziesz w jakąkolwiek rozmowę przegrałeś. Nic nie kupisz – to ostentacyjnie obsypią Cię piachem – niby niechcący.

Od poniedziałku jestem na Sardynii. W Cagliari strategia Myfriendów jest nieco inna. Tu atakują w restauracjach różami. Nie przepuszczą Ci, gdy siedzisz ze znajomymi. No…, grazie, basta, lasciare in pace!, dio cane!!, cazzo!!!!!!, vaffanculo!!!!!!… te słowa to miód na ich uszy… W ich głowie jedyne co mają to darmowe zamówienie na większą ilość zdechłych kwiatów które trzeba Ci wepchnąć pod nos z dostawą do stolika. Poziom agresywności żebrania o kasę sięga tutaj absurdu. Gdybyś mógł wetknąłbyś byś im w odwecie te wszystkie róże w tyłek co do jednej na pożegnanie.

Zmęczeni nagabywaniem przez typów o ciemnych oczach postanowiliśmy ruszyć uprażone słońcem kości i zobaczyć coś więcej niż restauracje z frutti di mare i pysznym Aperolem. W tym celu wraz z moimi kompanami zapragnęliśmy przemierzyć autem ponad 200 km z Cagliari do Cala Gonone, a dalej stamtąd kilka mil statkiem tylko po to by podziwiać nieziemskie groty i plażę w Cala Luna. Jest to miejsce żywcem wyjęte z okładek przewodników po Sardynii, dostępne praktycznie tylko z morza, bo komu by się chciało dwie godziny iść tam pieszo przez kipiącą słońcem skalistą prerię. Ostatecznie podróż tu zajmuje w sumie pół dnia. W śródziemnomorskim słońcu i korkach auto mocno wlecze się do portowego miasta. Potem trzeba doliczyć pół godziny statkiem i jesteś na miejscu. A gdy się tam dostaniesz zastanawiasz się już tylko jak to możliwe, że kilkaset osób wpadło dokładnie na ten sam pomysł co Ty? Jedynym pocieszeniem są nieziemskie kolory i zmysłowa energia cudownej przyrody rodem z Bali. Nawet trawa imituje tu pola ryżowe z Azji. Boski geniusz kreacji znalazł tu swój cudowny rozmach. Jedyne w swoim rodzaju jaskinie wychodzące prosto na plażę, obłędnie ciepła, krystalicznie przezroczysta morska woda i zgrabnie opalone gołe tyłki smażące się praktycznie co metr. W takich chwilach myślę, że każdy kraj ma swoje prywatne Władysławowo, ale to italiańskie jest lekko bliższe mej duszy. Za to problemy są na pewno te same. Gdziekolwiek jesteś, gdy robisz fotkę na Insta, dobrze abyś miał pod ręką apkę do wycinania z niej towarzyszy naszego gatunku i ich plażowego ekwipunku. Inaczej mediowy fejm traci wszelki sens. To tak jakbyś zdobywał Mont Everest i musiał przeciskać się między selfistickami wrednych Japończyków…

Kończę te wspomnienia lądując na lotnisku we Wrocławiu. Cieszę się, że nie ma wiochy oklasków, kiedy mój Ryanair łagodnie dotyka wrocławskiej ziemi. Pomyślałem sobie, że jednak mieszkańcy Wrocławia to większa klasa w porównaniu z niedzielnym LOTem wiwatujących przy lądowaniu warszawiaków z Palmy. Wtem siedemnaście sekund później słyszę jak jakiś omaskowany po zęby chłop w czarnych okularach drze na mnie japę na pół samolotu… Oświadcza wszystkim, że zrobi mi zdjęcie i zgłosi niewłaściwie noszoną maseczkę… W takich chwilach sam nie wiem do końca czy ja jeszcze śpię, czy już mnie ktoś może uszczypnął…

O tempora, o mores, o curva!

2 myśli na temat “14 sierpnia 2020

Dodaj komentarz