Podobno nieważne, w jakim świecie żyjemy. Ważne jaki świat żyje w nas. Niesamowite jaki człowiek staje się mądry. Im więcej podróżuję w przyszłość, tym lepiej odkrywam pewne rzeczy na nowo. Nie spodziewałem się, że jakość powietrza w Nowym Jorku jest tak tragiczna dla moich płuc. Kiedyś śmierdziało mi tu wręcz wybornie. Kiedy pierwszy raz się czymś zachwycasz wszystko ci dobrze cuchnie. Pomyślcie teraz o swoich żałosnych eks partnerach. Żenada, że można było dawniej za kimś takim tak latać jak wygłodniały pies za suką. Tymczasem dziś kompletna pustka w emocjach na samo wspomnienie o niej. Gusta zapachowe ewoluują. Pożądanie ewoluuje. Obłęd też.

W każdym razie wszechobecna para wodna buchająca kłębami dymu z niemal każdej nowojorskiej ulicy, nadaje temu miastu unikalnego zapachu. Gorącą parą ogrzewane są domy i dzięki parze z kranów leci ciepła woda. Para jest tutaj wszędzie i cuchnie tą parą wszystko. Być może właśnie dlatego podczas kolejnych dni pobytu w tym kurorcie, nabrałem dziwnego wrażenia, nie… byłem niemal pewien, że właśnie nabawiłem się jakiejś odmiany raka płuc. Z każdym dniem czułem jakby mnie coś coraz łapczywiej zżerało od środka. Zacząłem gadać sam do siebie: „Misiu wrócisz do domu, zarzucisz na trochę picie, pójdziesz sobie do specjalisty, zrobisz wszystkie badania, kupisz sobie inhalator, może będzie dobrze”. Ten mój kaszel był na pograniczu kaszlu gruźlika i przysięgłego nikotynisty, którym w przeciwieństwie do mojej matki nigdy nie byłem. Biegłem, jak oszalały po Parku i kaszlałem jak parowóz. Żeby nie wiem co, z tego mojego biegania nawet w agonii zrezygnować nie potrafiłem. Miałem nadzieję, że kaszel puści mnie, gdy opuścimy to diabelskie miejsce. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że miał mnie on puścić już nazajutrz.
Dziś był nasz ostatni dzień w Wielkim Jabłku. Planowo jutro rano wszyscy mieliśmy znaleźć się na pokładzie naszego wypasionego auta. Wspólnie z Hiroszimą, z Magiem z dalekiego Egiptu i z Zu szykowaliśmy się aby wyruszyć do Kanady. Ostatni dzień na miejscu rozpoczęliśmy z Cylindrykiem tak jak zwykle… od naszej codziennej przebieżki. Planowaliśmy zrobić dyszkę po Parku, a w międzyczasie mieli na nas gdzieś wpaść Arcykaplanka z Gangusem. Jak wychodziliśmy trzymała ich jeszcze jakaś delira i z trudem ogarniali swoją kuwetę. Bankowo musieli być od rana jeszcze na niezłej bani po wczoraj, gdyż pokonanie tych paru kroków do nas, zajęło im całą wieczność. Ponoć ledwo łapali oddech. Musieli co chwila po drodze odpoczywać i posilać się wodą z kałuży. W pewnym wieku to chyba normalne. O dziwo, kiedy tak biegliśmy, nagle z zagajnika zaczął doganiać nas Mag z dalekiego Egiptu. Zu skierowała go do nas śledząc na żywo trajektorię naszego pędu. Po tym jak wrzuciłem wprost na fejsa relacje garmin live, prosto z mojego zegarka, nasz bieg przestał być dla świata anonimowy. Śledziło go dobre pół Polski i niejeden znajomek miałby chrapkę by też nas namierzyć własnoręcznie w Parku, aby sobie przybić z nami piąteczkę. Tymczasem nakurwialiśmy z Cylindrykiem ile fabryka dała – bieg na żywo wprost z Central Parku, bieg na bogato. Mag wyprzedził nas, zrobił sobie z nami kilka obscenicznych fotek, wrzucił z nich relację na Insta i pobiegł dalej obiecując na odchodne, że spotkamy się wieczorem. Jakoś nie tęskniliśmy za tym wieczorem z nim. Debilix… Nic tu dodać, nic ująć.






Tymczasem nasze plany dyszki po Parku dość zwinnie się nam ziściły. Nikt nie miał zawału. Najwyżej lekkie zakwasy. W tym amoku żaden z nas nie pamiętał, aby zabrać z Polski magnez musujący z Biedry na obolałe mięśnie. Ostatecznie zmieściliśmy się w niezłym czasie. Czekaliśmy przez to dłuższą chwilę na ociężałych życiem niedobitków. Po tej dłuższej chwili cała nasza czwórka mogła wreszcie ruszyć na zasłużone śmieciowe amerykańskie śniadanie. To tutaj zapadła decyzja, że święto ludzi jakże ciężkiej pracy, uczcimy sobie na Conney.
Dzień był piękny, słoneczny, majowy, idealny na pierwszomajowy pochód. „Jest na tyle pięknie by dziś jechać na Conney” – myśleliśmy sobie pod nosem. Conney Island to niesamowite miejsce. To tutaj odpoczywały od pokoleń kolejne hordy nowojorczyków spragnione niewyszukanych wrażeń. Nasze metro jebało się na brooklyńską plażę dobre 40 minut. Nagrodą w trakcie jazdy były zapierające dech w piersiach widoki na Manhattan, gdy jechaliśmy przez odkryty most. Ale chyba nic więcej.
Ostatni przystanek Coney Island, Stillwell Ave, Brooklyn – to tutaj. Byliśmy na miejscu. Pierwsze co zrobiliśmy to zakupy w pobliskim sklepie z lokalnymi ciuchami. Pierdzielnęliśmy sobie z Cylindrykiem każdy po wielkim ręczniku plażowym z amerykańską flagą. Ja doprawiłem się gejowską koszulką w lokalnym stylu. W końcu kto bogatemu zabroni walnąć się w negliżu na amerykańskiej fladze i oglądać sobie fajną, świeżo skupioną koszulkę.
Conney to typowe zadupie. Nowojorski bulwar plażowy sprzed potopu. Kilka bud z żarciem i piwem, jakieś przeciętne molo, trochę piachu i zwyczajna, mało seksowna plaża z niepowalającym nikogo widokiem na ocean. Wszystko otoczone zardzewiałymi karuzelami, które swoje lata świetności dawno miały już za sobą. Świeciło nam słoneczko prosto w paszcze. I w sumie tylko to ratowało nas przed salwowaniem się odwrotem z tego badziewnego miejsca. Gdybym miał porównywać Brooklyn do czegoś mi znanego, porównałbym go do „klimatów” panujących na warszawskiej Pradze. Samo Conney to taka nasza Gdynia. Ni to ciekawe, ni to warto, a jednak objawia ci się prawdziwa mizeria jak już tam jesteś na miejscu. Wieje lipą jak na Skwerze Kościuszki.
Wycieczka na Conney skończyła się konsumpcją niewybrednego lokalnego amerykańskiego żarcia w pobliskiej budzie i kilkoma nowymi browarami na liczniku. Koło 17. byliśmy znów na Manhattanie. I tu znów robiliśmy to co szło nam najsprawniej – piliśmy browary. Tym razem mieliśmy w tym jakąś misję. Mieliśmy czekać na resztę naszej grupy. Za bagatela kilka chwil miała dolecieć do nas z Barcelony Hiroszima. Do tego, na wieczór zapowiedzieli się Pilot z Monią – zapomniana przez świat parka znajomków z całkiem innego tripa, która zatracona w romantyzmie wspólnych chwil wyraziła łaskawą chęć by tego wieczoru do nas przyjść. Miał się też oczywiście pojawić Mag z Zu. Doborowe towarzystwo. Ważne, że wszyscy w komplecie. Hiroszimy obawiałem się dziś najbardziej. Kiedy jest spokojnie, a wiesz, że ta dziewczyna wkrótce ci doleci, możesz być pewien, że zło prędzej czy później pierdolnie znienacka. Z drugiej strony, jeśli już masz być z kimś na tripie to najlepiej z ludźmi posiadającymi podobne zaburzenia psychiczne do twoich. Hiroszima do tego obrazka pasowała jak ulał.
Najbardziej wkurzające w czekaniu na kogoś jest właśnie samo czekanie. Zwłaszcza gdy wiesz, że masz tego czekania przed sobą całe długie godziny. Potrzebowaliśmy w związku z tym jak najszybciej gdzieś sobie przycupnąć. Mała Italia zdawała się być ku temu wymarzonym miejscem. Historyczne uliczki przejęte w XIX w. przez tysiące szemranych włoskich rodzin z Neapolu i Sycylii na swoją wyłączność. Sycylijczycy na emigracji założyli tu sobie prawdziwe włoskie domy i otworzyli restauracje w starym domowym stylu, próbując budować Amerykę, wychowywać swoje dzieci po amerykańsku i stworzyć tu namiastkę dalekiego domu. Przy okazji przywieźli ze sobą przepis na pizzę – żarcie dla biedaków, oliwę i mafijny temperament. To w takich miejscach jak to zrodził się mit Dona Corleone. Dziś Mała Italia przejmowana jest przez Chinoli i Azjatów, którzy jak zwykle bezczelnie panoszą się na każdym możliwym zaułku miasta. Prawdziwe włoskie restauracje na szczęście ciągle jeszcze tu są. Niektóre noszą do dziś ślady porachunków ojców sycylijskiej mafii sprzed lat. To tu rozgrywały się słynne strzelaniny i egzekucje niewygodnych świadków lokalnego półświatka. Nam zostało do delektowania się włoskie żarcie i wino.
Jakoś się nie zakochałem. Ani w tej magicznej chwil, ani w żarciu, ani w romantycznej energii miejsca. Mała Italia jest nie tylko coraz mniejsza, ale staje się też coraz badziewniejsza. Zjedliśmy, ożłopaliśmy się winem,a potem znów przycupnęliśmy w oczekiwaniu na wixę z naszymi Ziomeczkami.
Trwało to absolutną nieskończoność, kiedy zaczęli pojawiać się pierwsi z listy specjalnych gości wieczoru. Pilot z Monią byli tymi pierwszymi. Jedyne co z tego pamiętam było to, że zrobiło się nagle bardzo sztucznie. Monia była w początkach ciąży z Pilotem, a Pilot jak to Pilot – miałem wrażenie, że zajmuje się w tej całej sytuacji robieniem dobrej miny do złej gry. Teraz brakowało nam już tylko Hiroszimy do pełni szczęścia. Podobno wylądowała, przyszczypała się na amerykańską kartę SIM, wiozła dla nas gorzałę z Polski i przedzierała się na oślep, bez Internetu w naszym kierunku metrem. Wszystko mniej więcej właśnie w takiej kolejności.
– No siemka Ziomeczki! – usłyszeliśmy znajomy głos. – Wiozę dla was przez pół świata gorzałę z Polski. – Cała Hiroszima. Już sam jej głos potrafił zelektryzować ludzi do jakiegoś działania. Była jak zawsze inspirująca do robienia czegoś pojebanego i bardzo hałaśliwa w tym swoim inspirowaniu. Tuż za nią kroczył zwykle alkohol i niezachwiane przekonanie o słuszności jej wszelkich działań.
Ja miałem już dosyć tego dnia. Ucieszyłem się, gdy grubo po północy padła komenda do odwrotu do domu. Pilot z Monią też chcieli już się zmyć. Zu z Magiem chyba się nie pojawili. Może byłem na tyle najebany, że ich zwyczajnie w tym tłumie nigdzie nie rozpoznałem. Za to teraz Hiroszima podążała równym krokiem obok nas, tworząc z nami od dziś nieodłączny kwintet ochlapusów z dalekiej Polski.
Podobało mi się, że nasze grono się wreszcie powiększa. Na swój sposób lubiłem Hiroszimę. Poznałem ją kiedyś całkiem blisko w samolocie do Faro i jakoś od razu między nami „coś pykło”. Co prawda bylem wtedy w małej relacji z kimś innym, ale to właśnie przez Hiroszimę ta mała relacja zamieniła się w pył. W sumie też przez psa, którego nazwaliśmy Andrzej. Stało się to już po dwóch dniach od naszego poznania. Dziwne, bo nigdy nie łączyło nas nawet pijackie buzi, że nie wspomnę o czymś więcej. Niektóre kobiety potrafią być czasami w chuj zazdrosne o byle gówno.
Kiedy weszliśmy do metra, jedyne o czym wtedy myślałem, to było moje łóżko. Co prawda łóżek odliczone było tyle ile nas, czyli cztery. Hiroszima była tej nocy piąta. Miała wiec spać na kaczora z kimkolwiek. W sumie komu mogłoby to przeszkadzać. Może nie była z wyglądu miss świata, jednak jestem pewien, że w tych warunkach nasze chłopaki mogli mieć na nią niemałą chrapkę. Nawet Arcykapłanka była żywo zainteresowana „gdzie ona będzie spać”. Ja nie miałem żadnej.
Nasz pociąg jadący w stronę Harlemu wreszcie przyjechał. Wszyscy chwiejnym krokiem posłusznie wtoczyliśmy się do wagonika. Drzwi jak to miały w zwyczaju postanowiły się majestatycznie za nami zamknąć. A ja… ja usłyszałem tylko ten skrzeczący krzyk, krzyk Hiroszimy, którego nigdy już pewnie nie zapomnę:
– Ej! Na peronie zostały moje rzeczy. – W tej sekundzie wagonik ruszył. Nie pamiętam bardziej plastycznej sceny jak żyję. Może tylko kilka razy w życiu widzisz coś, czego każdy animowany piksel zapada ci w pamięć, tak jak mnie wtedy. Nasze oczy zwróciły się na szybko oddalającą się od nas ławeczkę na stacji w metrze. Z całych sił machaliśmy do plecaka Hiroszimy, do jej komórki, polskiego paszportu, portfela z kartami i hajsem. Najbardziej machaliśmy do gorzały przytachanej z Polski specjalnie dla nas… Nikt nam wtedy nie odmachał…
– Musimy wysiąść na następnej stacji i tam wrócić – Krzyknęła bardzo przekonywująco Hiroszima. Byłem tak przymulony, że mi to osobiście zwisało…
– Tak zróbmy! – odkrzyknęła Arcykapłanka.
– W takim razie daj mi klucz do chaty… – Zaspany i zrezygnowany poprosiłem Arcykapłankę o tę ostatnią empatyczną posługę tego wieczora…
Nim się połapałem, o co chodzi, jechałem dalej na Harlem. Byłem już tylko w towarzystwie Cylindryka i Gangusa. Dziewczyny zniknęły nam w odmętach nowojorskiego metra. Gdy przepadły, towarzyszyło mi wprost nieodparte przekonanie, że właśnie kłopot spania Hiroszimy u kogoś w nogach sprzed 5 minut się skończył. Czasem kłopoty lubią ewoluować w coś zupełnie innego. Obstawiałem, że prawdziwe problemy były dopiero przed nami. Tej nocy jakoś niespecjalnie chciało mi się na nie czekać. Zasnąłem praktycznie tak jak spałem, snem kamiennym…