13 stycznia 2020

„Miłość to jest takie coś, czego nie ma. To takie coś co sprawia, że nie ma litości… To tak jakby budować dom i palić wszystko wokół… Miłość to jest słuchanie pod drzwiami, czy to jej buty tak skrzypią po schodach, miłość jest wtedy, jak do czterdziestoletniej kobiety wciąż mówisz Moja Maleńka i kiedy patrzysz jak ona je, a sam nie możesz przełknąć… Wtedy, kiedy nie zaśniesz, zanim nie dotkniesz jej brzucha… Wtedy, kiedy stoicie pod drzewem, a ty marzysz, żeby się przewróciło, bo będziesz mógł ją osłonić.”

Ten cytat z filmu „Sara” wypowiada Bogusław Linda. Jego seksowny głos nałożony na gangsterską opowieść z wątkiem uczucia w tle przypomniał mi się rok temu. Wtedy mocno powątpiewałem w istnienie miłości. Pamiętam jak dopiero co przedstawionej mi kobiecie, w stanie mojego i jej delikatnego upojenia, zadałem błyskotliwe pytanie – czy tego typu uroczo chuligański przejaw miłości romantycznej mógłby na nią jako kobietę jakoś specjalnie podziałać? Szczególnie, czy kiedy facet mówi takie słowa robią jej się od tego ciarki na plecach i czy jej zgraja motyli czeka w pogotowiu by móc przejąć kontrolę nad jej mózgiem? Odparła mi dość prozaicznie… „wiesz na mnie bardziej by zadziałało coś zupełnie innego. Powiedzmy wsiadam z tobą do auta, a ty mi każesz zdjąć sukienkę i majtki…” Pech chciał, że akurat wtedy nie miałem pod ręką żadnego auta…

Z tym alkoholem to dziwna sprawa. W jego towarzystwie „okazji” od losu na rozrost liryki życiowej przybywa. Fascynujący set o nazwie „wanna-praca-dzieci-sen” przemienia się nagle w świat magiczny. Niestety rano człowiek trzeźwieje i przekonuje się wtedy, że często to nie były żadne interesujące okazje. Co ciekawe każdy ma inaczej. Poznałem niedawno pewnego człowieka, który uwielbia pić tylko dlatego, że najbardziej lubi mieć po tym kaca. Jest to dla niego praktycznie jedyna okazja by móc sobie w ciszy i spokoju pomyśleć i pobyć sam ze sobą. Na kacu potrafi się wreszcie porządnie skupić i nie dopada go jak twierdzi „gonitwa myśli” z którą radzi sobie dość niezdarnie.

Dla mnie kac to typowa choroba psychosomatyczna rodząca się z samotności i egzystencjalnej męki, wywołana przez prozę nadmiernej trzeźwości. Gonitwa myśli jest u mnie dobrze okiełznana i nie zależy od ilości wlanych lub nie wlanych we mnie specyfików. Wtórną sprawą są tylko kolory mego świata widziane pod wpływem napoju z banderolą – całkowite wyjałowione z barw. Dostaję fazy pseudo-delirycznego, bezsensownego podekscytowania poza kontrolą racjonalności i poza poczuciem upływającego czasu. Znam ludzi, którym alkohol pomaga opanować nieśmiałość. Znam takich, którzy dzięki piciu nadrabiają braki towarzyskie. Ale najzabawniejsze, że najwięcej znam uroczych typków, którym alkohol pozwala legalnie przed samym sobą zdradzać swoje własne żony. Inaczej mogłoby to być dla nich niewykonalne. Dziwne, że ludzie potrzebują promili, bo tylko tak potrafią się przemóc i do cudzych przyszłych-byłych żon przystawić na odległość swojego jęzora. Jak sobie golną ich mózg raportuje im, że nikogo nie zdradzają, gdyż są w świecie równoległym, a tam nie tylko nie ma zasad ze świata ziemskiego, ale też wszystko im w nim wolno. Przypomina to bardziej upadek ze schodów na który nie masz większego wpływu, kiedy z nich akurat upadasz. A że przewróciłeś się i tam gdzie spadłeś leżała naga wypięta kobieta… Tego co się działo dalej nie pamiętam… Uderzyłem się zbyt mocno w głowę. Taki seks to tylko sport, więc jaka zdrada…? Przecież najważniejsze by ze sobą nie zasypiać, bo wtedy człowiek się może podobno zakochać. A tak to trening fizyczny by być sprawniejszym… taki personalny jeden na jeden. Jeszcze tylko ten cholerny kac, prysznic i do domu, bo stara żona gdzieś czeka. Jakoś cholernie przypadkowo sporo znam takich osób. Przy nich, kiedy próbuję się dowiedzieć czemu nie łatwiej się rozwieść i nikogo sobą nie ranić, dopada mnie intelektualna pasja niszczenia głupot.

Syn Taty Kazika śpiewał kiedyś piosenkę swego ojca w której to padają słowa: „nie szukaj drogi znajdziesz ją w sercu”. Kiedy sam się nad tym zastanawiam odkrywam, że w moim sercu po alkoholu jest czasem niezły burdel. Szukam drogi, a znajduję same lotniska. Nie znoszę, gdy wchodzę w fazę, w której otwierają mi się najpierw w wyobraźni, a potem magicznym zrządzeniem losu w przeglądarce internetowej niezliczone zaproszenia od portów lotniczych, które bez przerwy wołają konkretnie mnie bym z nich skorzystał i czym prędzej na nich wylądował. Czy to przypadek, że pod wpływem C2H5OH ceny biletów są zawsze tak bardzo okazyjne? Dlatego walczę ze sobą z całych sił by nie używać wtedy ani komputera, ani telefonu. By móc budzić się bez strachu o to co poprzedniej nocy odpierdoliłem i jakie bilety skupiłem. Bywało już nie raz, że po nocnych czatach posiadaczy tanich biletów było więcej. A kiedy sprawdzam i upewniam się, że nigdzie nie lecę, wtedy pozostaje mi już tylko możliwość delektowania się zwykłym kacem, takim bez dodatkowych obciążeń.

Myślę, że to wszystko nie jest tylko winą pierdolca w moim odziedziczonym po kimś DNA. Obstawiam, że w ogromniej mierze to jakieś obce czynniki zewnętrzne… takie jak to powietrze w naszym kraju. Mam ostatnio wrażenie, że jego jakość nie odbiega bardzo od standardów jakie panowały w czasach komuny i to w Katowicach. I jak tu mieć czyste serce, skoro wszystko wkoło nas jest takie brudne i nie nadaje się by tym czymś móc nawet oddychać. Jak mogę mieć pretensję do podświadomości o to, że przejmując nade mną kontrolę po paru głębszych, każe mi stąd spieprzać i zamawia sobie w tym celu bilety przez Internet?

Dręczy mnie okrutnie czy tylko Polacy tak beznadziejnie się urządzili, że nie mieszkają w sanatorium? Czy może jest to powszechna przypadłość wszystkich mieszkańców naszej planety? Wiecie… nie chciałbym, aby się okazało, że kiedy już się dla ludzkości poświęcę i kiedyś stąd na dobre zniknę, na własnej skórze zdam sobie sprawę się, że w Hiszpanii lub we Włoszech jest równie gównianie jak u nas. Bo chyba najgorzej to się zbytnio zafascynować czymś u kogoś.

Na zakończenie przypomniała mi się właśnie pewna historyjka, której byłem świadkiem dwa lata temu w Niemczech. Pasuje jak ulał do sytuacji. Spotkałem tam rodowitego Chińczyka, który zajadał się na przerwie pewnego żenującego niemieckiego szkolenia mandarynami. I powiedział mnie i mojemu koledze z Meksyku, że lepszych pomarańczy w życiu nie jadł. Na co mój kumpel wywalił mu między oczy, że to co żre to nie żadne pomarańcze i żeby się dokształcił. Wtedy Chińczyk z pełną buzią cytrusów odparł, że zapewne w Meksyku to się tak nazywa. A my mu na to, że to nazwa międzynarodowa. Na co nasz nowy kolega, że absolutnie nie bo w Chinach to się nazywa pomarańcza. Więc wysłaliśmy uparciuchowi skąd pochodzi mandaryna. Nie wiedzieć czemu okazało się, że to owoc rodem z Chin.

I tak w tym jednym konkretnym przypadku ta popularna fraza „cudze chwalicie, swego nie znacie”, która tyczy się też czasem obcych nam kobiet nie znalazła absolutnie żadnego zastosowania…

 

2 myśli na temat “13 stycznia 2020

    1. Bananowy protest był rewelacyjny. Szkoda, że już go chyba ocenzurowali na amen. A co tam zrobię sobie selfiaka z bananem też. Dzięki za inspirację 😃

Dodaj komentarz