8 marca 2022

Oscar Wilde powiedział kiedyś: „[umieć] żyć jest najrzadszą rzeczą na świecie. Większość ludzi istnieje, najwyżej”. Ciekawe co ci wszyscy ludzie, którzy jedynie dziś istnieją będą kiedyś wspominać na łożu śmierci? Czy będą pamiętać dzień w którym się w kimś bez pamięci zakochali, z kimś namiętnie całowali, czy w ich wspomnieniach będą cudowne miejsca, które odwiedzili, czy będą tam ludzie których poznali, z którymi się związali i którzy otworzyli dla nich swoje serce? Może będą wspominać swe wszystkie szczęśliwe godziny spędzane w pracy, niesamowite przedmioty na które dzięki niej mogli sobie pozwolić, te auta które ubezpieczali w nadziei ich wiecznego niezniszczenia. Może będą przywoływać obrazy swoich domów? Te, których hipotekę całkiem niedawno spłacili i posiadanie do nich wyłącznego prawa własności jest ich osobistą dumną. Może kolekcję płyt, znaczków, filmów, a może motyli?

Ja będę wspominał te chwile ekscytacji, w których moje serce biło mi mocniej, w których słonce ocieplało moją twarz, gdy byłem gdzieś nad brzegiem magicznego oceanu. Wtedy podziwiałem jego moc życia, jego siłę i piękno. Przypomnę sobie gdy wsłuchiwałem się w głosy ptaków, gdy biegłem zdyszany przez las i na moją głowę padały krople ciepłego, letniego deszczu, albo kiedy trzymałem kogoś mocno za rękę, kiedy był obok mnie ten ktoś, kogo wtedy bezgranicznie kochałem. Przywołam z pamięci obraz moich dzieci, moją rodzinę, która zawsze była dla mnie ważna, tak jak tych wszystkich przychylnych mi ludzi, których całkiem niechcący spotkałem na swej drodze i którzy przy mnie zostali tyle ile zostać mogli. Przewiną się w ostatnim kadrze niepowtarzalne intelektualne i erotyczne objawy wszystkich ulotnych chwil przeżywanych razem z kimś wyjątkowym. Te, które nie pozwalały mi się wtedy ani na sekundę z nich wycofać, ani do teraz o nich z tym kimś zapomnieć…

W ostatnich dniach mój wybór by chcieć żyć spokojnie, potrafi dostarczać mi sporo trudności. Moją duszę na bieżąco zatruwa toksyczny jad niepewnej już niczego stałego rzeczywistości. W takich chwilach jak te trudne, którymi chyba żyje dziś cały świat, próbuję zagłębić się w ciszę mojego wnętrza i odnaleźć tam spokój płynący z mojego źródła, prosto z mojej duszy. Pamiętam, że każda dusza zawsze sama wie jak się uzdrawiać. Jej największym wyzwaniem jest wpływanie na spokój wewnętrzny umysłu. Ten spokój umysłu jest moim celem nadrzędnym, celem na tyle ważnym by wybrać ku niemu drogę – od której być może uda mi się szybko nie zwariować, od której nie ma ucieczki.

Jako członek społeczności międzynarodowej zauważam u siebie nową fobię. Wszystko wskazuje na to, że mimowolnie zostałem wojennym stalkerem. Od tygodnia bez przerwy sprawdzam jaki jest wynik wojny. Wprowadza to swoistą nerwowość do mojego sielankowego dotąd świata. Przy okazji tęskno mi do wieści o aktualnym poziomie bezpieczeństwa sanitarnego. Wszystko przez to, że co i rusz zapominam, iż w życiu przecież chodzi o to żeby umrzeć. Zapominam by się z tym pogodzić. Tylko co ma zrobić ktoś, komu tak jak mnie bardzo zależy na życiu? Jedyne co dziś potrafię odczuwać, to ten przeklęty stres. Powoduje go jakiś nowy lęk, strach znany mi z książek Orwella i stan niecodziennego zagrożenia czymś, czego moje pokolenie nigdy nie doświadczyło. Znamy to najwyżej z lekcji historii, książek lub przekazów naszych przodków. Tęskniąc za tym co już jest mi znane i w mej głowie okiełznane, nerwowo szukam najnowszych informacji na temat zagrożenia pandemicznego. Nie wiem czy mogę wyjść bezpiecznie z domu. Chciałbym być blisko tylko jednego źródła lęku… Przecież szaleńcy, którzy wzbudzają mój niepokój, nie rodzą się nam od tak… Ktoś latami nad sobą pracuje, często całe życie, tylko po to by móc kiedyś przydać się ludzkości w roli głównodowodzącego psychopaty. Myślicie, że lepiej zginąć od wirusa czy z rąk szaleńca? To nie jest wybór dla mnie oczywisty.

Największym bohaterstwem dla mnie jest przeżyć za ojczyznę, a nie za nią umrzeć. Najmniejszym bohaterstwem jest pierdolenie kocopołów po Internetach. Nie chcę ginąć za Białystok i nie dam się zwabić pod granicę przy Lublinie nawet za góry złota. Wolę dzielnie żyć w Londynie myśląc nieustannie o pokoju na świecie, gdzieś na Soho, gdzieś w moim ulubionym pubie. Znam takich, którzy mogą takie myśli mieć komuś za złe. Niezmiennie lubię unikać tematów łatwych dla wszystkich. Dlatego dziś mam drobną prośbę do wszystkich influencerów, inflencerek oraz do ich chirurgów plastycznych i terapeutów… Mam w sumie prośbę do wszystkich, którzy przez ostatnie dni pospiesznie ze specjalistów od wirusologii przekwalifikowują się na ekspertów wojennych. Jeśli już naprawdę musicie, bo inaczej czujecie, że się bez tego posracie, jeśli tego nie zrobicie i jesteście przekonani, ze wasi „fani” będą wami zawiedzeni – opublikujcie coś o tym, co czujecie na temat wojny, a nie o tym co o niej myślicie. Niech to będzie przesłanie prosto z otchłani waszej duszy, coś odrobinę intymnego, być może pozytywnego, niekoniecznie pompatycznie wzniosłego i tak pięknego jak wasze sztuczne piersi i usta. Napiszcie raczej coś ludzkiego od serca lub przynajmniej odrobinę szczerego. Zróbcie to bez opowiadania się po której stronie konfliktu dziś jesteście, bez obrażania kogokolwiek i bez nadmiernego nadęcia waszego zgrabnego instagramowego tyłka. Na miłość ludzką, przede wszystkim, błagam nie publikujcie już więcej waszych wojennych analiz. Jeśli jesteście ekspertami od jogi, gongów, podróży, sweetfoci, faz księżyca, zaćmień słoneczka, masaży, channelingu, kronik akaszy, mienicie się fejsowymi dobrymi wróżkami, wróżbitami lub wybitnymi specjalistami od wymiany energii z waszym Jahwe, skupcie się jak możecie nadal na tym za co was wszyscy dotąd kochali – na waszej unikalnej profesji. „Nie pomogą dobre chęci, z gówna bata nie ukręci”. Wszyscy fani bez wyjątku wiedzą doskonale co teraz przeżywa wasze wrażliwe serduszko. Zapewniam was, że ja was lubiłem przed wojną tylko za jogę i za gongi. Nie dźwigam tych wszystkich cennych tekstów o wojnie. Gdybym chciał się pomasować wojną włączyłbym sobie na początek klasykę: „Good Morning, Vietnam” lub „Czas Apokalipsy”. Pomimo genialnych, bezbłędnych i w punkt analiz wojennych jakie piszecie z waszego ciepłego i bezpiecznego kurwidołka, one wszystkie są niestety dla mnie gówno warte. Przez takich jak wy, tacy jak ja nie są w stanie spokojnie czytać sobie fejsa do porannej kawki. Podczas rytualnej prasówki utkanej z waszych hejterskich wiadomości z kraju i ze świata, niepodobieństwem jest umieć choć trochę wczuć się w wasz boski wiatr i kosmiczny wajb. Tracicie swą bezcenną moc na pierdolety. Dziś ludzkość potrzebuje waszej harmonii i waszych horoskopów jak nigdy dotąd.

Nie przyszło wam do głowy, że to wszystko co się teraz dzieje, dzieje się zupełnie nieprzypadkowo? Może wojna to też jakiś cud doświadczania życia? Brutalny i piękny w swej formie jednocześnie. Jedni grają w niej rolę przerażonych na śmierć obserwatorów, inni są bohaterami, a jeszcze inni tylko z pozoru niewinnymi jej ofiarami. Teatr w którym być może wszystko jest po coś. W ten sposób każdy realizuje jedynie swoją prywatną, nieodgadnioną dla niego misję na tej planecie, szytą mu na miarę, gdzieś tam na górze. Wszak nasze terrarium słynie z coraz to bardziej wyrafinowanych eksperymentów na niczego nieświadomych umysłach jego mieszkańców. Jak to zgrabnie ujął Paulo Coelho: „Żaden dzień nie jest podobny do drugiego, każde jutro kryje w sobie cud, magiczną chwilę, która burzy stare światy i tworzy nowe gwiazdy.”

Dodaj komentarz