Site icon Www.nieprzemakalny.com

13 marca 2020

Albert Camus – autorytet od wirusów twierdził lata temu: „Bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika (…) nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście.”

Czy szczęście to brak strachu? Podobno to słowa Balzaca. Odkąd pamiętam całe moje życie przepełnione było strachem o to, że kiedyś może zeżreć mnie jakiś rekin. Moja fascynacja tymi potworami sięga czasów horrorów oglądanych z rodzicami o północy w komunistycznej Jedynce. Nie było wtedy TVP1. Leżałem szczelnie przykryty kołdrą, ledwo co zza niej coś widziałem, bezpieczny, wtulony między nimi, a miałem tak z pięć, może sześć lat i aplikowałem sobie strach. Czekałem na dawkę emocji bardzo wytrwale, czasem do północy by móc się postraszyć „Diabelskim psem”, „Egzorcystą” lub „Szczękami”. Szczęki lubiłem najbardziej. Fascynowała mnie potęga i złośliwość tej ryby jako uosobienie bezmyślnego zła w czystej formie. Bałem się jej i jednocześnie uwielbiałem się jej bać.

Myślę, że obcowania z tak dużą ilością wyimaginowanych potworów w dzieciństwie przygotowały mnie na całe życie do bycia tym, kim dziś jestem. Kiedy nosisz głęboko w sobie irracjonalny lęk przed kultową bestią z głębin, naturalną sprawą jest, że potem unikasz pływania dalej niż pięć metrów od brzegu nawet jak jesteś w Sopocie. Nie wleziesz do żadnego morza ani oceanu, kiedy jest ciemno, nawet na metr i nie w głowie Ci nurkowanie, a już na pewno nie w Oceanie Indyjskim, gdzie diabli wiedzą, ile tam pływa sobie rekinów ludojadów czekających by Cię zaraz zeżreć.

Robię się sentymentalny przywołując moje szczenięce początki w bieżącej inkarnacji. Wspominam moje ulubione lektury z dzieciństwa. One też mnie wyrzeźbiły. Tęsknię za rytuałami weekendowego bania się na życzenie. Dzień horrorów, piątek 13go dziś mamy, szkoda, że jakiś feralnie nieudany. Nikt w kinie nie kupuje kukurydzy by się z kimś razem bać i trzymać za rękę na jakimś horrorze, za udo delikatnie też złapać nikt nie chce. Kina zamknięte, Broadway się zamyka, Bar 9 w Nowym Jorku, Soho w Londynie, chowa się cały świat. Próbuję nie patrzeć wstecz na życie. Tylko ten wirus zaczyna mnie przygnębiać. Powoli rozwala mnie sytuacja niemożności już niemal niczego. Zamknięte granice, odwołane loty. Czuję się jak w więzieniu. Miałem dziś być na Cyprze, a jestem w mojej Polsce. Znajduję się bardzo blisko miejsca gdzie co do dnia, 23 lat temu straciła bezpowrotnie przytomność moja ukochana ciocia, siostra mojej babci. Ważny element mojego dzieciństwa uległ samounicestwieniu tak zwyczajnie trzask prask i nie ma. Patrzę jak kruche jest życie. Wirus i też trzask i prask i może mnie nie być. A ciocia miała z racji wieku wiele chorób, a pomimo to wewnętrzną siłę by mieć w sobie fajną, pachnącą dobrą ciocią, pozytywną energię. Taką udzielającą się, którą bardzo lubiłem i którą do dziś potrafię w głowie sobie odtworzyć i z niej trochę czerpać jeśli tylko chcę. Misiek na mnie wołała – z taką śmieszną intonacją. Ja na nią Ciocia Myszka z oczywistą galanterią. Wyobrażam sobie pod jak wielkim wpływem strachu była owego trzynastego dnia marca. Szła przez miasto by stawić się w sądzie na rozprawie spadkowej po jej mężu, moim wujku. Tymczasem w Gdańsku, w ścisłym centrum demonstrowali związkowcy, palono opony samochodowe, panował wszechobecny swąd gumy w wiosennym powietrzu, przemarsze robotników, hałas, petardy i poruszenie. Coś w niej tego nie wytrzymało, przewróciła się, była reanimowana na ulicy. Potem leżała w śpiączce podłączona do aparatury podtrzymującej życie. Po kolei aż do lustrzanego odbicia liczby 13 kapitulowały jej wszystkie organy. Nigdy nie odzyskała świadomości. Odeszła 31 marca 1997. Magia numerków. Oby nie był to jakiś znak dla mnie…

Dziś towarzyszy mi sztuczne, podstępne, natarczywe napięcie. Chyba nie będzie już tak codziennie od teraz…? Przecież nikt nie pali opon i nie protestuje. Świat wkoło mnie wyjątkowo współpracuje ze sobą, pokornie wycisza się i izoluje. Mamy stan wyjątkowy połączony z chińskim gównem, nikt nie wie czym dokładnie, ponoć niewidzialnym wirusem z dalekiego świata, bronią biologiczną, nową technologią do zarządzania ludźmi, może upiornym wynalazkiem mającym na celu redukcję populacji na planecie. To podobno pierwszy raz w historii, kiedy kopia pochodzi z Włoch, a oryginał z Chin. A ja czuję się jak na wojnie. Przytłoczony. Pozamykani ludzie i ich kraj. Statystyki coraz bardziej upiorne. Nikt nie poda Ci dziś ręki. Mam wrażenie, że passe stało się kichanie i kaszlenie – nie wiem dlaczego, ale ludzie najwyraźniej nie dają sobie już więcej prawa do słabości. Oglądałem właśnie wiadomości tylko niestety nie od początku. Pewnie dlatego nie załapałem do końca, kto kręci u nas film o inwazji zombie lub ataku kosmitów. A przecież to zawsze było coś co widywałem jedynie w kinie amerykańskim. Nikt by się nie spodziewał zobaczyć takiej relacji z Polski, na żywo. My nie mamy kasy na takie filmy. Puste Molo, pusty Sopot, pusta Bohaterów Monte Cassino, żywej duszy na Haffnera, zabite dechami kawiarenki Agnieszki Osieckiej. To może to naprawdę się dzieję, to co się dzieje i zaatakują nas ci kosmici, którzy są gdzieś już najwyraźniej bardzo blisko. A to mi dziś nie pasuje. To do dupy. Ja chcę żyć! Ciągle siedzę i myślę dokąd by polecieć. Lista krajów drastycznie mi się kurczy. Granice otwarte jeszcze tylko jutro. Może na Bali? Ponurkuję już lepiej z tymi rekinami. Wszechobecną panikę w telewizorze zamienię na spokojną otchłań. Otchłań rafy koralowej nie wie, że jest na Ziemi inwazja. Bo co tu robić w weekend kiedy brak miłości w czasach zarazy, a nawet zarazy za oknem w sumie też brak. Za to wiosnę trochę widać z której wszyscy pozapominali się cieszyć. Wypieprzyli mi ci kosmici wszystko co lubiłem. Nie ma już koncertów, nie ma dokąd lecieć, chyba że lubisz mieć dwa tygodnie kwarantanny po tym jak uda Ci się wrócić, nie ma kina i teatru, sauna zamknięta, muzeum zamknięte. Ludzie gdzieś podobno umierają. Nie znam nawet ich imion. I my też umrzemy bo na cholerę nam tak ponuro żyć?

Siedzenie na dupie to coś zupełnie nie dla mnie, niby nowa jakość tylko w bardzo kiepskiej odsłonie. Pomysł na spędzanie czasu sam ze sobą w Polsce wymaga ode mnie wyjątkowej wręcz finezji. Cel jest jeden: nie zwariować. Nie jest mi prosto obudzić się w weekend we własnym łóżku patrzeć w sufit i zastanawiać się kiedy zachoruję, a na myśl o Chiang Mai powtarzać w myślach: „dlaczego mnie tam nie ma?”. Zdecydowanie wolałbym się nudzić gdzieś indziej, gdzie słoneczko nie przestaje świecić, tam gdzie jest dobre wino, przyjazne obce kobiety i nie tylko one, tak bez żadnego strachu przed konsekwencjami mojej beztroski w zabawie z życiem…

Tymczasem „każdy nosi w sobie dżumę, nikt bowiem nie jest od niej wolny. I trzeba czuwać nad sobą nieustannie, żeby w chwili roztargnienia nie tchnąć dżumy w twarz drugiego człowieka.”

Exit mobile version