16 września 2021

Dziś zastaję siebie w półśnie i w półjawie. Jest środek nocy. Nie ma jeszcze 4:00. Jest ciemno jak w dupie. Toczy mnie jakiś robolski korpo-stres. Nie wiem co dalej mam robić. Czy mam już wstać czy jeszcze spać? Utknąłem między światami, w męczarni bezsennej matni. Teraz już nie zasnę. Kiedy jestem tuż przed ważnym spotkaniem zwykle jest kupa ze spania i chuj ze wstawania. Nawet obiboki czasem mają stresy w pracy. Mam tak często, kiedy o poranku czeka mnie spotkanie z szefem, a mój poziom przygotowania do tego spotkania aż poraża. Nerwowo robi mi się wtedy niemal gratisowo. Jak tak dalej pójdzie kiedyś spotkam swą korporacyjną Nemesis. Póki fortuna będzie dla mnie łaskawa będę tkwić na tej żenującej barykadzie. Niewolnik w złotej klatce nigdy nie wie ile czasu mu jeszcze zostało. Kto wie ile dane będzie mi jeszcze bronić własną piersią korpo absurdów? Ile pisane mi będzie świadczyć pracę bez celu, bez żadnego znaczenia, niepożądaną przez nikogo ważnego? Ile jeszcze pochłonę w rewanżu ciężarówek parszywego szmalcu dodrukowywanego gdzieś w korpo bankach? Czy zdołam się nachapać, napełnić, przepełnić i wreszcie tym zwymiotować? Choć trumna ponoć nie ma kieszeni – co mi tam…

Omijam jak tylko mogę zadumę nad tym, co mi się dziś przytrafi. Jakiż to pasjonujący dzień zbliża się ku mnie wielkimi krokami. Na samą myśl o tych swoistych przygodach głowa mi huczy od „czelendżów” i wyzwań. Murale mogą być jakąś życiową wskazówką. Jakiś czas temu na jednym z nich przeczytałem, że: „im dłużej czekasz na przyszłość, tym będzie krótsza”. Coś w tym jest. Intuicyjnie unikam przyszłości, a przed przeszłością na wszelki wypadek spierdalam. Paradoksalnie czasem moja przeszłość z moją przyszłością spotykają się w jednym miejscu tworząc z tego coś, co ponoć nazywa się teraźniejszością. Myślę, że najgorszym przykładem spotkania przeszłości z przyszłością może być telefon od kobiety, po kilku tygodniach niewidzenia, z informacją, że spóźnia się jej okres… W takich chwilach pozostaje się tylko modlić, żeby akurat być na bani i nie skończyć z zawałem serca.

————————————

Byliśmy w drodze co najmniej od pięciu godzin. Polskie autostrady to stan świadomości. Czasem tak samo bardzo są, jak bardzo ich nagle nie ma. Szczególnie gdy jedziesz na Mazury, jest piątek, a ty masz się przebić przez stolicę. Uświadomiłem sobie w trakcie tej drogi, że jechałem do Krainy Wielkich Jezior nie tylko by pożeglować. Gdzieś w tle towarzyszyła mi Ona i myśl o Niej. Nasz ostatni kontakt skończył się jak zawsze – koncertową rozpierduchą. Jej ostatecznym efektem było bliskie spotkanie z banem w jej telefonie i banem w naszej przestrzeni, tej nie tylko cybernetycznej. Od miesięcy, a może od lat nasze brawurowe i efemeryczne spotkania prędzej czy później tak się właśnie kończyły – blokadą. Nie było to dla mnie nic nowego. Jedyne co o niej od dłuższego czasu wiedziałem to tyle, że ona też tam będzie – tam gdzie ja. Więcej nie miałem skąd i od kogo się dowiedzieć. Nasz wspólny rejs po jeziorach był umówiony od co najmniej pół roku. Zgodziliśmy się na niego, bo traf chciał, że akurat było między nami sztywniutko, a może tylko stabilnie. Mnie zwykle widzi się wiele rzeczy lepiej, znacznie lepiej i pozytywniej niż to jak jest z nimi w rzeczywistości. Tak też czekałem sobie na ten rejs na luzie, całe miesiące. Wypierałem to, że mnie on gdzieś uwiera, a może lekko rusza. Tkwiłem sobie wesół, bez zbędnych emocji, aż do teraz, gdy przybliżający się jego moment sprawiał, iż stawałem się nagle najwyżej… półwesół.

Ja półwesół…

„No dobra… to się dzieje naprawdę” – pomyślałem. Spotkam ją znów i to spotkam niebawem. Głupio ostatnio wyszło. Już myślałem, że się nie boję, a tu wychodzi, że się tego spotkania obawiam jak diabeł święconej wody. Blokada i irytacja na energię pasywnej agresji z tej blokady płynącej, a przy tym jakieś nieokreślone emocje produkowane u mnie pod czaszką sprawiły, że już od kilku dni bardziej nie chciałem jej spotkać niż chciałem. Zbyt wiele rzeczy zaczęło się nakładać na siebie jednocześnie. Wspomnienie dawnego uczucia, utrwalone w głowie jej napierdalanie, blokady, przemoc, złość, żal, łzy, chora tęsknota i wkurw. Tego wszystkiego było za wiele. Ostatecznie to ja już nie chciałem tam być. Dobra, dobra… Nie. Poprawka. Jednak może i chciałem, ale tak trochę. Bałem się przy tym. Udawałem sam przed sobą i prywatnie dla siebie, że niby nie chcę. Głupio wyszło jak zawsze. Może ciągle mi się ona podoba i stąd te durne emocje, lęk i nie wiedzieć co tam jeszcze. Do dupy to wszystko, bo nic z tego nie wynika przecież. Z emocji nigdy nic dobrego nie wynika…

– Stary zawracamy – powiedziałem do Przyjaciela. – Pierdolimy te Mazury w tym roku.

Niesamowite, jak bardzo na Przyjaciela zawsze można liczyć w tych ciężkich momentach życia. Odpowiedział mi bez zawahania, poetycko, lekko, słowami bajki o Tymitunie:

– Ty mi tu nie pierdol. Walnij sobie browara. Jak będzie cię chciała lać to wiesz, że ci pomogę i cię obronię. Jedziemy i już…

Dzieliło nas od miejsca docelowego nie więcej niż kilka minut. Miałem za sobą już jedno pochłonięte piwo. W dziwnej panice piłem sobie duszkiem drugie. W takich chwilach myślę sobie, że wszystko jest przecież dla ludzi, nawet heroina, a co dopiero alkohol. Piwo mi nie smakowało. Nie był to mój dzień na chlanie. Zresztą drugie wlewałem w siebie chyba tylko po ty by sprawdzić czemu mi to pierwsze tak bardzo nie smakowało.

Zaparkowaliśmy auto i ruszyliśmy przed siebie. Wyrok zapadł. Trzeba dać świadectwo prawdzie. Przyjaciel stał koło mnie, kiedy szliśmy na spotkanie naszej łódkowej drużyny. Pilnował mnie. Nie wiem przed czym. Chyba przede mną samym najbardziej. Mieliśmy pływać na trzy łódki albo i na więcej. Nie uchwyciłem do końca tych niuansów żeglarskiego planu. Wchodziłem w to wszystko tak jak zawsze… wiadomo – na żywioł.

Była tam. Siedziała pod zadaszeniem. Dostrzegłem ją pośród rzędów stołów, pośród ludzi znanych mi, a czasem mniej mi znanych. Wstała i przywitała się ze mną i z Przyjacielem. Buziak w policzek mój, buziak w policzek Przyjaciela. Było prawie mega, prawie ciepło, politycznie poprawnie jak cholera – jak zawsze. Dziwne uczucie. Sprawdzałem co i rusz, czy coś ją już we mnie wkurwia… Nie wkurwiało chyba akurat nic. Zresztą Ona mnie też nie. Może akurat znów jest z nami mega. Nie ufam. Obserwuję sytuację. Emocje jak na grzybach. Nie wiem w jakiej jesteśmy odsłonie. Przyjaciele, wojownicy, dzieci, kochankowie czy klauni. Ludzie się na nas lampią. Kurde muszę coś zrobić bo zachowuję się mało naturalnie. Już wiem. Pójdę zatańczyć z taką laską, z tą samą co była tu z nami rok temu. Udam, że dobrze się bawię. Wykorzystam, że Ona gdzieś zniknęła. Dobra to zatańczę już teraz. O kurwa Ona nie zniknęła. Obserwuje mnie z oddali. Dobra to ja już z tą laską nie tańczę. Ale się porobiło. Oddycham… Mam pamiętać, żeby dużo oddychać. Porywa nas wir muzyki i zdarzeń. Tak bardzo obcy i bliscy zarazem. Jak zawsze odnalezieni… Jak zawsze z dupy przywarci, zakochani i podobnie najebani… ja i Ona znów razem… Obalamy się na trawę… Tarzamy się po niej…

————————————

Wtem walę głową o ścianę. Co tu robi cholerna ściana? Otwieram oczy. Jest widno jak w dzień. Nic nie rozumiem. Chyba jest ranek, a ja jestem w mojej sypialni. Przecież to nie był sen… Cholera… Skoro dziś jest czwartek, skoro jest już 9:00, to spotkanie z moim szefem jest też dzisiaj… A ja…? Ja już jestem mocno na nie spóźniony…

Dodaj komentarz